Zastawie to były trzy małe domki
Sakrament Chrztu Świętego otrzymałam w kościele parafialnym pw. Narodzenia NMP w Swojczowie, moi rodzice chrzestni to Kazimiera Brzezicka z d. Roch i Stanisław Rusiecki. W wyniku późniejszej zawieruchy wojennej i zburzenia naszego kościoła w Swojczowie przez Ukraińców w sierpniu 1943 r., po dramatycznej i wymuszonej ucieczce naszej rodziny na Zamojszczyznę w roku 1944, moja I Komunia Święta miała miejsce, już w Horodle nad Bugiem w kościele pw. św Jacka i Matki Bożej Różańcowej. To wydarzyło się jednak za lat kilka, póki co byłam dzieckiem bardzo szczęśliwym i można powiedzieć beztroskim, choć moje dzieciństwo przypada także na lata okupacji niemieckiej.
Pamiętam bardzo dobrze nasze rodzinne święta na Teresinie, a już najbardziej Święta Wielkanocne. Przychodziła do nas w te dni z Zastawia w Kohylnie babcia Amelia Roch i pisała pisanki, bardzo chciałam jej pomóc, ale zawsze coś nabroiłam. W domu było w tych dniach dużo pracy, rodzice Leonard i Helena Rusiecki z d. Roch bardzo starali się, by nam niczego nie brakowało. Na nabożeństwo jechaliśmy do Swojczowa, w samo południe bowiem na Rezurekcję, to dla nas dzieci było jeszcze za trudne. Ostatnie Święta Wielkanocne 1943 r. upływały już w charakterze smutku, a nawet łez, czasy były b. napięte, niepewne i nie było już z nami Romana Rocha, którego w roku 1942 zabrali na przymusowe roboty do III Rzeszy. Babacia Amelia a jego mama nie zapominała o nim, bardzo go żałowała i posyłała mu paczki żywnościowe, o dziwo mógł nawet do nas napisać i korzystał z tego posyłając nam kartki z Niemiec.
Wracam jednak do mego dzieciństwa, bo i ten epizod był nieco później.
Choć na Teresinie nie brakowało dzieci byłam jeszcze mała, dlatego właściwie nigdzie się nie pałętałam. Ale miałam swoją ulubioną koleżankę, to była Polka z Teresina Rozalia Bojko i z nią bawiłam się dość często. Co prawda mieszkała daleko, niemal 2 km od mojego domu, ale ja bywałam u mojej cioci Kazimiery Brzezickiej z d. Roch, a Rozalia mieszkała niedaleko. Ciocia Kazimiera miała córeczkę Halinkę urodzoną około 1939 r., a rodzona siostra jej męża Jana, która mieszkała przez miedzę miała troje małych dzieci, było więc z kim się bawić. Pamiętam, że razem robiliśmy niekiedy niemałą grandę. Najwięcej czasu jednak poświęcał nam zawsze tata Leonard, który bardzo nas lubił i chętnie z nami baraszkował. W tym czasie w naszym domu często przebywali Romek (przed zabraniem na roboty) i Tadeusz Roch, przychodzili do nas w goście z Kohylna, a gdy wracali do siebie, często zabierali mnie ze sobą. Lubiłam chodzić do mojej babci Amelii, poświęcała mi bowiem wiele czasu, zabawiała mnie i co najważniejsze, czułam że bardzo mnie kocha.
Zastawie to były trzy małe domki jednoizbowe, pobudowane z drzewa, były kryte słomą, w środku nie było nawet podłogi. Stały stosunkowo blisko siebie, mojej babci był ten środkowy. Zaraz obok były zabudowania gospodarcze, ogrody, łąka i naprawdę duży staw. Rosło tam dużo oczeretów, kumkały żaby i co by nie powiedzieć, ale chór to Rochy mieli pierwszorzędny. Oczywiście jako dziecko czułam się w takiej scenerii wspaniale. Woda tam była czysta i głęboka ale nie wiem czy były tam ryby, zapewne tak. A ileż tam gnieździło się przeróżnego ptactwa: kaczki, bociany, kuropatwy, ciągnęło tam jak do rajskiego ogrodu. Babcia Amelia surowa jednak wzbraniała nam tam chodzić, bała się bowiem, że się nieopatrznie potopimy, grunt był bowiem miejscami grząski. Siłą rzeczy najczęściej przebywałam w chacie z babcią, był tam duży murowany i wygodny piec, zapamiętałam go dobrze bowiem lubiłam sobie tam wygodnie poleżeć. Gdy się nagrzał, było tam bardzo przyjemnie. Do babci Amelki przychodziła także Nastazia Roch, była już panienką i chętnie zabierała mnie do swojego domu. I choć byłam tam wiele razy to dziś, nie wiele pamiętam, może także dlatego, że nie było to dla mnie już takie ważne. Jedno jest pewne, że i ten dom niczym właściwie nie różnił się od domu mojej babuni. Najmniej bywałam w domu Grzegorza, a to dlatego, że jak to w życiu bywa niemal wszędzie i tam zdarzały się zatargi, z których rodziły się następnie poróżnienia i dąsy. Co ciekawe jednak, panowała tam pewna zdrowa i godna polecenia zasada: nawet jeśli starsi o coś się boczyli, to dzieci miały nakazane żyć w jak najlepszej zgodzie. Dlatego mimo tego i owego, żyliśmy jak jedna wielka rodzina. Poznałam więc dobrze Marysię i Wacka, to były bliźnięta i dobrze nam się razem bawiło. Dużo starsza od nich była Janina ale ona była jakaś chora.
Najbardziej jednak bliska była mi Zosia, która z racji bliskiego pokrewieństwa bywała w naszym domu na Teresinie najczęściej. Szczerze mówiąc byłam bardzo zazdrosna o jej piękne, jasne włosy, ależ one były długie i grube. Nie będzie w tym wcale przesady jeśli powiem, że były wprost cudowne. Dobrze przy tym, że wtedy nie wiedziałam jeszcze ile to trzeba trudu i zachodu, aby takie włosy mieć i pielęgnować, bo nie wiem czy aż tak, by mi się wtedy podobały. Zosia miała rzeczywiście piękny głos, a niemal stale z niego korzystała. Nie było to jednak dla nas wcale uciążliwe, wprost przeciwnie, jej śpiew był tak wdzięczny i delikatny, że doprawdy trudno się było oderwać. Piosenki Zosi najczęściej opiewały jakieś wydarzenia, mniej lub więcej radosne bądź smutne, a słowa, bardzo ciekawe, trafiały nam do serc i potrafiły wzruszyć niekiedy do łez. Ona po prostu miała talent i co najważniejsze umiała z niego skorzystać, podzielić się innymi, to była nasza młoda artystka. Zawsze wesoła, rozbawiona, wprost szczęśliwa, ileż ja z nią się wybawiłam i w domu i na Zastawiu. A jakże szczerze kochała swoją mamę Amelię, właściwie nie odstępowała jej nawet na krok i pewnie można o nich powiedzieć: papuszki nierozłączki. Była osobą miłą nie tylko dla mnie, ale dla nas wszystkich i nic w tym dziwnego, że kochali ją właściwie wszyscy. Dlatego też tak dobrze utrwaliła się w naszej pamię
W między czasie zaczęła się okrutna i przerażająca w swych rozmiarach wojna, czas więc niezbyt stosowny na przyjęcia i radości, ale nie u nas na głębokiej, spokojnej wsi wołyńskiej. Tu jak widać nie wiele się zmieniło i wszyscy mieli nadzieję, że tak będzie już do końca dlatego byli młodzi i zakochani, którzy nie wahali się zawrzeć związku małżeńskiego. Obraz strasznej i belitosnej wojny wciskał się jednak do naszych dziecinnych, niwinnych serc wszystkimi zmysłami. Zdarzały się bowiem coraz bardziej okropne zabójstwa, niewiele z tego pamiętam, bo wciąż byłam mała, a rodzice chronili nas od tego jak tylko mogli. Nie byli już jednak w stanie zapobiec temu, bym posłyszała o zamordowaniu, ze szczególnym okrucieństwem Polaka Władysława Nowaczyńskiego z kolonii polskiej Augustów. Pamiętam bardzo dobrze, że tego wieczoru nakazali iść szybko spać, więc poszłam ale nie trwało to długo bowiem zaniedługi czas przyszedł tatuś Leonard i nakazał, abym szybko wstała. A ja choć miałam tylko osiem latek mówię do niego: „Co już przyszli nas zabić?”. Odpowiedział mi wtedy że nie, potem wziął na ręce Piotra, mamusia Helena Romcia i wszyscy udaliśmy się do lasu, który był całkiem niedaleko, taki mały lasek w polu. Spaliśmy tam do rana, a ponieważ noce były ciepłe, lipcowe, nie było to jeszcze dla nas specjalnie uciążliwe.[fragment wspomnień Czesławy Roch z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował S. T. Roch]
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 2602 odsłony
Komentarze
pytanie dziecka
27 Stycznia, 2016 - 14:43
pytanie dziecka
małe polskie dziecko
trwożliwie się pyta
czy przyszedł nas zabić
upowski bandyta
jan patmo