Droga do pracy
Barka była zacumowana do brzegu rzeki. I przerobiona na pływający hotel. Ponieważ było w miarę tanio, ja i dwaj koledzy mieszkaliśmy na niej. Ponieważ barka bywała w pobliżu mostu, to na pytanie gdzie mieszkam w stolicy odpowiadałem: pod mostem.
Rano ja i moi koledzy wchodziliśmy po schodach na most i jechaliśmy pod sztuczną palmę. Tam na rogu była perfumeria i przed pracą wypachniliśmy się ładnymi i drogimi zapachami za darmo. Próbki.
Kiedyś podszedł do nas ochroniarz i powiedział, że już koniec tego dobrego. I byśmy już więcej nie przychodzili. Patryk był najmniejszy z nas. Ale najbardziej wyszczekany. Milcząco patrzył na ochroniarza, w końcu wolno mu powiedział:
- Słuchaj pierdolony cieciu, ty gówno tutaj znaczysz. I mam w dupie twoje słowa. Wynoś mi się i to w podskokach i więcej mi się nie pokazuj na oczy.
Cieć...ochroniarz stracił mowę jak to usłyszał. Po tym pobiegł do kierowniczki. Było zbyt daleko żeby cokolwiek słyszeć. Ale po co słowa, mowa ciała była wyraźna. Staliśmy we trójkę czekając na werdykt. Ochroniarz gestykulował a kierowniczka spokojnie słuchała drapiąc się po podbródku. Gdy ochroniarz skończył mówić kierowniczka chwilę się zastanawiała, dyskretnie nas obserwując. Potem machnęła ręką i gdzieś poszła.
Było w śród nas słychać westchnienie ulgi. Byliśmy uratowani! Patryk podszedł do półki z drogimi perfumami i wypsikał na siebie chyba z pół flakonu. Potem spojrzał smutno do tyłu, na ochroniarza, naciągnął gumkę swoich spodni i psiknął tam sobie kilka razy. Potem uniósł głowę wysoko i wolnym dumnym krokiem opuścił perfumerię. My z Robertem za nim.
Na dworze przywitał nas naprawdę ładny dzień. Po perfumerii powietrze było orzeźwiające. Udaliśmy się w kierunku przystanku autobusowego. Po drodze mijaliśmy dwie kobiety. Starszą i młodszą. Może matka z córką, bo były do siebie podobne. I fryzury miały podobne. Jak by wycięte z jednego nocnika. I jak by pierdolnął w nie jakiś dziki piorun. W takim były nieładzie.
Młodsza niosła ostrożnie reklamówkę. Jak by w niej miała co najmniej z kilogram trotylu. Oglądała się w około czy czasami nikt nie chce odebrać jej skarbu. Na matkę też spoglądała z niepokojem. A matka zaskrzeczała:
- Co tam maaasz!?
Córka udała, że tego nie słyszy
- Co tam maaasz!? Pokaaarz! - powtórzyła matka. Córka nie mogła w nieskończoność udawać głuchej. Podeszła do matki wolno i z niechęcią. W wyciągniętych rękach pokazała jej reklamówkę i jej zawartość:
- Tfu! Wyrzuć tooo!
Córka posłusznie wykonała polecenie matki. Dalej już nie widziałem. Nadjechał autobus.
Na przystanku był tłum ludzi. Gdy nadjechał nasz autobus, wszyscy zaczęli się do niego pchać. My z Robertem nie musieliśmy. Zostaliśmy wepchnięci do środka. A gdzie Patryk? Rozglądaliśmy się nerwowo dookoła. Nagle usłyszeliśmy jego głos. Wolał nas, bo miał zajęte dla nas miejsca. Usiedliśmy: ja obok Patryka, a Robert obok jakiejś pani. I zaczął przebierać palcami jakby grał na saksofonie. Głowa mu się szybko poruszała w lewo i prawo. Patrzył raz na nas, a raz na panią obok siebie. I tak w kółko. Patryk się mnie spytał:
- A lekarstwa mu dałeś? - chociaż Robert żadnych lekarstw nie brał.
- Zapomniałem – odpowiedziałem.
- Chyba mu to nie zaszkodzi?
- Jest taki spokojny. Nie groźny. Wieczorem dostanie podwójną dawkę leków.
W autobusie zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Robert patrzył na nas i na sąsiadkę coraz szybciej. W końcu popatrzył na nią dłużej i wrzasnął: aaa!. Pani podskoczyła. Wysoko. Aż dziw, że nie zrobiła salta do tyłu
Autobus się zatrzymał na przystanku. Prawie wszyscy wysiedli. Mogliśmy się nawet położyć, tyle teraz było wolnego miejsca. Niestety, musieliśmy wkrótce też wysiąść.
Mijaliśmy Pałac Prezydencki. Patryk się zatrzymał i podszedł do jednego z żołnierzy:
- Zawołaj mi tu zaraz swojego przełożonego.
- Po co? - spytał żołnierz.
- Niech cię nie interesuje, zawołaj.
Przyszedł młody oficer i się nas spytał czego chcemy. Odpowiedział Patryk:
- Chcieliśmy się widzieć z wujkiem (Kwaśniewski).
Oficer nie wyglądał na rozeźlonego. Podjął żarty.
- Nie ma prezydenta. Wyjechał za granicę.
- Byle nie na Filipiny. Bo to czasami źle się kończy - powiedział zafrasowany Robert.
Dyskusja przebiegała w tym samym tonie. Oficer podejmował każdy temat. W końcu poszliśmy dalej.
Po Kolumną Zygmunta jakiś zaprzyjaźniony z nami naród rozstawił sprzęt nagłaśniający. I mówił jacy to ruscy są źli. Stojąca obok mnie starsza pani powiedziała:
- Widzi pan tu tych... ich ojcowie lub dziadowie urządzili nam tu kiedyś niezłą łaźnię. Bo widzi pan mieszkałam tu w czasie Powstania Warszawskiego. Ukrywałam się w piwnicy przed taką lub podobną hołotą jak ta pod Kolumną. Niemców widziałam tylko raz. jak zeszli do piwnicy. Ich oficer zobaczył, że jestem bez butów. Nie miałam. Natychmiast kazał jednemu ze swych żołnierzy coś mi znaleźć na nogi. I to na razie był koniec ze spotkaniami z żołnierzami niemieckimi. Bo innych było widać i czuć. Bo chlali niemiłosiernie. A mordowali tysiącami. Reszty już nie będę opisywał. Po prostu zwykły dzień pracy. Ale lekcję historii zapamiętałem do dzisiaj. Bo nieco różniła się od tej z podręcznika.
Spisał: Zenon Mantura
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 842 odsłony