On od nas uciekł i wrócił trza mu dać lekkie skonanie czyli miłosierdzie po banderowsku

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Ucieczkę wszystkich do miasta Włodzimierza Wołyńskiego zaplanował mój tata Wacław Szymanek, mama Michalina Szymanek z d. Roch była przeciwna, nie chciała zostawiać tego, nad czym się tyle wszyscy napracowali. W końcu jednak podporządkowała się woli męża. Tej nocy kiedy mieliśmy uciekać do miasta Włodzimierza Wołyńskiego, ojciec przygotował furmankę, a ja przygnałem krowy. Było już ciemno, gdy mama zrobiła ostatnią kolację w naszym domu, pamiętam jak dziś, że były smaczne ziemniaki z zsiadłym mlekiem. Jednak nie mogłem spokojnie zjeść, bowiem wszyscy mnie poganiali, widać było jak b. się śpieszą. Czekaliśmy do ciemnej nocy, w tym czasie ojciec zaczął szukać pistoletu, zapomniał bowiem gdzie go schował. Jak się później okazało, gdy zabezpieczał żywność, położył go do sieczkarni i zapomniał.

W końcu, ponieważ cenny czas uciekał, nakazał nam wszystkim wyruszać do Aleksandra Rocha na placówkę, a on sam został i dalej szukał cennej zguby. My ruszyliśmy i polami szczęśliwie dotarliśmy do Oleśka, tam już wszyscy czekali tylko na nas, byliśmy bowiem spóźnieni. Zgromadzili się Aleksander i Agnieszka Roch z d. Cichosz oraz ich dzieci: Czesława, Edward i niemowlę Felicja ok. 1 roczek, Stanisław i Józefa Roch z d. Bąk, Michał i Maria Roch z d. Tymoczko oraz ich zaledwie 1 miesięczne niemowlę Danusia, rodzeństwo Bolesław Roch i Anastazja Roch.

Czas uciekał, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, a ojca wciąż nie było. Nagle w tej niepokojącej ciszy nocnej, około 23.00 posłyszeliśmy wystrzał z broni i to od strony, którą miał nadejść nasz tata Wacław. Michał Roch miał przy sobie karabin, zatem natychmiast pobiegł ojcu na spotkanie. Wkrótce zobaczył, jak dwóch Ukraińców stoi nad Wackiem , który leży na ziemi, a oni coś do niego gadają. Okazało się później, że gdy Wacek szedł natknął się na ukraińską czujkę, która usiłowała go zatrzymać. Tato rzucił się wtedy do ucieczki, miał bowiem nie tylko złe przeczucia, ale ponadto ponad 100 sztuk amunicji. Ukraińcy nawołując za nim zaczęli go gonić, jeden z nich podczas pościgu wystrzelił do ojca. I albo w tym momencie, albo za chwilę ojciec potknął się i przewrócił i wtedy właśnie Ukraińcy go złapali. Ojciec leżał chwilę na ziemi, bał się bowiem wstawać, gdyż miał przy sobie amunicję i spodziewał się najgorszego, jeśli ją zauważą. Ukraińcy w tym czasie pytali go, gdzie ucieka i gdzie jego rodzina. Odpowiedział, że idzie do lasu, do swojej rodziny, bo spodziewa się napadu Niemców na wioskę. Właśnie w tym momencie zobaczył ich Michał Roch, kucnął i słysząc co mówią, wiedząc że każda sekunda jest ważna, zarepetował broń i wystrzelił do Ukraińców. Ukraińcy uciekli, a Michał pomógł tacie i przybiegli na podwórko do Oleśka. Teraz już nie było na co czekać, wiec szybko wyruszyliśmy wszyscy całą kolumną do Włodzimierza Wołyńskiego. Z nami szło wielu starców i dzieci, w tym staruszka Cichosz lat ok. 80, teściowa Oleśka. Jechaliśmy całą noc, przez rowy, a nawet przez jedną rzeczkę. Przeprawa była bardzo trudna, obecność dzieci i kobiet jeszcze bardziej utrudniała ucieczkę. Napotkane przeszkody wodne zasypywaliśmy kopicami z siana i wyłamywanymi gałęziami z krzaków, aby wozy z resztką naszego mienia mogły przejść. Tak potwornie umęczeni przybyliśmy ok. godz. 8.00 rankiem do miasta.

W trakcie nocnego marszu, gdy odeszliśmy już około 1 km Michał i Bolek Roch odłączyli się od nas i wrócili się do Tartaku Kohyleńskiego, aby wyprowadzić stamtąd Franciszka i Józefę Pieczonka z d. Roch oraz ich dzieci: Danusię, Eugeniusza i Mariana. Przed odejściem umówiliśmy się, że my nie będziemy na nich czekać, ale że spotkamy się dopiero w mieście. Bolesław Roch opowiadał później, że idąc już z rodziną Pieczonków inną drogą do miasta, niż my, na łąkach niedaleko Chobułtowej, ok. 2 km od Kohylna, nagle zostali ostrzelani z karabinów przez jakąś liczną grupę i otoczeni. Zrezygnowani poklękali na ziemi, myśląc że to grupa banderowców i że właśnie wybiła ich ostatnia godzina. Nawet nie próbowali walczyć, była około 9.00 rano, a napastników było wyjątkowo wielu. Za moment okazało się jednak, że tym razem była to policja polska w służbie niemieckiej, stacjonująca w Chobułtowie. Policjanci rozpoznali Michała i Bolka i po krótkiej rozmowie puścili ich do Włodziemierza Wołyńskiego, do którego przybyli przed południem.

W trakcie strzelaniny, na początku całego zdarzenia, uciekł Franciszek Pieczonka, który dołączył do pozostałych dopiero po trzech dniach. Zaraz drugiego dnia po przybyciu Michał i Bolek poszli znowu w teren, tym razem na kolonię Teresin po Mariana i Annę Roch z d. Rusiecka oraz ich dzieci. Niedługo później ich też udało się sprowadzić do miasta Włodzimierza całych i zdrowych.

We Włodzimierzu Wołyńskim nasza rodzina Szymanków zamieszkała na ul. Kolejowej, obok Wieży Ciśnień, w starej szopie kolejowej. Mieszkaliśmy tam do jesieni 1943 r. Potem dzięki gościnności zawiadowcy stacji o nazwisku Łoniuk, zamieszkaliśmy w domu, w jednym z pokojów. Choć był Ukraińcem, okazał się dobrym człowiekiem, jego żona była Polką. Pozostali zaraz po przybyciu do miasta, rozeszli się każdy w poszukiwaniu mieszkania. Tak więc nie mieszkaliśmy razem, ale wciąż się spotykaliśmy i utrzymywaliśmy kontakty.

Zaledwie minęło kilka dni od naszej ucieczki, a już nasza mama Michalina nalegała abyśmy wracali do naszej rodzinnej wsi, ale tato nie chciał nawet o tym słyszeć. Poprosiła wtedy mnie i moja młodszą siostrę Janinę, abyśmy poszli do Kohylna z powrotem i zobaczyli co się tam teraz dzieje. Jak wygląda nasz dobytek, czy są krowy, czy jest jałówka i nasze owce. Jeśli będzie spokojnie, może wrócimy do Kohylna, bo w mieście nie ma z czego żyć.

Poszliśmy więc i za pierwszym razem nikt nas nie zatrzymał, mimo że przed wioską mijaliśmy czujkę ukraińską, ubraną w sowieckie mundury. Dwóch wojaków leżało wygodnie pod topolami. Zauważyłem także, jak w naszej wiosce ktoś wygrywał na naszej harmonii. Poznałem ją po wyglądzie.

W domu wszystko było poprzewracane i splądrowane, a co lepsze rzeczy zabrane. Z podłogi zabraliśmy wtedy nasze rodzinne zdjęcia i dokumenty. Okazało się, że nasze bydło jest na pastwisku i dogląda je Józef Drabik, mój przyjaciel. Poinformował nas o tym nasz sąsiad Ukrainiec Dziaduk. W tej sytuacji wybraliśmy przez wieś do domu Drabików, było wyjątkowo spokojnie, nikt nas nie atakował. Mama Józka namawiała nas wręcz, abyśmy wracali do Kohylna, bo w mieście przyjdzie nam pomżeć z głodu. Tymczasem Józek jej syn, już za pierwszym naszym pobytem chciał z nami uciekać, ale matka go nie puściła, bowiem była sama z dziećmi i był jej bardzo potrzebny. Józek żalił mi się wtedy, że Ukraińcy biją go i ma bardzo złe przeczucia na przyszłość. Ukraińcy z naszej wioski też serdecznie namawiali, abyśmy wracali do naszego domu w Kohylnie. Zapewniali przy tym, że nikt nas nie będzie ruszał, powtarzali żywo: „Co tam będziecie siedzieć, jak tu macie wszystko, a tam nie macie nic.”. Przenocowaliśmy u Drabików jedną noc i następnego dnia wróciliśmy z 6 kilowym sadłem oraz z dokumentami i koszulami do miasta.

W tym samym tygodniu, zaledwie parę dni później, w sobotę poszliśmy z siostrą Jasią do Kohylna jeszcze raz. Tym razem czujka ukraińska zatrzymała nas przed wsią. Wypytywali nas o nasze dane osobowe oraz interesowało ich po co idziemy do wsi. Powiedziałem, że chcę zobaczyć nasz dom, bo szykujemy się do powrotu z miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Kazali nam czekać, a sami posłali po swego „Komandira”. Gdy tak czekaliśmy jeden z Ukraińców robił właśnie duże toporzysko do siekiery. Po około pół godziny przybył na koniu od strony Zastawia, ich dowódca ubrany w galowy mundur polski. Rozmawiał zarówno ze mną jak i z siostrą, wypytywał nas na osobności o ojca, matkę, o całą naszą rodzinę. Szczególnie interesowało go co teraz robimy i gdzie się zatrzymaliśmy oraz jakie warunki panują we Włodzimierzu Wołyńskim.

Potem napisał pospiesznie jeden list do naszych rodziców, a drugi zapieczętowany na nazwisko Giergielewicz prosił, aby przekazać w mieście. Okazało się później, gdy mama otworzyła list, że zaadresowany został do Polki, która była jego narzeczoną. Przy pożegnaniu, gorąco namawiał nas, abyśmy śmiało wracali do Kohylna, abyśmy przyjeżdżali niczego się nie obawiając. Po tym swoistym przesłuchaniu poszliśmy na naszą wioskę. Z domu wzięliśmy słoninę oraz odzież, a następnie wstąpiliśmy do Drabików.

Chwilę się u nich zatrzymaliśmy i rozmawialiśmy na temat naszego powrotu. Drabikowa powiedziała nam wtedy: „Już nie macie po co wracać, bo sprawy się bardzo pozmieniały. Zaczynają mordować Polaków w okolicy, wstrzymajcie się z przyjazdem.”. Powiedziała wtedy, że ona też już by chętnie uciekła do miasta, ale nie ma jak się zabrać sama z tymi dziećmi. W domu było ich pięcioro: matka Leokadia Drabik lat ok. 45 i czworo dzieci: Józef lat 13, Władysław lat 10, Leokadia lat 8 i najmłodsza córeczka lat 5. Józek opowiadał mi wtedy, jak wiele razy widział Ukraińców ćwiczących na pastwiskach z kosami osadzonymi na sztorc. Zwierzał mi się wtedy ostatni raz w swoim życiu, że bardzo obawia się, że ich tutaj w Kohylnie Ukraińcy wymordują. Znów chciał ze mną i Jasią uciekać do miasta, ale matka i tym razem go nie puściła. U Drabików zostaliśmy do wieczora i gdy na dworze zrobiła się szarówka szybko wróciliśmy do miasta. Na drugi dzień była niedziela, właśnie tej nocy w całym naszym powiecie włodzimierskim, zaledwie kilka godzin po naszym powrocie, rozpoczął się straszny pogrom polskiej ludności.

Pamiętam, że obudziłem się około 8.00 rankiem i jeszcze nikt i nic nie mówił, dopiero około 11.00, przed południem zobaczyłem pierwszego, poważnie okaleczonego człowieka, który szedł ul. Kolejową. Dookoła niego z każdą chwilą gęstniał tłum ludzi, żywo zainteresowanych, tym co się wydarzyło. Gdy jeden przez drugiego pytali poranionego Polaka co się stało, on co chwila odpowiadał: „Jest pogrom biją Polaków, zabili wszystkich moich sąsiadów.”. Gdy mu się bliżej przyjrzałem, zauważyłem że jest to starszy człowiek lat ok. 40. Jego twarz była sina, ludzie tłoczyli się i wciąż obsypywali go kolejnymi pytaniami. Słyszałem jak odpowiedział: „Zostałem uderzony siekierą w skroń i straciłem przytomność. Oprawcy sądzili, że nie żyję i mnie zostawili. Gdy oprzytomniałem już nikogo nie było. Tylko leżeli dookoła zabici!”. Pamiętam jak mówił, że jest z pierwszej wioski od północnej strony Włodzimierza Wołyńskiego.

W godzinach popołudniowych spotkałem jeszcze kilka osób idących ulicą, którzy jak się dowiedziałem, też uciekli z pogromu. Wiem to z posłyszanych rozmów jakie prowadzili miedzy sobą i z innymi mieszkańcami miasta. Niektórzy byli poranieni, inni zdrowi. Ludzie płakali widać było, że są mocno wystraszeni, tym co się wydarzyło. Tak naprawdę, trudno było się cokolwiek od nich dowiedzieć, niektórzy wciąż znajdowali się w tak głębokim stanie szoku, że nic nie mogli z siebie wydusić. Pod wieczór tej krwawej niedzieli, przyjeżdżało coraz więcej poranionych osób, nieomal z każdej strony powiatu włodzimierskiego. Niedobitki polskiej społeczności naszego powiatu gromadziły się na placach miasta, ludzie rozpaczliwie szukali noclegu lub chociaż prowizorycznego schronienia. Widziałem taką dużą grupę na rampie kolejowej, całkiem niedaleko szopy w której się tymczasowo zatrzymaliśmy. Mogłem się napatrzeć na tragedię i cierpienie tych ludzi, gdy chodziłem z moim tatem, aby z nimi porozmawiać. Ojciec wypytywał wielu z nich, skąd są i co się u nich we wsi wydarzyło. Dziś przypominam sobie następujące miejscowości: Chobułtowa, Barbarówka, Oseredek.

Następnego dnia było już mieście dużo rozbitków. Pod wpływem kolejnych, mrożących krew w żyłach, relacji naocznych świadków ludobójstwa ukraińskiego, ludzi w mieście ogarnął strach. Powszechnie obawiano się, że Ukraińcy w ślad za uratowanymi ofiarami mordów, napadną zbrojnie na miasto Włodzimierz Wołyński. Niewiele brakowało, a doszło by do paniki. Kilka dni po pogromie do miasta przywieźli całą rodzinę z Chobułtowej. Ciała tych  7 osób widziałem osobiście, były wręcz nieludzko zmasakrowane, złożone na placu niedaleko stacji kolejowej wciąż przyciągały kolejnych ciekawskich. Moją uwagę od razu przykuły straszne cierpienia, jakie zadano tym ludziom: mieli poodcinane nosy, wydłubane oczy, a oczodoły zapchane sianem i słomą. Kobiety miały poodcinane piersi i porąbane nogi. Wywarło to na mnie niezatarte wrażenie, czułem wielki, piekący ból, przez kilka dni miałem nawet kłopoty z jedzeniem.

Około tygodnia po pogromie Michał i Bolesław Roch oraz Tadeusz albo Roman Roch poszli nocą w trzech na Zastawie, aby zobaczyć co się stało z naszą rodziną. Pamiętam, że wdowa Amelia była namawiana przez Michała Rocha do ucieczki, jednak mimo że jej dwaj synowie Tadeusz i Roman chcieli ona zdecydowała się zostać w domu.

W nocy z soboty na niedzielę, na ich dom był napad podczas którego zamordowano wdowę Amelię lat ok. 60 oraz jej najmłodszą córeczkę Zosię lat ok. 14. Tej nocy Tadeusz Roch syn Władysława spał w swojej stodole, między słomą a ścianą, a jego stryjeczny brat Mieczysław Roch syn Grzegorza w ogrodzie w kapuście, niedaleko łąki. Mieczysław Roch opowiadał mi osobiście, że nad ranem już robiła się „szarówka” posłyszał jakieś głosy, a w chwilę później jakieś głośne, przeraźliwe wręcz krzyki, dochodzące od domu Grzegorza Rocha. Jednak nie zdecydował się tam pobiec, gdyż na podstawie tego co słyszał, poznał, że są to krzyki mordowanych ludzi. Szybko ukrył się w pobliskich szuwarach i przesiedział tam cały dzień.

Mietek opowiadał mi także, że Tadek też obudził się w stodole, gdy Ukraińcy zaczęli dobijać się do drzwi domu Grzegorza Rocha. Widział przez szpary w ścianie stodoły, jak Ukraińcy wpuszczeni do domu, po chwili całą rodzinę wyprowadzili na podwórko. Przodem szły dzieci Grzegorza i jego żony. W tym momencie było jeszcze cicho i spokojnie, wszystko wskazywało na to, że gospodarze nie spodziewali się najgorszego. Na pewno mieli nadzieję, że to zwykłe najście, które zakończy się przesłuchaniem, lub co najwyżej pobiciem i groźbami, tym razem było jednak inaczej. Gdy dzieci były już na dworze, Ukraińcy nagle uderzyli je siekierami w głowę, natychmiast zginęli wtedy: syn lat ok. 16 oraz dwie córki, starsza lat ok. 25 i młodsza lat ok. 20. Gdy matka zorientowała się, że dzieci zostały zaatakowane, dopiero wtedy zaczęła histerycznie krzyczeć i właśnie te krzyki słyszał Mietek w ogrodzie. Możliwe, że któreś z dzieci też zdążyło krzyknąć przed samą śmiercią.

Po zarąbaniu dzieci wyprowadzili Grzegorza i jego żonę Stanisławę, pierwsza porąbana została żona lat ok. 60. Wtedy bandyci zaczęli się zastanawiać jaką śmierć zadać gospodarzowi i wtedy Tadek usłyszał wyraźnie takie słowa jednego z Ukraińców do pozostałych: „Oo uciekł nam do miasta i przyszedł z powrotem. Trza mu dać lekkie skonanie!”. Zaraz potem Tadek zobaczył, jak za chwilę powiesili go na jabłonce, tuż obok ich domu rodzinnego. Tak skonał Grzegorz lat ok. 60.

Tadeusz Roch widział też, jak zginęła jego matka Amelia Roch z d. Gronowicz, opowiadał wszystkim, że ta sama grupa Ukraińców po wymordowaniu rodziny Grzegorza przeszła pod drzwi jego domu i zaczęła się dobijać do środka. W końcu udało im się wejść do środka i po chwili słyszał niewyraźnie jak matka prosiła kilku oprawców o darowanie jej życia. Potem wszystko ucichło, po chwili zobaczył jednak, że mężczyźni opuszczają dom i odchodzą. Tadek wspominał także, że rozpoznał jednego z napastników, ale dzisiaj już nie pamiętam, o kim mówił. Wiem zaś na pewno, że to był Ukrainiec z Kohylna.

Bandyci nie podpalili zabudowań i prawie na pewno nic nie wynieśli z domu. Po około dwóch godzinach na Zastawie przyszła druga grupa Ukraińców i zaczęli chować ciała pomordowanych. Całą rodzinę Grzegorza Rocha wrzucili do dołu po kartoflach, tuż przy ich własnej chałupie. Ciało wdowy Amelii Roch wrzucili do lochu po kartoflach i zawalili go.

Tadek siedział przez całą niedzielę w stodole, dopiero gdy już się zrobił wieczór, zobaczył idącego podwórkiem Mieczysława i też wyszedł z ukrycia. Razem weszli do swojego domu i zobaczyli rozpuszczone pióra na podłodze. Zaraz opuścili dom i uciekli do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie się zatrzymali. Po kilku dniach odnaleźli Michała Rocha, Bolesława Rocha oraz naszą rodzinę Szymanków i wszystko nam opowiedzieli. Wtedy właśnie zapadła decyzja, że pójdą do domów jeszcze raz i zabezpieczą ciała najbliższych przed zwierzętami.

Gdy przyszli na Zastawie była noc, poznali jednak, że wszystko w domach jest splądrowane, a co lepsze rzeczy zabrane, bydło też. U Grzegorza zabezpieczyli ciała, przysypując je bardziej ziemią i poszli do domu Amelii. Tam zobaczyli na podłodze wiele piór z rozprutej pościeli. Michał Roch przechadzając się po domu natknął się na jakiś spory przedmiot. Zatrzymał się i zaczął macać co to jest, w pewnym momencie poczuł, jak włosy „rosną” mu dosłownie na głowie, zrozumiał bowiem, że ma w rękach głowę ludzką. To była raczej na pewno głowa Amelii, gdyż tylko ona była w domu w czasie napadu. Tę głowę dołączyli do reszty pochowanych ciał.

Zaszli też do domu Kuszpitów, dom był pusty i splądrowany, gdy nic nie znaleźli, opuścili Zastawie. Romek opowiadał mi jednak, że podczas napadu Ukrainców na Zastawie zamordowana została też pani Kuszpitowa lat ok. 65. Kuszpity to była dalsza rodzina Rochów. Jest mi wiadome, że mąż i dzieci pani Kuszpitowej uratowali się, bowiem w czasie napadu nie było ich w domu. Moja mama Michalina namawiała starą Kuszpitkę, aby uciekała razem z nami do miasta, kiedy była jeszcze szansa, wtedy ona zwierzała się mamie tak: „Ja się nie boję Ukraińców, oni mnie nie ruszą, bo ja ich wszystkich pomagałam odbierać przy porodach.”. A znała się rzeczywiście dobrze na rzeczy, dlatego do wielu porodów była wzywana. Żyjąc tą nadzieją, pozostała w domu i nie skorzystała z szansy ucieczki.

Michał, Bolek i jeszcze Mietek albo Tadek Roch z Zastawia poszli na Barbarówkę, a potem wstąpili do Tartaku, gdzie też w ten sam dzień pogromu, pomordowanych zostało wielu Polaków. W jednym z domów spotkali żywego Polaka, który opowiadał im nazwiska pomordowanych i wydarzenia jakie miały tu niedawno miejsce. Gdy wrócili, opowiadali nam wszystkim, że tam na Tartaku Kohyleńskim Ukraińcy pomordowali dużo ludzi.

Napad miał miejsce w tę samą niedzielę, co cały pogrom w okolicy. Z tartaku poszli jeszcze na kolonię Teresin, do którego nie było daleko. Michał Roch opowiadał mi także, że był po pogromie w Kohylnie, gdzie spotkał Ukraińca, który był sąsiadem Drabików. Czy to była ta sama wyprawa, czy inna, już nie pamiętam. Właśnie ten Ukrainiec opowiedział Michałowi, jak została zamordowana cała ich rodzina. W niedzielny ranek przyszli do Drabików banderowcy i weszli do domu. Po chwili zaczęli mordować tych, którzy byli w domu. W chałupie zabili matkę i dwie córki, tymczasem dwaj synowie spali w stodole. Gdy Ukraińcy wykryli ich kryjówkę, jednego chłopca zabili na miejscu, a Józek rzucił się do ucieczki przez pola. Nie zdołał jednak uciec i gdy go dopadli, to go też zabili. Prawdopodobnie miał przed śmiercią prosić bandytów, aby mu darowali życie. Michał dowiedział się także, że ciała pomordowanych Ukraińcy wrzucili do lochu, kopca z drewnianych kołków na kartofle, który znajdował się na miedzy Drabików i Żyda Moszko Bejdera, potem wszystko zawalili. Jeśli chodzi o rodzinę Brzozowskich, to prawdopodobnie ta rodzina się zachowała. Brzozowski był co prawda Polakiem, ale jego żona była Ukrainką, istnieje więc pewna nadzieja, że mogli zostać podczas tego samego pogromu oszczędzeni. [fragment wspomnień Romana Szymanek ze wsi Kohylno na Wołyniu, relację wysłuchał, spisał, i opracował S. T. Roch]

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (5 głosów)