O Szymankach w Kohylnie i o rodzinie Roch na Zastawiu

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Nazywam się Roman Szymanek, ur. się 23 grudnia 1932 r. w Kohylnie, gm. Werba, powiat Włodzimierz Wołyński na Wołyniu. Moja rodzinna wieś była b. duża, zamieszkana w ogromnej większości przez Ukraińców, których liczba mogła wynosić nawet 150 rodzin. Polskich rodzin było zaledwie siedem. Ukraińcy byli przeważnie prawosławni i chodzili do cerkwi, stojącej w środku naszej wsi, natomiast moja rodzina i inni Polacy należeli do katolickiej parafii Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Swojczowie, gdzie w Ołtarzu odbierał część cudowny obraz Matki Bożej Swojczowskiej. Do Swojczowa z naszej wsi było ok. 9 km, jeździliśmy tam najczęściej furmankami.

Moja tato to Wacław Szymanek, a mama miała na imię Michalina z d. Roch. Rodzice mojej mamy to Antoni Roch oraz Anna z d. Piasecka. O rodzinie Piaseckich praktycznie nic nie pamiętam, natomiast moja mama Michalina opowiadała mi, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem, że ród Rochów wywodzi się z dawien dawna z Zastawia. To było małe, oddzielone osiedle, położone około 1 km od ukraińskiej wsi Kohylno, należące jednak administracyjnie do wsi ukraińskiej Kohylno. Oddzielone było małą rzeczką i drewnianym mostem, a idąc z Kohylna drogą na wieś Smolarnia znajdowało się już za mostem, po prawej stronie.

Pamiętam też pewną historię, którą mama Michalina opowiedała mi o dziejach naszej rodziny. Otóż Antoni Roch, wspomniany już tato mojej mamy, miał trzech stryjów, którzy wspólnie mieszkali na Zastawiu. Ich to właśnie władze carskie w okresie rozbiorów, zmuszały do porzucenia wiary katolickiej i do przejścia na prawosławie. Obiecano im przy tym, że jeśli przejdą na prawosławie, to otrzymają w zamian za to po 10 dziesięcin ziemi, w zastępstwie za tę ziemię, którą im zabierano na Zastawiu. Zagrożono braciom jednocześnie, że jeśli nie przejdą na prawosławie, to i tak zostaną wysiedleni z ich rodowej siedziby, czyli z Zastawia i przeniesieni na inne miejsce. Można przypuszczać, że na piachy i kamienie, których w okolicy, też nie brakowało. Mama opowiadała mi, że dwóch braci wyraziło zgodę na te warunki, przeszli na prawosławie i wyjechali. Jeden z nich miał zamieszkać w Ryławicach na północ od Włodzimierza Wołyńskiego, drugi też gdzieś w okolicy, ale już nie pamiętam gdzie. Trzeci brat, przypuszczalnie ojciec Antoniego Rocha, pozostał jednak na Zastawiu, zachowując zarazem wiarę katolicką.

Na Zastawiu, które ja pamiętam stało kilka domków, w tym jeden należał do mojego dziadka Antoniego Roch i babci Anny. Dziadek sam pobudował swój nieduży, drewniany, ale schludny dom, pracował bowiem w lesie przy wywozie drzewa z Lasu kohyleńskiego do miasta Włodzimierza Wołyńskiego, a później do tartaku żyda z Włodzimierza o nazwisku Kac. U dziadka Antoniego byłem przynajmniej kilka razy. Pamiętam, że w domu mieszkali jeszcze z rodzeństwa: Michał, Bolesław i Anstazja, to była młodzież oraz Stanisław Roch, który był już żonaty z Józefą z domu Bąk. Wszyscy mieszkali w jednym domku. Stanisław Roch jest moim ojcem chrzestnym, natomiast moją matką od chrztu świętego jest Józefa Pieczonka z domu Roch, żona Franciszka Pieczonki. Józefa Bąk i Franciszek Pieczonka pochodzili ze wsi Dobkowice k. Jarosławia, a w nasze strony przyjechali do pracy w tartaku w Lesie kohyleńskim. Tu się poznali z Józefą i Stanisławem Roch.

W drugim domu na Zastawiu mieszkał Grzegorz Roch, rodzony brat Antoniego. Grzegorz i jego żona Stanisława mieli razem siedmioro dzieci. Niektóre już odeszły do swoich rodzin: Stefan, Mieczysław, Stanisław, Sabina i Adela, a w domu zostało 3 dzieci, córka Janina lat ok. 20 oraz bliźnięta Marysia i Wacław. W trzecim domu na Zastawiu mieszkała wdowa Amelia Roch z d. Gronowicz, jej mąż Władysław Roch, trzeci rodzony brat Grzegorza i Antoniego zmarł wcześniej. Śmierć spowodowana została przez tężec, który rozwinął się z niewielkiego zranienia palca u nogi. Amelia miała troje dzieci: w tym Roman, Tadeusz i Zofia, była drugą żoną Władysława, jego pierwsza żona Stanisława, rodzona siostra Amelii, urodziła mu dwie córeczki: Helenę oraz Kazimierę. Jedna córka Amelii wyszła za mąż na Teresin jeszcze przed II wojną światową, około roku 1937 i tam z mężem zamieszkała. Mieli razem dwoje dzieci, podczas mordów w 1943 r. ich rodzina została zamordowana, ona i ich dzieci. Opowiadała mi o tym nieszczęściu wiele razy, szczególnie podczas wspólnych, okolicznościowych spotkań moja mama Michalina. W czwartym domu na Zastawiu mieszkała stara babcia Kuszpitowa, to też była nasza dalsza rodzina. Pamiętam dla przykładu, że moja mamusia mówiła o mężu babci Rozalii Kuszpit: „szwagier”, czyli wygląda na to, że Rozalia była z rodziny Rochów. Cała placówka była wiec dość pokaźna i razem mogła liczyć nawet kilkanaście ha ziemi, razem z łąką.

Ja mieszkałem i wychowywałem się w Kohylnie, nasz dom stał ok. 150 m od cerkwi. Miałem liczne rodzeństwo, w tym: Tadeusz, Zofia, Janina, Stanisław i Romualda. Moi rodzice Wacław i Michalina mieli swój drewniany dom i około 5,5 ha ziemi. Dom tato kupił w Kohylnie od Żyda, pozostałe budynki gospodarcze: stodołę i oborę tato postawił sam. Budynki gospodarcze były po drugiej stronie ulicy. Dziadek Jakub Szymanek przyjechał na Wołyń z centralnej Polski z Syrokomli nad Wisłą i zatrzymał się w tartaku w Kohylnie, gdzie pracował w okolicznych lasach, był bowiem „belczarzem”. Razem z nim przyjechała jego syn Józef.  

Nasi sąsiedzi to byli w większości Ukraińcy, przez miedzę mieszkał Woźijuk, a po drugiej Burys. Około 800 metrów od nas mieszkało także dwie inne rodziny polskie: Brzozowscy i Drabiki. Pani Wiera Brzozowska była Ukrainką. Leokadia i Franciszek Drabik mieli 4 dzieci: w tym Józef, Włodzimierz, Leokadia oraz czwarte dziecko, którego imienia nie pamiętam. Warto też dodać, że przy naszej wiosce był kawaleryski forwark, niedaleko Zastawia, jego mieszkańcy zostawili wywiezieni przez Sowietów w 1940 r. na straszną Syberię.

Jako dziecko bawiłem się z dziećmi polskimi i ukraińskimi, miałem wtedy wielu kolegów i koleżanek i chcę podkreślić, że do wybuchu wojny nie było między nami żadnych zadrażnień na tle narodowościowym. Bywałem często w ukraińskich chatach i nigdzie nie powiedziano mi złego słowa z tego tytułu, że jestem Polakiem, nigdy nie odczułem wrogości do mnie, do mojej rodziny. Wszystko było tak, jak powinno być, chodziłem razem z dziećmi prawosławnymi do cerkwi, a moją koleżanką była córka prawosławnego popa, która miała chyba na imię Wiera. Często bawiliśmy się razem przy cerkwi, stała bowiem na górce otoczona lipami. W zimie lubiliśmy jeździć tam na sankach.

Przypominam sobie, że do naszej wioski najpierw weszli Niemcy, a gdy się wycofali przyszli Sowieci. W tym czasie jeszcze nie spotkałem się z żadnymi wieściami o wrogim postępowaniu Ukraińców względem Polaków. Także za pierwszej okupacji sowieckiej, aż do czerwca 1941 r., nie przypominam sobie choćby jednego aktu wrogości w stosunku do Polaków, czy to dzieci, czy starszych. Tymczasem władza sowiecka zabrała nam rodzimą ziemię i zrobili kołchoz. Musieliśmy wszyscy razem pracować, nasz tata też poszedł pracować jako cieśla, gdy przyjechali po niego do domu żołnierze sowieccy. Okazało się później, że w naszym Lesie kohyleńskim Sowieci zakwaterowali, aż dwie dywizje sowieckiego wojska: dywizje piechoty i pancerna. Nasz tato pracował tam jako budowniczy, był cieślą. Z tego co nam opowiadał, gdy wracał na noc do domu, stawiał tam baraki dla wojska.

 Ten okres wojny był dla nas dość łaskawy, bowiem ojciec pracując przy budowie koszar, znał wielu Rosjan i prawie każdego dnia, załatwiał dla naszej rodziny i rodziny Rochów, dużą ilość różnego rodzaju prowiantu. Najczęściej były to duże ilości ryby, pamiętam że z koszar przywoził je Michał Roch i dzielił w rodzinie. Mimo wszystko był to dla Polaków czas niespokojny, Sowieci masowo wywozili całe rodziny na Syberię. Także nasza rodzina była już na liście, zostaliśmy tylko dlatego, że ojciec był w tym czasie Sowietom bardzo przydatny. Na białe niedźwiedzie pojechało w zimie 1940 r. wiele rodzin ze wsi Barbarówka oraz wiele innych ze wsi Kohylno – Osada wojskowa. Kolonia ta przylegała do Zastawia, a pierwszym sąsiadem Rochów był Polak, niejaki Wojciechowski. Osada wojskowa powstała dopiero w latach 30 – tych, po rozpalcelowaniu polskiego folwarku. Na nowych działkach osiadło ok. 15 nowych rodzin, w tym przeważnie byli żołnierze Legionów Józefa Piłsudskiego.

Niemcy w pierwszy dzień napadu na ZSRR do naszej wsi nie weszli ale przeszli obok. Swoją uwagę skupili na sowieckich dywizjach, ześrodkowanych w Lesie kohyleńskim. Sowietów zaatakowała piechota i czołgi. Pamiętam, że tej nocy spałem w stodole, gdy około 4.00 obudził mnie huk nisko lecących samolotów niemieckich, a wkrótce potem wybuchy bomb, zaledwie 1,5 km od nas. Walka trwała bardzo krótko, Sowieci poddali się bardzo szybko i Niemcy zagarnęli do niewoli ponad 20 tys. wojska, w tym podobno dziewięciu generałów sowieckich. Następnie Niemcy ogrodzili nasz Tartak oraz kawałek Lasu i zrobili tam obóz jeniecki dla Sowietów, warunki w nim były makabryczne. Wiedziałem o tym nie tylko ze słyszenia, ale sam wielokrotnie pasłem krowy przy Lesie przystającym do obozu i widziałem tych biednych żołnierzy, jak prosili nas o cokolwiek do jedzenia. Krzyczeli do mnie i do innych ludzi: „Broś chleba, kartoszka, buraka.”. Trudno się jednak było do nich dostać, bowiem cały obóz otoczony był podwójnym rzędem drutów kolczastych, a co 50 metrów stały niemieckie wieżyczki wartownicze.

W tartaku było także kilka skromnych domków robotniczych, Niemcy tych ludzi nie usunęli. W jednym z nich mieszkał mój wujek Franciszek Pieczonka, on właśnie opowiadał mi osobiście, że już jesienią 1941 r. Niemcy przez dwa tygodnie nie dawali żołnierzom – jeńcom nic do jedzenia. Widać planowali ich w ten sposób zagłodzić i pozbyć niepotrzebnego ciężaru. W tej sytuacji w obozie wybuchł bunt, jeńcy doprowadzeni warunkami do desperacji, zwartą masą gwałtownie ruszyli na kolczaste ogrodzenie obozu. Wtedy Niemcy zaczęli ich niemiłosiernie kosić z karabinów maszynowych, jednak więźniowie nie cofnęli się. Ginąc setkami, kupą swoich ciał pokryli druty kolczaste, po których ci którzy mieli więcej szczęścia przedostawali się na wolność. Wielu wtedy zginęło, ale wielu zdołało zbiec do lasu, niektórych Niemcy zdążyli zatrzymać. Nie wiem co się stało z tą grupą, która została zatrzymana, prawdopodobnie zostali zamordowani, bądź zagłodzeni na śmierć. W każdym razie kilka tygodni później, Niemcy zlikwidowali obóz jeniecki do reszty.

Objęcie władzy na Wołyniu przez Niemców odbyło się w naszej okolicy zupełnie zwyczajnie i spokojnie. Nie przypominam sobie żadnej bramy powitalnej, czy objawów nadzwyczajnej radości, u Ukraińców z tego tytułu, że przyszli Niemcy. Między nami wciąż jeszcze panowała zgoda i pokój. Pamiętam jednak, że już jesienią 1941 r., gdy pasłem krowy na łące, słyszałem jak ukraińscy pastuchy naśmiewali się z nas Polaków, a było nas kilku, mówiąc: „Gdzie wasza Polsza się podziała, mieliście nie oddać guzika, a zgubiliście nawet portki.”. Tak się wtedy naśmiewali z nas i z naszej ojczyzny. W tym czasie Niemcy i Ukraińcy organizowali w naszej wiosce spotkania w „Domu Ludowym”, który mieścił się w budynku przedwojennej szkoły. Ja w tych spotkaniach nie uczestniczyłem, chodził na nie mój tato Wacław, bowiem miał taki nakaz od sołtysa, który był Ukraińcem. Tato opowiadał mi później, że podczas tych spotkań naśmiewano się z upadku Polski, z jej klęski. Przy czym Ukraińcy żywo zachwalali Niemców i ich naród, o których publicznie mówili: „Niemiec jest silny, dobry gospodarz, pomoże nam zbudować samostijną Ukrainę.”.

Jednak muszę podkreślić, że na tych spotkaniach, jeszcze nikt otwarcie nie groził Polakom. Nie mniej jednak mój ojciec, już przeczuwał coś złego, ponieważ zauważył, będąc parę razy w Lesie kohyleńskim, jak Ukraińcy przeszukują miejsca dawnego pobytu dywizji sowieckich. Wywozili stamtąd duże ilości pozostawionej broni i amunicji, głównie moździerze i miny oraz rozmaite karabiny. Potem gdzieś to wszystko skrzętnie gromadzili.

W drodze z Zastawia do Kohylna, był po prawej stronie, już za rzeką duży folwark, który po I wojnie światowej został rozparcelowany na działki. Na jednej z tych działek mieszkał Stanisław Roch, który był prawdopodobnie synem Grzegorza. Z żoną mieli wtedy tylko jednego syna Adama, z którym byłem u I Komunii Świętej. Uroczystość ta odbyła się w  połowie czerwca 1941 r. w mieście Włodzimierz Wołyński w kościele farnym pw. Św. Joachima i Anny.

Boże Narodzenie 1941 r. w naszej wiosce przeżywaliśmy jeszcze spokojnie i jeszcze właściwie nie odczuwaliśmy strachu przed Ukraińcami. Spokojnie dzieliliśmy się opłatkiem i wspólnie kolędowaliśmy. Po Nowym Roku, na przełomie stycznia i lutego 1942 r. do naszej wsi przyjechali Niemcy, którzy wraz z sołtysem wyznaczali ludzi na przymusowe roboty do III Rzeszy Niemieckiej. Brali zarówno Polaków jak i Ukraińców, przede wszystkim ludzi młodych. Zaczęliśmy się poważnie obawiać, bowiem oświadczono nam, że tato Wacław i starszy brat Tadeusz mają się szykować do Raichu. W końcu jednak ojca zostawili, bowiem właśnie urodziła się w naszej rodzinie, kolejna córeczka Romualda. Nasz tato umiał trochę rozmawiać po niemiecku i prosił Niemca, aby mógł w tej sytuacji zostać. Ten po rozmowie z nim, ulitował się nad maleństwem i wielodzietną rodziną i tata ostatecznie nie zabrali. Zaś najstarszy syn Tadeusz zaraz po zapowiedzi wywózki, wyjechał do rodziny i ukrywał się tam dwa tygodnie. Ojciec mówił nam wieczorami, że Ukraińcy częściej wyznaczają na wywózki Polaków, poza tym nie było między nami większych zadrażnień.

Pamiętam, że na wiosnę 1942 r., a miałem już 10 lat, Niemcy i Ukraińcy do spółki przeprowadzili ostateczną rozprawę z Żydami, gdzieś ich wywozili. W naszej wsi Kohylno była tylko jedna rodzina żydowska, która mieszkała w samym środku wsi. Gospodarz nazywał się Moszko Bejder, znałem go dobrze, bowiem z polecenia taty pasłem krowy Bejderów, Ukraińca Borysa i nasze, razem miałem do pilnowania 9 sztuk. Pastwisko nasze znajdowało się przy Tartaku kohyleńskim. [fragment wspomnień Romana Szymanek ze wsi Kohylno na Wołyniu]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (7 głosów)

Komentarze

są bardzo ważnymi dokumentami historii Polski.

Pozdrawiam

Vote up!
4
Vote down!
0

Bądź zawsze lojalny wobec Ojczyzny , wobec rządu tylko wtedy , gdy na to zasługuje . Mark Twain

#1504061

Naturalnie nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary. Dziś dużo mówi się o miłosierdziu dla banderowców, którzy w bestialski sposób mordowali, całe, niewienne polskie rodziny, potem znosili ze szczętem i palili do gołej ziemi polskie wsie i kolonie, osady i zasiółki. Dziś dawny, ojczysty miejscami Wołyń, to pola i zarośla! A ja się pytam i wciąż będę się pytał głośno, jeśli trzeba to nawet samego papieża Franciszka, oczywiście z szacunkiem, a kto okaże miłosierdzie Tym wszystkim, którzy do dziś leżą tam pokotem, tysiącami, bez godnego pochówku, nawet jakże często, bez prostego krzyża? Lecz najgorsze jest jednak to, że ci którzy Ich, naszych rodaków, nasze rodziny, tak bezwzględnie rżnęli, ci podli bandyci, to pożal się Boże dziś pełną gębą bohaterzy na Ukrainie.

Na miłość Boską to przecie woła i wciąż wołać będzie o pomstę do nieba. Non possumus! Nigdy nie był i nigdy nie będzie bohaterem ten, który siekierą rąbał niewinne kobiety, dzieci, starców, całe rodziny! A tam na Wołyniu mało było zapewne takich, co to nie rąbali, choć wcale nie zaprzeczam, że jednostki sprawiedliwe się zdarzały. Dlatego wybaczyć możemy, ale zapomnieć tego ludobójstwa niepodobna.

Vote up!
4
Vote down!
0

Sławomir Tomasz Roch

#1504161