Mieszkańcy wsi Bielin i okolic po wsze czasy zapisali chlubną i męczeńską kartę w dziejach Narodu na Zachodnim Wołyniu

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Nasza rodzina znalazła się tymczasem we Włodzimierzu Wołyńskim i zamieszkaliśmy na ulicy Kowelskiej, tuż przy torach kolejowych w pożydowskiej kamienicy. Razem z nami mieszkali też inni Polacy. Mój tato naprawiał w tym czasie buty i tak zarabiał na nasze utrzymanie. Ja w tym czasie jako dwunastoletni chłopiec biegałem po całym mieście i żywo bawiłem się z innymi dziećmi. Dzięki temu wiedziałem dokładnie, co się w naszym mieście dzieje. Miasto w każdym razie, zatłoczone było przez uciekinierów ale mimo to wszyscy znaleźli dla siebie jakiś kąt. W pierwszej kolejności zajmowane były wolne kamienice pożydowskie oraz opuszczone domy ukraińskie. Wielu z tych ludzi przeżyło straszne tragedie, prawie każdy stracił kogoś z najbliższych w organizowanych przez banderowców rzeziach. Tymczasem nawet tu nie mogli się czuć do końca bezpieczni bowiem bandyci spod znaku tryzuba, napadali coraz częściej, także na mieszkańców samego miasta. Narażeni byli szczególnie ci, którzy mieszkali na przedmieściach Włodzimierza, wiem o tym bowiem słyszałem o tym od wielu ludzi w naszym mieście.

Na początku nasze życie było bardzo trudne, uciekając ledwie z tym co mieliśmy na sobie, zostaliśmy praktycznie bez środków do życia. Zatem z dnia na dzień, jak większość Polaków klepaliśmy przysłowiową biedę. W mieście znajdował się już także mój tatuś od Chrztu świętego o nazwisku Koniczuk. Był przyjacielem naszej rodziny i może właśnie dlatego tata poprosił go, aby trzymał mnie do Chrztu świętego. We wsi Sierakówka mieszkał przy samym końcu wioseczki. Pewnego dnia, ponieważ w mieście panował powszechny głód, wybrał się w ukryciu do naszej wsi po żywność, ludzie opowiadali później, że zamierzał kartofli nakopać. Gdy był już niedaleko wioski, na drodze zaatakowali go dwaj Ukraińcy. Koniczuk rzucił się do ucieczki, a wtedy gęsto posypały się za nim kule. Jedna z nich trafiła go skutecznie w plecy i gdy się przewrócił, po chwili skonał.

Dziś już niestety nie pamiętam kto opowiadał mi przebieg tych wydarzeń ale wiem na pewno, że osoba ta widziała osobiście ciało zabitego, bowiem znany jej był dla przykładu następujący szczegół: Koniczuk po śmiertelnym postrzale padł twarzą do ziemi i zanim skonał, z bólu mocno ściskał ziemię w swoich dłoniach. Człowiek, który mi o tym opowiedział mówił także, że mojego ojca chrzestnego zastrzelił Ukrainiec, sąsiad samego Koniczuka, mówili na niego Semen, a na imię miał chyba Szczepan. Znałem go osobiście, drugi Ukrainiec który brał udział w tym mordzie to prawdopodobnie także mieszkaniec naszej wsi o nazwisku Budnik, a imię jego chyba Kola.

Pewnego razu w godzinach popołudniowych byłem właśnie na placu przy piekarni, przy ulicy Kowelskiej, gdy przyjechali ciężarówką Niemcy, którzy najwyraźniej wrócili z jakiejś akcji. Podczas wysiadania wyrzucili na bruk karabin, który miał złamaną kolbę i odeszli na swoją kwaterę. Widząc, że nikogo nie ma chwyciłem ten karabin i szybko przeskoczyłem przez płot do naszego sąsiada i zaraz ukryłem go w kartoflisku. Niestety mój wyczyn został dostrzeżony przez naszego sąsiada Polaka, który o wszystkim zaraz opowiedział mojej mamie Jadwidze.

Gdy więc pod wieczór wróciłem do naszego domu, zastałem nasza mamę jak płakała. Zaraz też z miejsca zaczęła mnie prosić, abym ten karabin oddał temu Polakowi. Jednak ja się nie przestraszyłem i broni, tak przecież w tym czasie cennej, nie oddałem. Nocą zaś zabrałem broń i lepiej ukryłem w naszej stajni. Gdy nasz tatuś wrócił z Bielina i dowiedział się o wszystkim, podjął zdecydowaną decyzję, że po ostatnich wydarzeniach musimy wyjechać z miasta do Bielina. Nasz tato dobrze znał drogę bowiem już od dawna przewoził ludzi do Bielina.

 

Polska policja w służbie niemieckiej w okolicach miasta

 

Pamiętam, że jak tylko przyjechaliśmy z Sierakówki do Włodzimierza, to w mieście nie było jeszcze polskiej policji w służbie Niemców. Dopiero po pewnym czasie Niemcy ogłosili nabór do polskiej policji w służbie Niemców. Do tej nowej żandarmerii zgłosiło się wtedy wielu młodych chłopców polskich, którzy liczyli na to, że dostaną do ręki broń, aby tym samym skuteczniej bronić polskiej ludności cywilnej przed rozjuszonymi bandami ukraińskimi. Polscy policjanci mieli mundury granatowe i prawie wszyscy zostali rozlokowani w placówkach wokół miasta Włodzimierz.

Mój szwagier Bolesław Roch opowiadał mi po wojnie, że także wstąpił do tej policji i otrzymał od Niemców mundur i broń. Po pewnym czasie został skierowany wraz z innymi chłopakami do ochrony stacji kolejowej w Iwaniczach, gdzie Niemcy mieli bardzo ważny dla siebie węzeł kolejowy, mówił tak: "Służyłem w Iwaniczach w Żandarmerii Polskiej w służbie Niemców, było nas tam kilkudziesięciu chłopaków. Chroniliśmy stację kolejową, bo to był ważny węzeł kolejowy dla Niemców. Pewnego dnia na Iwanicze napadli zbrojnie Ukraińcy i dłuższy czas, zaciekle atakując z wszystkich stron, próbowali zdobyć naszą placówkę. Wraz z nami jednak bronili się także żołnierze niemieccy. Walka się przedłużała bowiem Ukraińców było bardzo dużo i już poważnie obawialiśmy się, że nas tu wszystkich mogą wybić co do nogi. W końcu jednak obroniliśmy się, a Ukraińcy odstąpili od nas, obawiając się słusznie możliwej odsieczy. Ponieważ walka była bardzo zażarta, a oni strzelali do nas nawet z prowizorycznego działka, było tego dnia rzeczywiście gorąco.". Wokół tych wydarzeń w Iwaniczach ułożono nawet piosenkę, której słowa do dzisiaj dobrze pamiętam, a oto one: "Mieli działa lufy z rury i porobiły w płotach dziury, a pociski się nie rwały, jak buraki w rów wpadały.".

Bolesław Roch opowiadał mi także, że po pewnym czasie uciekli od Niemców całym oddziałem i z bronią do lasu. Gdy większość polskich żandarmów w służbie niemieckiej, opuściła swoje posterunki i przeszła do polskiej partyzntki na Bielinie, w naszym mieście zrobiło się o tym dość głośno. Bielin był w tym czasie już bardzo dużą i silną polską samoobroną w bliskiej odległości od Włodzimierza Wołyńskiego. Opowiadał mi o tym mój tatuś, który dodawał także znacząco: "Partyzanci z Bielina palą ukraińskie wioski, które Polacy podejrzewają o sprzyjanie bandom z Ukraińskiej Powstańczej Armii UPA.". Właściwie w tym czasie, wszystkie wioski ukraińskie sprzyjały bandom rezunów z UPA. Nie słyszałam, aby były gdzieś jakieś wyjątki. Natomiast słyszałem, że takim oddziałem polskim, który działał w naszym powiecie, był oddział "Krwawa Łuna".

Ponieważ Polacy szybko rośli w siłę, Ukraińcy zaczęli masowo uciekać z tych terenów, przeważnie do miasta Włodzimierz, gdzie pod skrzydłami Niemców, spodziewali się ochrony i pomocy. I tym razem Niemcy wiedzieli doskonale, co trzeba w takiej sytuacji robić i ponownie zaczęli formować policję ukraińską w swojej służbie. Pamiętam to jak dziś, gdy znowu ujrzeliśmy ukraińskich policjantów, maszerujących ulicami naszego miasta w mundurach SD. Oczywiście dla nas Polaków był to widok szczególnie przykry i nieprzyjemny, znowu bowiem zaczęło się robić w naszym mieście dla naszych ludzi bardzo niebezpiecznie. Tak jak moja siostra Wacława pamiętam ich ćwiczenia oraz musztrę wojskową prezentowaną na ulicach Włodzimierza. Także ja i moi koledzy, wiele razy naśmiewaliśmy się z tych ukraińskich wojaków oraz wydawanych wtedy głośno komend wojskowych. Dla przykładu krzyczeliśmy do nich raz: "Do chliwa, do chliwa!".

 

Na Bielinie i na kolonii Worczyn

 

Ponieważ jednak liczba Ukraińców w mieście systematycznie rosła, a na polskie domy zdarzały się coraz częstsze napady, szczególnie na przedmieściach, nasz tatuś Jan zdecydował, że musimy uciekać do Bielina do polskich partyzantów. Sprawa karabinu przyśpieszyła tylko nasz wyjazd. Podczas dnia opuściliśmy miasto i pojechaliśmy furmanką na dużą wieś Bielin, gdzie było około 12 km. Spokojnie dojechaliśmy do polskiej wsi Antonówka, gdzie zatrzymaliśmy się w wiejskiej chacie na około miesiąc czasu. Była już ostra zima ale ponieważ panował tam wielki ścisk z powodu obecności wielu uciekinierów, nasz tatuś dalej szukał innego mieszkania dla naszej rodziny. Wszystkie okoliczne wsie były przepełnione, właściwie w każdym domu nie było wolnego miejsca, tak było w osiedlach: Antonówka, Antonówka II, Smolarze, Siedliska i inne. Natomiast za szerokim pasem lasu leżała mała kolonia Worczyn i tam stało jeszcze kilka domków. W jednym z takich domków zamieszkaliśmy wraz z inną rodziną polską. Ta druga rodzina polska nazywała się Parczyńscy, to byli nasi sąsiedzi ze wsi Sierakówka. Okazało się więc, że także oni zdążyli uciec przed siekierami bandytów i tak zdołali ocaleć. W tym domku mieszkaliśmy przez zimę, aż do wiosny 1944 r. .

Pamiętam, że na wiosnę Niemcy uderzyli na nasze zgrupowanie partyzanckie dość dużymi siłami, wyraźnie zmierzając do zniszczenia polskiego, silnego punktu oporu. Atak wyszedł od strony miasta Włodzimierz, jednak Polacy okazali się bardzo dobrze przygotowani do walki i sprytnie wciągnęli Niemców w zasadzkę. Okrążeni Niemcy musieli się podać i ponad 60 ich żołnierzy zostało wziętych do niewoli. Osobiście widziałem jak prowadzono tych niemieckich jeńców, już rozbrojonych przez Polaków. Pamiętam dokładnie to miejsce, w którym Polacy ich zaskoczyli: to była nieduża górka, a dookoła niej były łąki i rowy melioracyjne. Właśnie w nich dobrze ukryli się partyzanci. Gdy Niemcy dowiedzieli się o swojej klęsce, wpadli we wściekłość i natychmiast przeprowadzili w mieście aresztowania na szeroką skalę. Do więzień trafiło około 2 tyś. Polaków, osób cywilnych. W tej bardzo groźnej sytuacji mediacji podjął się ks. kanonik Stanisław Kobyłecki. Udało mu się ustalić warunki porozumienia między stronami. Niemcy zgodzili się wypuścić więźniów, o ile partyzanci zwolnią przetrzymywanych jeńców niemieckich. I rzeczywiście porozumienie zostało dopełnione, a ja znów osobiście widziałem, jak nasi chłopcy odprowadzają żołnierzy niemieckich w ustalone miejsce. Także Niemcy zwolnili cywilów z więzień do domów.

Szykowaliśmy się do Świąt Wielkiej Nocy, rodzice wysłali mnie z koszykiem i święconką, abym święcił jajka. Do naszego kościoła w Bielinie szedłem przez pola, na skróty było tam około 2 km. Ale gdy byłem już w drodze nadleciały niemieckie samoloty i rozpoczęły straszne bombardowanie wsi Bielin. Naliczyłem 32 maszyny, jak tylko jedne wyrzuciły swój śmiercionośny ładunek, nad wieś nadlatywały następne z nowymi zapasami. Tego dnia zginęło bardzo wiele osób cywilnych oraz wielu partyzantów, a wieś została dosłownie zrównana z ziemią. To była rzeczywiście wielka tragedia tych ludzi, którzy od początku bardzo mocno włączyli się w tworzenie polskiej, słynnej w tych stronach samoobrony, a teraz płacili za to najwyższą cenę. Właściwie nie było możliwości, aby ratować cokolwiek z majątku i chudoby. W takiej chwili trzeba przede wszystkim ratować swoje, bardzo zagrożone życie.

W tym samym momencie rozpoczął się także zmasowany atak piechoty i artylerii niemieckiej od strony miast Włodzimierza i Uściługa. Gdy zobaczyłem co się dzieje, zaraz szybko wróciłem do domu, a tu już trwała dość ostra strzelanina bowiem niedaleko naszego domku znajdowały się okopy obronne polskich partyzantów. Kule gęsto świstały nam nad głowami, właściwie w każdej chwili mogliśmy zginąć. W tej sytuacji nasz tato i sąsiad Parczyński załadowali szybko nasze rzeczy na wóz i spiesznie wyruszyliśmy w stronę wsi Bielin. Nie pamiętam jak długo partyzanci stawiali opór Niemcom, w każdym razie bezpiecznie dojechaliśmy wszyscy do wsi Smolarze. Tu w zagajniku brzozowym stał dość duży dom, był opuszczony. Tu znów zatrzymaliśmy się na jakiś czas, jednak mój tato i pan Parczyński obawiając się Niemców opuścili nas i uciekali na własną rękę. W drodze złapali ich Niemcy, ale puścili spokojnie dalej. W ciągu kilku następnych dni Niemcy opanowali cały ten obszar, panował ogromny głód. Nasi ludzie gotowali nawet pobite i popalone zwierzęta i napychali tym swoje żołądki, aby tylko przeżyć dzień dłużej.

Niemcy opanowali już teren, wyłapywali polskich partyzantów, którzy w tym czasie chowali się gdzie się dało. Dwóch młodych AK-owców wpadło do naszego domu i prosili nas o cywilne ubranie. tylko zdążyli się przebrać i zasiąść z nami do wspólnego stołu, na którym został postawiony obiad, do naszego domu wpadli rozjuszeni Niemcy. Od razu, z miejsca zaczęli nas wypytywać, co to za młodzi ludzie siedzą z nami przy stole. Mama spokojnie odpowiedziała, że jeden jest jej synem, a drugi synem pani Parczyńskiej. Niemcy wahali się, ale w końcu uwierzyli i poszli dalej spiesznie szukać partyzantów. Dziś myślę, że udało nam się, bo trafiliśmy na żołnierzy frontowych, gdyby to było gestapo, cała przygoda mogłaby się zakończyć dla nas wszystkich bardzo tragicznie. partyzanci tylko trochę odpoczęli, zaraz na pierwszą noc przekradli się do miasta Włodzimierza, skąd pochodzili i gdzie mieszkały ich rodziny. Po niedługim czasie przyjechali do nas członkowie ich rodzin i bardzo gorąco nam dziękowali za uratowanie życia ich synom. Oddali nam też nasze ubrania, a zabrali ze sobą pochowane mundury partyzanckie.

 

Pożegnanie z miastem i z Wołyniem

 

Po pewnym czasie Niemcy postanowili zrobić porządek na całym opanowanym terenie, zebrali kogo się dało do kupy i uformowali z nas jedną wielką kolumnę, potem popędzili nas przez wieś Werba do miasta Włodzimierz na piechotę. Wobec jednak nasilającego się ostrzału sowieckiej artylerii skierowali naszą kolumnę wprost na zachód do miasta. Po doprowadzeniu nas do miasta, oddzielili młodych i starszych mężczyzn od naszej grupy i wszystkich przymusowo wywieźli na roboty do Niemiec. Natomiast nas dzieci, nasze mamy i siostry puścili wolno. Ja i nasza rodzina zamieszkaliśmy ponownie w mieście w pożydowskiej kamienicy, niedaleko kościoła farnego, przy sporym placu.

Pamiętam, że tuż obok stał jeszcze jeden kościół, był duży, murowany i piękny. Został potem obłożony minami i wysadzony w powietrze, ludzie w mieście mówili, że to robota ukraińskiego SD w służbie Niemców. Kościół został wysadzony tuż przed wejściem do miasta Sowietów. Pamiętam tę noc bardzo dobrze, kiedy obudził mnie potężny wybuch. Ciekawość mnie ciągnęła, ale bałem się wyjść na dwór w nocy, jeszcze w tym momencie nie wiedziałem, co się stało, czy to bomba, czy jakaś mina. Gdy raniutko wyszedłem na plac zobaczyłem, że nasz nowy kościół polski leżał w gruzach. Najpoważniej został zniszczony po stronie Ołtarza. Jestem przekonany, że to nie była bomba sowiecka ale zaplanowana robota ukraińska, ponieważ gołym okiem widać to było po zniszczeniach.

Choć w tym czasie Sowieci rzeczywiście ostrzeliwali już miasto nasze z artylerii oraz gęsto sypali z samolotów ulotki tej treści: "Nie zwinit dziewczata szto my was bambili, wy z Germańcami spali, my was budili.". To swoiste poczucie humoru Sowietów, zapamiętałem dobrze bowiem sam osobiście taką ulotkę miałem w ręku i czytałem na własne oczy. W tych dniach w mieście było już dużo Niemców, którzy gorączkowo szykowali się do obrony. Jednak gdy przyszło do walki Niemcy i ich sprzymierzeńcy Ukraińcy, właściwie bez walki wycofali się za rzekę Bug.

Miałem w tym czasie dużo szczęścia, mało brakowało, a zginął bym pod sam koniec wojny. Jednego dnia znalazłem wraz z innymi kolegami proch artyleryjski i zaczęliśmy się nim bawić, gdy nagle proch wybuchł, zostałem mocno poparzony i przez kilka miesięcy musiałem chodzić o kulach. Dobrze że żyję bowiem do dziś mam na lewej nodze poważny znak po wypalonej dziurze. Ale może także dla tej mojej kontuzji, Niemcy zostawili naszą rodzinę w mieście i nie wysiedlili nas. Ponieśliśmy jednak jako rodzina dużą stratę, gdy Niemcy pochwycili naszą siostrę Wacławę i zamknęli w koszarach. Ponieważ ona i inne dziewczyny były bardzo solidnie pilnowane, nie było możliwości je stamtąd wyciągnąć. Od tego dnia Wacia musiała, całe tygodnie służyć w armii niemieckiej. Siostra opowiadała mi później, że z cofającymi się Niemcami dotarła, aż pod Warszawę, tam jednak zdołała wraz z innymi dziewczętami zbiec i szczęśliwie wróciła, aż do naszego miasta Włodzimierz.

Tymczasem wejście Sowietów do Włodzimierza, to oczywiście nowe porządki, nowa władza i niemal od razu nowe powołania, tym razem prawie wszyscy jeszcze zdrowi i silni mężczyźni, zostali zwerbowani do formującej się armii polskiej, walczącej ramię w ramię z Sowietami przeciwko Niemcom. Także nasz tato dostał takie wezwanie i trafił polskiego wojska. Z tego co nam potem opowiadał wiemy, że zaraz wywieźli go na wschód, na szkolenie do Żytomierza, a po pewnym czasie wprost na front. Nasz tatuś ofiarnie walczył na froncie i doszedł aż pod Warszawę, ponieważ jednak poważnie obawiał się o losy naszej rodziny, samowolnie porzucił służbę w armii, choć polskiej, to jednak ludowej i powrócił do domu. Tu szukał kontaktu z nami i w końcu udało mu się przesłać do nas informację, że czeka na nas we wsi Zosin za Bugiem. Wyruszyliśmy więc z miasta Włodzimierz do Zosina i tam przenocowaliśmy, a następnie przedostaliśmy się do wsi Szopinek koło Zamościa. Tu też byliśmy stosunkowo krótko bowiem zaraz wyjechaliśmy do wsi Siedliska pod Zamościem. W tej małej wsi mieszkała już wcześniej rodzona siostra taty i właśnie u niej się zatrzymaliśmy. Po pewnym czasie zamieszkaliśmy we wsi Bortatycze koło Zamościa, gdzie tatuś kupił nasz nowy dom oraz trochę ziemi.

 

Na Ziemi Zamojskiej

 

Jeszcze w pierwszych latach, gdy mieszkaliśmy we wsi Siedliska, do naszego domu przychodził niekiedy Bolesław Roch. Gdy go poznałem, zobaczyłem starszego kawalera, który zaleca się do mojej starszej siostry. Był na tamten czas człowiekiem zrównoważonym i spokojnym, tak że miałem o nim dobre zdanie. Tym bardziej, że czasami przynosił nam do domu coś do zjedzenia, a były to czasy kiedy byliśmy bardzo ubodzy i klepaliśmy, jak wielu przysłowiową biedę. Każda pomoc, była więc wtedy mile bardzo widziana. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że Bolesław oświadczył się mojej siostrze i szykowało się prawdziwe weselisko. Oczywiście jako młody chłopak cieszyłem się, że będę mógł pohulać na weselu mojej własnej siostry i to po tym wszystkim, co razem nie tak dawno przecież przeżyliśmy.

Pamiętam, że ślub był w roku 1945 w kościele św. Stanisława Biskupa i Męczennika we wsi Wielącza k. Zamościa, a przyjęcie weselne zorganizowano w domach Michała Rocha i Wacława Szymanek, męża Michaliny Szymanek z d. Roch. Na początek młodzi zamieszkali w domu Michała, a potem Bolesław otrzymał własną działkę i rozpoczął stawianie własnego domu. Osobiście pomagałem wraz z tatem Janem przy stawianiu tego domu, tym bardziej że nasz tatuś był majstrem od stawiania domów, a więc dobrze znał się na robocie.

Podczas wielu spotkań rodzinnych mój szwagier Bolesław Roch, opowiadał mi jak walczył będąc już na Zamojszczyźnie, mówił pewnego razu tak: "Byliśmy w Tomaszowskiem zakwaterowani na wsi, u jakiś polskich gospodarzy. Nagle zaatakowali nas Niemcy, ja i moi koledzy rzuciliśmy się do ucieczki. W tym czasie Niemcy strzelali do nas dość gęsto z broni maszynowej, jednak udało mi się wtedy ujść z życiem, stosując uniki. W tej walce zginęło jednak kilku naszych kolegów z oddziału. To była nasza największa wpadka.". Bolesław o tych czasach kiedy był w partyzantce, opowiadał raczej mało i niechętnie, dlatego też i ja wiem dziś niewiele. Warto podkreślić, że Bolesław był człowiekiem rodzinnym, często przyjeżdżał z żoną i dziećmi do naszego domu we wsi Zarudzie, chętnie służył radą i pomocą. Dla przykładu, gdy byłem w ciężkim położeniu, zaraz po ślubie właśnie on podał mi pomocną dłoń. Zaproponował mi wtedy pożyczenie dużej ilości cegły, która była bardzo potrzebna. A trzeba przypomnieć, że w tamtych czasach cegłę było bardzo ciężko dostać. Poza tym był to człowiek towarzyski i rozmowny, bardzo lubił przy tym śpiewać i dość dobrze tańczył. Pragnę szczerze wyznać, że ze swoim szwagrem Bolesławem lubiliśmy się, szanowaliśmy się.

Powyższe wspomnienia, które osobiście podyktowałem w swoim domu we wsi Zarudzie Sławomirowi Roch, zostały mi przeczytane po przepisaniu, a prawdziwość zawartych w nich treści potwierdzam własnoręcznym podpisem. Czesław Albingier [fragment wspomnień Czesława Albingier ze wsi Sierakówka na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opublikował 7 października 2003 r. STRoch]

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (8 głosów)