Adam Bodnar znowu bajdurzy o prawie
Jeśli ktoś się jeszcze łudził, że faktycznie celem Tuska, Bodnara i całej reszty tego tałatajstwa jest przywrócenie praworządności w Polsce, choćby nawet takiej, jak oni ją rozumieją, ostatni występ prawny dr hab. Adama Bodnara powinien rozwiać wszelkie wątpliwości.
Tusk, najwyraźniej wystraszony reakcją jego coraz bardziej kurczącego się elektoratu na wiadomość o złożonym przez niego podpisie na postanowieniu prezydenta ustanawiającego sędziego komisarza w SN postanowił… wycofać podpis!
To, rzecz jasna, obudziło pewną wesołość wśród prawników.
Niezłomnie stojący u boku ryżego pryncypała Adaś Bodnar znalazł jednak uzasadnienie.
Otóż, powiada, to była tzw. samokontrola organu administracyjnego.
Jeśli jest składana skarga, to organ, który podejmuje decyzję, może w trybie przepisów Prawa o postępowaniu przed sądami administracyjnymi dokonać swoistej autokorekty swojej decyzji.
Zostały złożone skargi. Jeśli skargi dotyczą treści aktu administracyjnego, w tym przypadku kontrasygnaty złożonej przez premiera, do czasu kiedy ta kontrasygnata się nie zmaterializuje, czyli nie zostanie uruchomiony proces wyboru prezesa Izby Cywilnej, można dokonać korekty w trybie bodajże art. 54 Prawa o postępowaniu przed sądami administracyjnymi.
Jak mawiają w takich przypadkach Rosjanie – sowsiem pojebałos’.
Otóż kontrasygnata, czyli podpis na akcie urzędowym Prezydenta, nie jest aktem administracyjnym!
Jest jedynie oświadczeniem woli.
Powyższe najwyraźniej dla ministra sprawiedliwości i czegoś tam jeszcze Adama Bodnara jest wiedzą hermetyczną, aczkolwiek dostępną studentom prawa już w połowie drugiego semestru studiów magisterskich. Być może w przypadku licencjackich jest tak samo.
Instytucja kontrasygnaty decyzji głowy państwa pojawiła się w polskim systemie prawnym wraz z uchwaleniem Konstytucji 3 Maja. Zakładała ona zasadę, że wszystkie indywidualne decyzje Króla powinny być wydawane za zgodą i podpisem Straży Praw. Kontrasygnata powodowała przeniesienie odpowiedzialności przed Sejmem z Króla na członków rządu, którzy takiej sankcji udzielili.
Podobne ograniczenia nakładała na Prezydenta RP Konstytucja marcowa. Zawarty w niej art. 44 zd. 4 przewidywał, że "każdy akt rządowy Prezydenta Rzeczypospolitej wymaga dla swej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów i właściwego ministra, którzy przez podpisanie aktu biorą zań odpowiedzialność". Regulacja ta powodowała, że każda decyzja głowy państwa musiała być sankcjonowana podpisem dwóch członków rządu, tj. premiera oraz właściwego ministra. Za pośrednictwem kontrasygnaty brali oni na siebie odpowiedzialność parlamentarną za akty prezydenckie. W świetle postanowień Konstytucji marcowej Prezydent RP nie wykonywał żadnych uprawnień w sposób samodzielny.
Omawiane zagadnienie uległo weryfikacji w Konstytucji kwietniowej. Przede wszystkim należy odnotować wprowadzenie przez Konstytucję kwietniową znanego nam współcześnie pojęcia aktu urzędowego jako formy władczego działania Prezydenta RP. Wprowadzono również podobny do obecnie obowiązującego czytelny podział na akty urzędowe wymagające kontrasygnaty oraz prerogatywy głowy państwa. Obowiązywała ogólna zasada, że każdy akt urzędowy powinien być objęty podwójną kontrasygnatą członków RM. W tej kwestii dyspozycja art. 14 ust. 1 Konstytucji kwietniowej stanowiła, że "akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają do swej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów i właściwego Ministra". Z drugiej jednak strony wprowadzono zasadę, że akty urzędowe wypływające z prerogatyw Prezydenta RP, nie wymagają kontrasygnaty.
(za: Konstytucja. Komentarz, red. prof. dr hab. Marek Safjan, dr hab. Leszek Bosek, 2016)
Tak samo jest i teraz z tą jednak różnicą, że kontrasygnata jest pojedyncza. Wymagany jest podpis jedynie premiera.
Natomiast postanowienie prezydenta aktem administracyjnym jest. Dlatego też Wojewódzki Sąd Administracyjny otrzymaną z kancelarii premiera skargę odesłał do Prezydenta, a więc do organu, który wydał postanowienie, by ten mógł się zgodnie z procedurą do niej ustosunkować.
Wydaje się, ze Tusk mógłby jedynie uchylić się od skuteczności podpisu w trybie określonym przepisami Kodeksu cywilnego.
To jednak byłoby trudne, bowiem musiałby wykazać, że albo działał pod przymusem (np. bojówki pisowskie groziły mu pobiciem), albo też działał pod wpływem istotnego błędu. Z całą pewnością powoływanie się na to, że podpisuje w ciemno dokumenty leżące na biurku powodem uchylenia się od skutków oświadczenia woli nie jest.
Ale załóżmy przez chwilę, że Bodnar ma rację i złożenie podpisu przez Tuska na prezydenckim akcie prawnym (postanowieniu) jest również aktem administracyjnym.
Zatem w przypadku odmowy złożenia podpisu Prezydent Andrzej Duda mógłby zaskarżyć Premiera Donalda Tuska do odpowiedniego Sądu Administracyjnego następnie zaś, w przypadku wygranej, zamiast podpisu (tzw. kontrasygnaty) Tuska zamieścić sygnaturę wyroku.
Taka sytuacja stanowi logiczną konsekwencję uznania wykładni Bodnara za prawidłową.
Oczywiście każdy zdaje sobie sprawę, że to jest absurd.
Skoro tak, to wróćmy do punktu wyjścia naszego rozumowania. Logiczny wniosek może być tylko jeden.
Twierdzenie Bodnara, że kontrasygnata premiera na prezydenckim akcie prawnym jest aktem administracyjnym to bzdura.
Ale… dlaczego Bodnar to robi?
Człowiek, który jeszcze w grudniu ubiegłego roku uchodził za niezależnego prawnika w ciągu kilku miesięcy stoczył się na pozycję domorosłego kauzyperdy, gotowego uzasadnić każdą nieprawość swojego pana po części dla pieniędzy, po części zaś z braku jakichkolwiek zasad moralnych.
W przypadku Bodnara jest jeszcze jeden, niebagatelny czynnik. Otóż uważa on, że cokolwiek powie i tak nie będzie zrozumiałe przez 90% odbiorców.
Ci zaś, co mogą i powinni reagować nie uczynią tego ze względu na najzwyklejszy oportunizm. Bo generalnie prawnicy nie lubią PiS-u.
Natomiast tych, którzy będą się obruszać na kolejną błazenadę Bodnara szybko wyzwie się od pisiorów czy też neosędziów.
Ale dla najszerszej grupy osób, stanowiących kurczącą się co prawda, niemniej wciąż liczną grupę wyznawców Tuska liczy się coś jeszcze. Otóż Bodnar, tak naprawdę jedynie doktor habilitowany (2019), ciągle nazywany jest profesorem i to w taki sposób, by wytworzyć w odbiorcach przekonanie o posiadaniu przez niego najwyższego tytułu naukowego w Polsce.
To po prostu opisany jeszcze w połowie XIX wieku przez niemieckiego filozofa Arthura Schopenhauera tzw. argumentum ad auctoritatem (argument do autorytetu). Pozycja naukowa Bodnara ma po prostu olśnić i wbić w pokorę ewentualnego przeciwnika zwolenników zaś umocnić w mniemaniu, że POstępowa i inteligencka POlska zwartła szeregi przeciw katolickiemu ciemnogrodowi.
No bo kim ty jesteś robaczku? Dziennikarzem, i to po politologii, fizyce czy też zgoła po 5 latach spędzonych bezowocnie na pierwszym roku niczym… rotacyjny? Śmiesz kwestionować słowa profesora prawa???
Podobnie Tusk rozgrywał opozycję już poprzednio. Prawie wszechwładny wiceminister Rostowski był również „profesorem”, choć w rzeczywistości sięgnął stopnia… bakałarza (odpowiednik polskiego licencjatu).
Tak już bowiem jest, i to nie tylko w Polsce, że wedle powszechnego mniemania ludzie wysoko wykształceni mylić się nie mogą.
Bodnar zatem wygłasza coraz większe... dziwactwa a zachwycony tłumek jedynie kiwa w podziwie głowami. Aż strach się bać, że taka postawa zakończy się dlań nagrodą w postaci jakiejś unijnej sądowej fuchy!
Pora najwyższa na niewinną sierotkę, która krzyknie, że Adaś jest nagi… ;)
10/11. 09 2024
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 230 odsłon