Nostalgia albo polski calvados

Obrazek użytkownika Humpty Dumpty
Idee

Mówią, że kiedy zapytano 87-letnią hrabinę Z. o najpiękniejszy rok jej życia ta po chwili zastanowienia odparła – 1917. Rozmawiający z nią dziennikarz o mało nie przysiadł z wrażenia po czym zaczął wyliczać nieszczęścia, jakie tedy dotknęły świat – Niemcy rozpoczęły nieograniczoną wojnę podwodną, wielka bitwa pod Ypres (prawie milion zabitych po obu stronach) i najstraszniejsza rzecz, jaka wydarzyła się w historii świata – początek rewolucji rosyjskiej. A Pani mówi, że to był najpiękniejszy rok w Pani życiu??? – Tak, bez wahania odpowiedziała hrabina. – Miałam wtedy równo 15 lat. ;)

 

Żal, że PRL nigdy nie dorobił się wieszcza na miarę Wieniedikta Wasilewicza Jerofiejewa. Pewnie teraz trzeba by pisać ciut inaczej - Venedikt Vasilyevich Yerofeyev.

Dla mnie, i dla wszystkich wspominających tamte czasy pierwszy wpis będzie bardziej się liczył.

 

Co takiego uczynił Jerofiejew?

Przede wszystkim ukazał nam rosyjską duszę.

Coś, czego programowo miało nie być. I oficjalnie nie było.

Tymczasem ona, choć tłamszona różnymi Leninami, Stalinami, Breżniewami itp. miała się całkiem nieźle.

Pisarz uczynił więcej dla zrozumienia Narodów niż jakikolwiek Rosjanin w XIX-tym czy XX-tym wieku.

 

I jeśli kiedyś umrę - a wiem, ze umrę wkrótce - umrę, nie zaakceptowawszy tego świata; poznawszy go z bliska i z daleka, od wewnątrz i od zewnątrz, umrę, nie akceptując go, a On spyta mnie: „Dobrze ci tam było, czy źle?” - a ja zaś będę milczał, opuszczę wzrok i będę milczał; znają tę niemotę wszyscy, którym nieobce jest trzeźwienie po wielodniowym ostrym chlaniu.

 

To właśnie przywilej oraz klątwa Słowiańszczyzny.

Alkohol, który daleko za Odrą był tylko dodatkiem do jadła u nas otwierał bramy Absolutu.

 

Lipiec 1980 r. Nowy Sącz. Jestem na praktyce w niedaleko znajdujących się Zakładach. W wolnej chwili zwiedzam okolice. I nagle trafiam na spotkanie literackie. Poeta, młody poeta, na dodatek z Warszawy. Wchodzę za darmo. Siadam. Po chwili okazuje się, że na widowni nikogo więcej nie ma. Organizatorzy w liczbie dwóch są nieco sfrustrowani.

Ale to nic dla Poety.

I, prawdę powiedziawszy, nic dla mnie.

Słucham recytowanych chrapliwym głosem wierszy.

I nagle zaczynam je rozumieć…

Poeta widzi, że trafia, schodzi na widownię, siada koło mnie i z teczki wyjmuje…. wino. Owocowe, co wcale nie było uważane za przejaw złego gustu czy wręcz alkoholizmu.

Po prostu było w sklepie.

Po drugiej czy trzeciej butelce czytaliśmy na przemian.

Do dzisiaj mam w bibliotece tomik, wraz z dedykacją.

I ciągle słyszę to Jego zapewnienie - piszę przeciw śmierci.

 

Nie ważne jest, ilu nas przeczyta. Ważny jest czasem tylko ten jeden, który zrozumie.

 

Picie w PRL-u miało charakter transcendentny.

Los pozwolił mi zobaczyć pijących Finów. I tylko to odrzuciło ode mnie myśl o emigracji do tego kraju.

Wyobraź sobie, Czytelniku, że jesteś w knajpie wypełnionej ludźmi. Mimo to jest cisza. Kumple siedzą w milczeniu przy stoliku i tylko regularnie piją, np. co 3 minuty.

Tak to wyglądało i pewnie dalej wygląda. Jakaś dziwna logika kazała mi wtedy ekstrapolować to zachowanie na innych ludzi zza żelaznej kurtyny. ;)

 

Ale nie miejsce tu, by po kolei wykazywać ułomności alkoholizowane innych nacji.

Szczególnie dzisiaj, kiedy to Anglia, a nie Rosja prowadzi w smutnej statystyce zapijających się na śmierć.

 

Wróćmy jednak do lat minionych, gdy rosła nasza odrębność pijacka od zachodniej części Europy.

. Moja pierwsza w życiu impreza, która wprowadziła mnie w świat wznoszący się ponad siermiężność PRL-owską była zakrapiana polskim calvadosem. Dzisiaj byłoby to niemożliwe, albowiem nazwa jest prawnie zastrzeżona dla wyrobów francuskich. W czasach PRL-u calvados robiony przez nasz Polmos był jednak poszukiwanym trunkiem.

To coś w rodzaju brandy, ale wyrabiane z jabłek.

Za cholerę nie powinno się tego pić zagryzając marynowaną węgierską papryką.

A przecież tak piłem. I smakowało mi jak nigdy potem.

Najważniejsze jednak było co innego.

Otóż jako plon imprezy przyniosłem do domu przetłumaczony na polski samizdat Andrieja Amalrika Czy Związek Sowiecki dotrwa do roku 1984?

To była druga książka w moim życiu, wywracająca do góry nogami pojęcia zaszczepiane w szkole.

Pierwszą była Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej Jaroslava Haška w tłumaczeniu Pawła Hulki-Laskowskiego.

I zawarte w nich nieśmiertelne zdanie: W gruncie rzeczy tak idiotycznej monarchii jak nasza nie powinno być na świecie.

 

W sobotę na cmentarzu spotkałem kumpla. Pogadaliśmy o wszystkim, czyli o niczym. Kiedy jednak powiedziałem mu, o czym chcę napisać, rzucił krótko: - Sinalco!

Taaaa… Wódka bowiem, choćby i najlepsza, wymaga tzw. popitki.

Gdyby ktoś chciał pisać historię pod tym kątem musiałby wyróżnić kilka etapów. Końcówka lat 1970-tych (do sierpnia 1980 roku) można by nazwać erą DODONI.

Był to sok, najczęściej grapefruitowy (czasem zdarzał się pomarańczowy) produkcji greckiej.

Serwowany najczęściej jako tzw. zapitka. Wyjątkowo w przypadku wódki MOCNEJ (jedyna w PRL mająca 50%) dopuszczany jako składnik drinków.

Ale tylko dla kobiet. Prawdziwy mężczyzna pił bez dodatków czystą z kieliszka. Sokiem Dodoni jedynie przepłukiwało się gardło.

A potem nastąpił okres Sinalco.

Przy czym kupować trzeba było ją za walutę (albo za tzw. bony PKO) w Peweksie.

Trwał krótko.

Jednak przetrwał w pamięci do połowy lat 1980-tych.

Przepijając w akademiku wódkę zwykłą kranówą bądź gruzińską herbatą zamawialiśmy rzeczywistość nazywając zawartość szklanki „sinalkiem”.

Może było weselej a może specjalnie podkreślana była siermiężność lat smuty jaruzelskiej?

 

Równolegle funkcjonował napój CAPRI. Butelki z mętnym gazowanym napojem były… świetne. Smak, o ile pamiętam, zbliżony do grapefruitów.

Najlepsze, gdy można było zawartość wlać do butelki po szamponie do włosów i podsunąć koledze… ;)

Bywało tak w akademikach…

 

13 grudnia 1981 roku pokazał, na co stać komunę.

Czołgi i transportery opancerzone na ulicach miast i wsi całego kraju w ilości większej, niż dzisiaj dysponuje całe europejskie NATO.

Nagle okazało się, że Wyspiański był największym wieszczem…

- Gdyby Chopin teraz żył, to by pił…

 

Niestety. Pić można było to, co aktualnie „władza ludowa” puściła na rynek.

Table vodka (czyli wódka stołowa) oraz Baltic.

Najgorsza jednak była Vistula.

 

W środowisku młodych lekarzy powstał wówczas termin „syndrom Vistula” jako odpowiedź na pojawiający się wówczas na Zachodzie „syndrom AIDS”.

Trzeba jednak zaznaczyć, że zatrucie Vistulą miało specyficzne objawy.

Kosi, młóci i chłopa przewróci” brzmiało popularne porzekadło.

Vistula była bowiem również nazwą kombajnu zbożowego.

Niestety, wódka działała na chłopa zgodnie z opisem.;)

 

Kolejny okres w „wódczanej” historii PRL-u zaczął się po 13 grudnia 1981 roku.

Już nie kolejka, albo znajomości, decydowały o jakości spożywanego alkoholu, ale decyzja jakiegoś komisarza wojskowego.

Towarzysz pułkownik decydował, co akurat pić mają mieszkańcy Wrocławia czy też Świętochłowic.

Dlatego lud dokonał kolejnego wynalazku.

Wpuszczenie odrobinki słynnych „kropli Inoziemcowa” do butelki nawet najbardziej ohydną wódę zamieniało w możliwą do wypicia „nalewkę miętową”. Taki „mentol” w płynie. I zdrowy na dodatek. ;)

Poza tym bardziej zapobiegliwi wzięli sprawy we własne ręce.

I nie chodzi bynajmniej o bimber, z producentami którego władza walczyła zaciekle, ale o dopuszczony w obrocie wyrób domowy wina.

Gdyby junta była bardziej przebiegła zakazała by i tego.

Przypuszczam, że ktoś tam u góry zauważył, że zimą trudno o owoce.

Tymczasem Naród wziął sobie do serca słowa internowanego wówczas przewodniczącego NSZZ Solidarność Lecha Wałęsy i na własną rękę zaczął tworzyć w PRL-u „drugą Japonię”.

Każdy, kto miał jakiś gąsior brał się za pędzenie wina z ryżu.

Pewnie spożycie „sake” w Polsce dorównywać zaczęło Japonii (przynajmniej per capita). ;)

 

By dokopać jeszcze bardziej Polakom junta w październiku 1982 roku wprowadziła zakaz sprzedaży alkoholu przed godz. 13.

Ten „wynalazek” przetrwał w „wolnej” Polsce dłużej, niż cenzura. Ta została zniesiona ustawą sejmową 11 kwietnia 1990 roku, „godzina 13” przetrwała natomiast aż do 29 listopada tego samego roku.

 

Był jednak wyjątek, i to istotny.

Zakaz sprzedaży alkoholu nie obowiązywał w PEWEX-ie. Młodsi mogą nie pamiętać – były to sklepy tzw. eksportu wewnętrznego, gdzie można było dostać trudno dostępne nawet w komisach dobra pod warunkiem jednak, ze płaciło się dolarami amerykańskimi bądź też bonami PKO o nominale dewizowym.

Ba, czasem dochodziło do paradoksów. Pod koniec lat 1980-tych (sądzę, że był to 1987) PEWEX-owi zysków pozazdrościło PZG. Ludziom spoza Śląska podaję pełną nazwę – Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Górniczego. W sklepach tej sieci górnicy mogli kupować niedostępne towary za pieniądze zarobione wyłącznie podczas pracy w wolne soboty czy niedziele.

PZG otworzyło konkurencję dolarową. Sklepy otwarte dla wszystkich, zakupów można było dokonać za walutę.

I wtedy okazało się, że za 0,7 l wódki Danzka, w eleganckiej metalowej butelce, po przeliczeniu dolara na złotówki płaciło się tyle, ile za 0,5 Extra Żytniej.

Trzeba było tylko przyzwyczaić się do smaku. A raczej braku takowego. ;)

 

Bywało, że spragniony rodak idący rano na tzw. melinę zamiast butelki wódki (gdyż ta „wyszła” w nocy) dostawał dolara i zalecenie, by sam sobie kupił w PEWEX-ie. ;)

Mniej więcej od połowy lat 1980-tych zaczęły powstawać sklepy „kolonialne”. Był to rodzaj komisów, tyle, że spożywczych.

Niedaleko ode mnie w istniejącym do dzisiaj baraku sklepik taki prowadziło dwóch Czarnych (wtedy nazywaliśmy ich Murzynami i nie było w tym nic pejoratywnego), na co dzień studentów miejscowej Politechniki (wydział mechaniczny).

Teoretycznie alkoholu w nich nie było, poza piwem.

Kupowaliśmy choćby po to, by nacieszyć się smakiem trunku z aluminiowej puszki, bądź też zobaczyć butelkę o ściankach tak cienkich, że była lżejsza od naszej jakieś dwa, trzy razy.

Ba, pierwszy raz w życiu spotkałem się z odkręcanym kapslem.

 

Pominąłem pojawiające się w latach 1980-tych wynalazki. Jednym z najsmakowitszych były wiśnie w spirytusie.

Pierwszy raz zetknąłem się z nimi na imieninach u M. Zalewa posłużyła do zrobienia tzw. ponczu. Pozostała jednak mała górka wiśni. Wyrzucić?

Spróbowałem. Organoleptycznie stwierdziłem istnienie zjawiska osmozy. ;)

Spirytus wniknął do owoców tak, że były „mocniejsze” niż zalewa.

Nie zmarnowała się ani jedna. ;)

 

Ale tamte lata to nie tylko wódka.

To także wino owocowe.

Ze względu na fatalną jakość (zapotrzebowanie było tak duże, że zamiast cierpliwie czekać na ukończenie fermentacji doprawiano spirytusem tak, aby moc była zachowana) spożywaliśmy je w postaci tzw. grzańca.

Podgrzany, z dodatkiem kilku goździków, jabol był prawie na każdej imprezie.

Problemem było czasem jego podgrzanie.

Do dzisiaj mam przed oczami Gabrysię, która wyciągnęła grzałkę turystyczną z wina ciut za wcześnie.

W efekcie stanęła podobna do Statui Wolności z płonąca grzałką w dłoni zamiast pochodni. ;)

Na szczęście najadła się tylko nieco strachu. Grzałka za chwilę zgasła, jak tylko wypaliły się resztki spirytusu.

 

A w tle ciągle była Polska, czy też jej wizja, zupełnie niepodobna do tego, co jest teraz. Z jednej strony nasiąknęliśmy socjalizmem tak samo, jak Marszałek. Z drugiej strony – nie pamiętam, by ktokolwiek z nas przynajmniej od czasu do czasu nie poszedł do Kościoła.

Bo tam tylko czuliśmy, że możemy stawić opór.

 

Nie wszyscy.

Byli tacy, którzy jawnie manifestowali swój podziw dla „władzy ludowej”.

Oto obecna prokurator Bożena K. jako studentka wyrażała swój podziw dla postawy niejakiego Piotrowskiego, kapitana SB. Domniemanego zabójcy ks. Jerzego Popiełuszki.

Trzeba przyznać, że takie wynurzenie budziło niechęć innych.

Ilu jednak wewnętrznie podzielało pogląd B. i tylko z obawy przed ostracyzmem większości milczało?

 

Pisał Jerofiejew:

Czyż bowiem życie ludzkie nie jest jedynie chwilowym odurzeniem duszy? I zamroczeniem jej?

 

Na pewno byliśmy mocno odurzeni. Po latach okazało się, że zamroczeni jeszcze bardziej.

Na dole marzyliśmy o jakiejś innej Polsce, tymczasem góry partyjne i opozycyjne dogadywały się między sobą.

Ci, którzy wypadli z nowopowstającego układu byli ścigani nadal, a złapani wywożeni zagranicę.

Nic i nikt nie mógł przeszkodzić w realizacji tego „politycznego dealu”.

 

To wiemy teraz.

Tego zaczynaliśmy się domyślać, gdy okazało się, ze bandytom i oprawcom epoki PRL włos z głowy nie spadł i nie spadnie.

 

Zamroczeni….

Wielu tkwi w tym dalej.

Zupełnie tak, jakby minione dekady przeszły dla nich niezauważone.

 

Kiedy czytam „prawdziwych katolików”, kiedy czytam o „terroryzmie państwowym” wiem jedno – to wszystko dlatego, że kiedyś nie wypili polskiego calvadosu. I nie zagryźli go grecką papryką marynowaną.

Zatem minęło ich wszystko pozostałe – roznoszenie bibuły, przepisywanie pewnych tekstów i wręczanie ich znajomym, czasem tylko pisanie kredą na murze WRONA SKONA. A także uderzenie pałą bojową przez zomowca czy polewanie z wozu bojowego milicji.

Czy dlatego teraz próbują stroić się w pozory męczeństwa?

A może widząc, że nielicznym kiedyś się udało i chcą deal powtórzyć, bo zwyczajnie życie przeciekło im między palcami a na nic innego nie ma już ani czasu, ani też pomysłu?

 

Zakończmy cytatem. Jeśli Ci się niepodobna, zmień go. Wiedz jednak, że to, za czym się uganiasz, to tylko wzmocnione spirytusem wino…

 

Wyjąłem z walizeczki wszystko, co miałem. Wszystko obmacałem: od kanapki do różowego wzmocnionego za jeden trzydzieści siedem. Obmacałem, źle mi się zrobiło na sercu i przywiędłem... O, Panie, widzisz przecież co posiadam. Ale czy właśnie tego mi trzeba? Czy właśnie za tym tęskni dusza moja? Oto, co otrzymałem od ludzi w miejsce tego, za czym tęskni dusza moja. A czyż potrzebowałbym tego, gdybym otrzymał od nich tamto? Spójrz, o, Panie - różowe wzmocnione, jeden trzydzieści siedem...

 

W końcu pozostanie tylko kac.

 

3.11 2019

Twoja ocena: Brak Średnia: 4.7 (12 głosów)

Komentarze

Czy wiecie że.. Legendarna marka Johny Walker została wykupiona przez Chińczyków a siedziba firmy w Kilmarnock jest zrównana z ziemią?

Vote up!
6
Vote down!
-1
#1608434

Trudno mi się odnaleźć, czy powyższy tekst jest pochwałą skuteczności działania trunków w chwilach wymagających poświęcenia się dla ojczyzny, czy ucieczką w sferę duchowych uniesień wobec niemocy na otaczającą wówczas rzeczywistość. Jako, że zdecydowana większość opracowania traktuje o związku chemicznym węgla, tlenu i wodoru, mniemam iż jest głównym zamysłem, by na jego cześć wznosić pochwały. Przypomina mi się tedy fragment filmu, ukazujący właściwe traktowanie wódki:

 

Vote up!
2
Vote down!
0

...

#1608447

W ciągu dwóch dni miałem totalny (sic!) wywrót głowy. 13 grudnia 1981 o godzinie 6 rano dzwonek do drzwi (mieszkałem już samodzielnie) - i wchodzi mój kolega, student medycyny ale pracujący jednocześnie w pogotowiu.U mnie była poprzedniego wieczora delikatna impreza w dwie pary (może to dziś dziwne ale heteroseksualne!!!). Kolega mówi "włącz telewizor", ja mu na to "pojebało Cię o tej porze? Kobiety śpią,  a ja mam kaca.". "Włącz a ja lecę, bo karetka nie może czekać" (wpadli do mnie po drodze powrotnej do centrali, bo kończyli dyżur). I zniknął.

Włączam TV a tam Jaruzel w mundurze i że jest stan wojenny!!! Rany Boskie - obudziłem kolegę i nasze kobiety. Kolega zdziwiony (tak, jak ja) ale kobiety szybko przejęły inicjatywę - "wyjdź na zewnątrz i sprawdź!". Wyszedłem, a tam na rogu Wołoskiej (wtedy Komarowa) i Dąbrowskiego stoi SKOT, obok żołnierze z bronią i grzeją się przy koksowniku.

Moja informacja wzbudziła dalsze inicjatywy - ok, nie wychodzimy z domu ale robimy większą imprezę i wtedy zadecydujemy o sposobie oporu. No i po południu zjawiło się sześcioro naszych zaufanych z flaszkami typu Baltic. Dyskusje były długie ale w nocy wszyscy rozjechali się w końcu do domów, z wyjątkiem jednego kolegi.

Rano total kac, jest wojna i nie ma co wypić! Ale miałem w szafie Johny Walkera, bo nikt wcześniej nie chciał tego pić. I walnęliśmy po lufie Szkota pod OGÓRKI KISZONE! Było to niesamowitym przeżyciem smakowym ale w sumie pozytywnym.

Dwa dni później inny kolega pożyczył dużego fiata od ojca i pojechaliśmy (plus mój brat) do kolegi na Stegnach na brydża na całą noc. Wymogiem gospodarza były własne śpiwory na nocleg. Po całej nocy gry w karty, w południe wracamy na Mokotów. I stoi SKOT i halt! "Gdzie pracujecie? My studenci. Legitymacje!" No i mój brat, jako student UW zostaje odprowadzony na bok po bronią, ręce na blachę SKOTa. "Otworzyć bagażnik!" A tam śpiwory... No i zrobiło się rzeczywiście niewesoło. Już myślałem, co powiem mamie, że aresztowali brata. Jeżeli mielibyśmy choć kawałek bibuły, to byłby kibel. W końcu nas puścili po spisaniu danych.

Dziwne czasy ale tak naprawdę Johny Walker był gorszy nawet od wódki Baltic...

Pozdro

 

Vote up!
5
Vote down!
0

Piter1

#1608482

Kumpel wypił kielonka Jasia Wędrowniczka i skwitował krótko - bimber musi być mocniejszy, chłopaki. A znawcą był jako Kurpś (tzn. okolice Ostrołęki).

Vote up!
4
Vote down!
0
#1608611