Zbigniew Makowski przeżył Rzeź Wołyńską na Ziemi Horochowskiej
Moi rodzice Eugeniusz i Helena Makowska z d. Witkowska. mieszkali we wsi Podberezie, powiat Horochów na Wołyniu. Była to siedziba gminy, a tata był jej sekretarzem. Urodziłem się 1 maja 1937 roku. Mama mi opowiadała, że właściwie urodziłem się w pobliskiej kolonii Mirków, gdzie była izba porodowa. Wychodziłem na świat w prawosławną sobotę wielkanocną, późnym wieczorem, a towarzyszyły mi śpiewy cerkiewne przez całą noc, bo naprzeciwko izby była cerkiew, a prawosławni obchodzą to święto bardzo uroczyście.
Zostałem ochrzczony w kościele katolickim pw. Wniebowstąpienia Pańskiego w miasteczku Horochów. Moim ojcem chrzestnym był Polak Wincenty Baranowski, o którym dużo opowiadam w innej części wspomnień, tej o Powstaniu Warszawskim. To brat mojej drugiej babci Jadwigi. Moją matką chrzestną była z kolei Polka Maria Waniewicz, o której napiszę nieco dalej.
Kiedy sięgam pamięcią hen daleko do tego, co było pierwszym obrazkiem z mego życia, który zapamiętałem to widzę olbrzymie podwórko z wielką stodołą. Obok stary dom i ciemna, ponura izba, w której mieszkam wraz z kochanymi rodzicami, z dziadziem Michałem, babcią Zosią Makowską z d. Witkowska, oboje urodzeni w 1875 roku. Była tam też z nami młodzież: Tadeusz i Zosia Zakrzewscy.
Dziadkowie w Horochowie mieszkali od 1920 r. Dziadek Michał Makowski przed wojną pracował w Izbie Skarbowej, co godne zauważenia był lubiany i szanowany przez Ukraińców. Jeszcze wcześniej dziadek był głównym buchalterem i plenipotentem pałacu w Kozienicach. O przodkach dziadka Michała wiem tylko tyle, że posiadali majątki w kieleckim. Zostały one im odebrane przez carat po Powstaniu Styczniowym. Dziadek był klasycznym typem szlachcica pieczętujący się jednym z odmian herbu "Jastrzębiec".
Tu postaram się dokładnie opisać koligacje rodzinne, ku pamięci i z myślą o potomnych. Otóż tak los sprawił, iż mama Zosi Witkowskiej zmarła, gdy dziewczynka miała tylko 8 lat, tak została pół sierotą. Jej ojciec Jan Witkowski (mój pradziadek) ożenił się powtórnie z Wiktorią Jankowską. Z tego związku urodziło się dwóch chłopców: Bronisław Witkowski i Franciszek Witkowski. Bronisław miał dwie córki: Helenę (ur.w 1906) i Wisię (1907). Tymczasem Zofia gdy przyszła do swoich lat, wyszła za mąż za Michała Makowskiego i miała córkę Janinę (1901), synów Zygmunta (1903) i Eugeniusza (1905). I tak los znowu sprawił, że Helena i Eugeniusz się pokochali i pobrali, to moi rodzice, zatem b. bliskie pokrewieństwo!
Na tym rozległym podwórku, które zapadło mi w pamięci i od którego zacząłem snuć swoją opowieść, widzę jak dziś pełno robotników i żołnierzy. Ciężarowe samochody zwożą głowy kapusty, pracownicy je szatkują, wkładają do olbrzymich beczek, inni po drabinie wchodzą do wewnątrz i tupiąc, ubijają kapustę. Pozostali wkładają do beczek ogórki z przyprawami i zalewą.
Jest późna jesień 1941 roku, a więc mam zaledwie 3,5 roku. Nie wolno mi wychodzić na dwór, bo jest pełno wojska sowieckiego. Wyglądają groźnie i strasznie, co parę tygodni przenoszą naszą rodzinę w inne miejsce. Kołchoz we wsi Janina (6 km od Horochowa) jest już szóstym miejscem, w którym kazano nam mieszkać. Mija już dwa lata, jak Rosjanie wywieźli daleko na wschód większą część mojej rodziny, zamieszkałej na Wołyniu.
Otóż rodzona siostra mojego taty Janina, wyszła za mąż za legionistę i uczestnika walk niepodległościowych Stefana Zakrzewskiego. Jako osadnik wojskowy otrzymał on majątek Zamczysko (12 km.od Horochowa). Ze związku tego urodziło się troje dzieci: Ryszard (w 1921), Tadeusz (1924) i Zofia (1926 r.). Niestety Sowieci im nie odpuścili i zabrali ich wraz z siostrą wujka i jego rodzicami na mroźną Syberię. Na szczęście w czasie owego feralnego najścia NKWD-zistów, trójki dzieci Zakrzewskich nie było właśnie w domu, bo chodziły do szkoły i mieszkały, u dziadków w Horochowie. Tak dzieci te losowo przetrwały ten straszny czas i przebywały odtąd pod czułą opieką moich rodziców.
Rodzice Stefana Zakrzewskiego nie przetrzymali tych sybyeryjskich klimatów i zmarli w Archangielsku. Wujkowie wraz z siostrą Stefana Eulalią wyszli z Rosji z Armią Andersa przez cały czas opiekując się polskimi sierotami. Zamieszkali w Arushy (dawna Tanganika, obecnie Tanzania). Prowadzili tam farmę rolniczą i przez cały czas opiekowali się polskimi dziećmi. Wujek zmarł w 1963 r., a ciocia wraz ze swoją szwagierką powróciły do Polski w 1964 r. . Niestety czas jest nieubłagany: wszyscy Ci bohaterzy już zmarli.
Brat przyrodni babci Zosi to Franciszek Witkowski i był w Horochowie policjantem śledczym, dlatego też został uwięziony, a potem zamordowany wraz z innymi polskimi policjantami w Miednoje na Ukrainie. Ciocia Pola (Paulina) żona Franciszka Witkowskiego oraz ich dwoje pociech: córka Halina (ur. 1924) i syn Aleksander (ur. 1926) byli w pierwszej kolejności wywiezieni na mroźną Syberię. Przeżyli tę gehennę Kresowian, a gdy nadarzyła się okazja wszyscy ochoczo wstąpili do Armii gen. Władysława Andersa. Byli żołnierzami i przeszli szlak bojowy: Persja, Indie, Palestyna, łącznie z pobytem pod Monte Cassino we Włoszech. Tuż po wojnie osiedlili się w Gliwicach. Wszyscy już zmarli.
Chcę jeszcze wspomnieć drogą mi Marię Waniewicz z d. Makowska, była starszą siostrą dziadka Michała. Mężem jej był Edmund Waniewicz, znany we Lwowie i na Wołyniu arystokrata, który niestety zmarł już w 1926 r. . Z tego związku urodziła się w 1905 r. właśnie Maria, moja matka chrzestna. Waniewiczowie posiadali m.in. majątek Pieczychwosty (12 km.od Horochowa). Obie Marie (matka i córka) zostały wywiezione na Syberię i odtąd nie wiemy, co z nimi się stało.
Jak ominęło mnie powołanie do stanu duchownego
Wracam zatem do moich wspomnień. Pamiętam, że święta Bożego Narodzenia były bardzo smutne i biedne. Rosjanie nie uznawali naszych świąt i wszyscy musieli pracować po dziesięć godzin dziennie. Siedziałem więc w domu i jedyną moją rozrywką była gra w loteryjkę i domino z dziadkiem Michałem. Nauczył mnie wtedy liczb i liter. Pamiętam, że niektóre liczby miały swoje nazwy np. na 33 mówiło się „chrystusowe lata”, 7 to była siekierka a 8 to „baranie jaja”. Dlaczego baranie to nie wiem do tej pory. Na gwiazdkę dostałem od Tadzia drewniany samochodzik, własnoręcznie przez niego zrobiony, a który bardzo mi się podobał.
Sowieci nie dawali nam wytchnienia, wkrótce po raz kolejny wyrzucili nas i ze wsi Janina. Zamieszkaliśmy zatem w starym pożydowskim mieszkaniu, tuż przy kościele pw. Wniebowstąpienia Pańskiego w samym śródmieściu Horochwa. Wieloletnia znajomość moich dziadków i rodziców z ostatnim proboszczem parafii ks. Aleksandrem Puzyrewiczem (1893 - 1950), spowodowała że bardzo często przebywałem wówczas na plebani. To ks. Aleksander pokazał mi wtedy drewniane pudełko, z którego dochodziły śpiewy i muzyka. Wytłumaczył mi, że tam tacy mali żydkowie siedzą i śpiewają. Nie mogłem zrozumieć, jak oni tam weszli i jak mieszczą się w takiej małej skrzyneczce.
Babcia Zosia marzyła, aby któryś z jej czterech wnuków został księdzem. Ale najpierw trzeba było zostać ministrantem. Po kolei szyła wnukom komeżki i pelerynki, uczyła ministrantury (po łacinie) i prowadziła do kościoła. Walek od razu odpadł, bo jego matka była prawosławną i zabierała go do cerkwi. Ryszard – najstarszy wnuczek był żywym chłopakiem, ciągle wiercił się przed ołtarzem i gadał. Ksiądz stwierdził, ż nie nadaje się on do duchownego stanu. Tadeusz stale był zasmarkany i ksiądz w czasie mszy musiał pożyczać mu chustki do nosa. Też się nie nadawał i został zwolniony z ministrantów. Pozostałem ja i mimo moich jedynie czterech latek, babcia całą swoją nadzieję ulokowała we mnie.
Klęczałem więc w komeżce przed ołtarzem, z ministrantury byłem zwolniony, ale wiedziałem kiedy dzwonić, wstawać, czy klęczeć. Ksiądz Puzyrewicz opowiadał, że któregoś dnia odprawiał mszę świętą, a ja byłem jedynym ministrantem. Kiedyś celebrant stał tyłem do wiernych a twarzą do ołtarza, modlił się po łacinie, a msza trwała znacznie dłużej. Wszystko było w porządku do momentu „podniesienia”. Ksiądz nie usłyszał wtedy dzwonka, zaniepokojony obejrzał się za siebie i ze śmiechu musiał przerwać odprawianie mszy. Nie było mnie, a od ołtarza do zakrystii widniała obfita kałuża. Zlałem się w majtki, czego potem bardzo się wstydziłem a ksiądz orzekł, że żaden z babcinych wnuków nie nadaje się do stanu duchownego.
Nikt z rodziny nie wiedział kiedy są imieniny Zbigniewa. Wtedy w żadnym kalendarzu świętych taki nie figurował. Od początku więc obchodziłem urodziny. Zbliżał się 1 maj, dostałem skromne prezenty a babcia Zosia wzięła mnie na wojskową defiladę i posadziła na krzesełku przy samej trybunie. Bardzo mi się podobała orkiestra i maszerujący czerwonoarmiści, tylko dziwiłem się i nie mogłem od nikogo się dowiedzieć skąd sowieci dowiedzieli się, że dzisiaj są moje urodziny.
Sądziliśmy że terror i upodlenie przez Sowietów nie mogą być już gorsze
22 czerwca 1941 roku nad Horochów nadleciały niemieckie samoloty i zrzuciły bomby. Miasto zaczęło płonąć, a my uciekliśmy na wzgórze do parku i byliśmy przerażeni atakiem. Jednocześnie wstąpiła nadzieja, że Rosjanie przegrają wojnę i będzie lepiej. Polacy uważali że terror i upodlenie przez Sowietów nie mogą być już gorsze. I jak na polanie na której czekaliśmy na zakończenie bombardowania, ukazali się na koniach niemieccy zwiadowcy, przywitaliśmy ich kwiatami. Wydawało się, że Niemcy to cywilizowany naród i nie dopuści do takiego okrucieństwa i barbarzyństwa, jakie stosowali wobec Polaków Rosjanie.
Nadzieja trwała tylko trzy dni. Niemcy aresztowali 30 mieszkańców miasta jako zakładników. Ogłosili, że jeżeli w ciągu miesiąca zginie w Horochowie choć jeden żołnierz niemiecki, wszyscy zakładnicy zostaną natychmiast rozstrzelani. Wśród tej 30 był i mój tata. Chodziliśmy więc z mamą codziennie pod areszt, nosiliśmy jedzenie i dawaliśmy jemu i sobie otuchę, że wszystko dobrze się skończy. Mieszkańcy miasteczka byli przerażeni, że lada dzień ich bliscy mogą zginąć. Minął tydzień, dwa, trzy tygodnie i było względnie spokojnie. Cała rodzina, a zwłaszcza moja mama była jednak bardzo przerażona i zdenerwowana.
Gdy pod koniec czwartego tygodnia przyszliśmy do ojca na widzenie, zobaczyliśmy wyjątkowo dużo wojska niemieckiego. Zakładnicy stali pod murem z wyciągniętymi do góry rękoma, a przed nimi stał pluton egzekucyjny z karabinami gotowymi do strzału. Okazało się, że znaleziono żołnierza niemieckiego, ciężko rannego z raną postrzałową. Nieprzytomnego przewieziono do szpitala. Dowódca plutonu czekał na wiadomość kiedy żołnierz umrze. Kiedy minęło ok. 3 godzin pojawił się na motocyklu łącznik z wiadomością, że ranny uzyskał przytomność i oświadczył żeby nikogo nie karać, bo on sam niechcący się postrzelił. Dowódca wszystkim zakładnikom kazał iść do domu. Przerażenie i strach mieszało się ze łzami szczęścia, a moja mama wtedy w ciągu jednej doby zupełnie osiwiała.
Wstydzę mojego występku ale przejażdżka była najważniejsza
Jesienią 1942 roku mieszkaliśmy w drewnianym domu, tuż obok nowego gmachu gimnazjum. Teraz mieściły się tam koszary wojska niemieckiego. Połowę domu zajmował stryj Zygmunt Makowski wraz z żoną Olgą, jej matką i synem Walentym. Ciocia Olga, z domu Mińduk była z pochodzenia Ukrainką. Walek był o 7 lat starszy ode mnie. Drugą połowę domu zajmowali moi rodzice wraz z dziadkami, Tadeuszem i Zosią. Dziadkowie często wyjeżdżali do Pieczychwost, majątku siostry dziadka. Z ramienia okupanta niemieckiego, majątkiem zarządzał dość poczciwy Austriak. Dziadek, mając duże doświadczenie rolnicze pomagał w kierowaniu pracami polnymi. Z czasem dziadkowie zamieszkali w Pieczychwostach, a my jeździliśmy do nich furmanką. Na wsi łatwiej było zdobyć podstawowe pożywienie.
Ojciec zatrudnił się jako pomocnik ogrodnika, Tadzio z Zosią też gdzieś pracowali, a ja przełaziłem przez dziurę w płocie do niemieckich koszar. Żołnierze bardzo mnie lubili. Prawie każdy z nich był ojcem i tęsknił do swoich dzieci. Ja byłem śmiałym i wesołym chłopcem. Dlatego często otrzymywałem od Niemców „cukier lodowy”. Były to dość duże bryły cukru wyglądające jak lodowe tafle. Częstowali mnie czasami bułką z szynką, którą chowałem do kieszeni i przynosiłem do domu, by podzielić się z rodzicami. Największą dla mnie frajdą była jazda samochodem. Mama opowiadała, jak kiedyś stała w kolejce do piekarni po chleb i nagle ulicą pojawiły się wojskowe auta z uzbrojonymi żołnierzami niemieckimi. Na czele jechał w odkrytym łaziku postrach Horochowa, dowódca garnizonu esesman Toite. Z przerażenia prawie zemdlała, bo na jego kolanach zauważyła roześmianego swojego syna, czyli mnie. Teraz to bardzo się wstydzę mojego występku, ale wtedy dla 5-latka nie było to takie straszne. Przejażdżka samochodem była najważniejsza.
W Horochowie żyła dość duża społeczność żydowska. Niemcy zaraz po zajęciu miasta otoczyli murem getto i przystąpili do likwidacji jego mieszkańców. Ciężarówkami wywozili Żydów z miasta. Blisko drogi do Pieczychwost kazali kopać im duże doły. Tam ich rozstrzeliwali i zakopywali w tych dołach. Jak jeździliśmy furmanką do Pieczychwost rodzice pokazywali mi wielką rozkopaną polanę na której podobno gdzieniegdzie wystawały niezakopane ręce, czy inne części ciała. Przystawaliśmy wtedy koło tej polany i wszyscy byli bardzo wstrząśnięci okrucieństwem Niemców i losem tych niewinnych i nieszczęsnych ludzi.
Późną jesienią 1942 roku Tadeusz się zakochał. Miał wtedy 18 lat i był bardzo przystojnym młodzieńcem, mającym wielkie powodzenie u dziewcząt. Obiektem jego zauroczenia była pani Marysia, której mąż był oficerem wojska polskiego internowanym w obozie jenieckim. Miała córkę Hanię, moją rówieśnicę z którą bardzo lubiłem się bawić. Zresztą Tadzio przekupywał mnie cukierkami i namawiał abym chciał chodzić do Hani. Wtedy on mnie odprowadzał, bo mieszkały dość daleko od nas. Ja bawiłem się zabawkami z Hanią, a Tadeusz adorował jej mamę. Mimo uwag i zakazów moich rodziców, nie zaprzestał Tadzio amorów i nadal zabierał mnie do Hani. O dalszych losach Pani Marysi, miłości Tadeusza niestety nic nie wiem.
Wkrótce nastały mikołajki i z niecierpliwością oczekiwałem na prezent od Świętego Mikołaja. Babcia Zosia wzięła sprawę w swoje ręce i kiedy rano się obudziliśmy, zobaczyłem nad moim i Tadzia łóżkiem wiszące rózgi. Zrobiło mi się bardzo smutno i przykro, wiedziałem, że zrobiłem źle pomagając Tadziowi we flirtach z panią Marysią. Oczywiście był płacz i polały się obfite łzy. Tadzio rózgą specjalnie się nie przejął, a ja obiecałem że będę grzeczny i słuchał się rodziców i babci, a nie Tadzia. Na pocieszenie dostałem książeczkę o Koziołku Matołku, którą byłem zachwycony. Na niej poznawałem literki i sam zaczynałem czytać. Wkrótce znałem prawie całą książeczkę na pamięć. Dostałem później inne tomy opisujące przygody koziołka z Pacanowa i dzielnej małpki Fiki-Miki. Te książeczki napisane przez Kornela Makuszyńskiego z ilustracjami Mariana Walentynowicza spowodowały chyba, że przez całe moje życie ceniłem, szanowałem książki i byłem pod urokiem przeczytanej literatury.
Dochodziły wieści o strasznych morderstwach i zbrodniach Ukraińców
W tym okresie na Wołyniu zaczęły się nasilać krwawe napady Ukraińców na bezbronnych Polaków. Ukraińcy dążyli do stworzenia niepodległego, jednolitego państwa. Już w czasie I wojny światowej ukraińskie koła wojskowe, organizacje konspiracyjne, wykazywały b. aktywne działania, aby na mapie Europy pojawiło się państwo ukraińskie. Stalin nie pozwolił na to i wcielił ich ziemię do ZSRR. Zachodnią część obszaru, którego Ukraińcy uważali za swój m.in. Wołyń, historycznie był związany z Polską. Przez 20-lecie międzywojenne Rząd Polski zrobił bardzo wiele, by ludności tam zamieszkałej żyło się lepiej i nowocześniej.
Przed i w czasie II wojny światowej, Ukraińcy wiązali swe nadzieje na powstanie swojego państwa w armii hitlerowskiej. W tym celu zresztą powstała 28 kwietnia 1943 r. m.in. Dywizja SS „Galitzien”, złożona w większości z Ukraińców i walcząca po stronie hitlerowców z armią czerwoną. Hitler od początku jednak wcale nie zamierzał tworzyć wolnej Ukrainy. Zawiedzeni przywódcy OUN na czele ze Stefanem Banderą powołali w październiku 1942 roku Ukraińską Powstańczą Armię (UPA), walczącą ze wszystkimi, którzy nie chcieli uznać ich państwa, a przede wszystkim z Polakami. Była to ukraińska nacjonalistyczna organizacja wojskowo-terrorystyczna dążąca do stworzenia samodzielnego i jednolitego państwa ukraińskiego. Szacuje się, że w okresie II wojny światowej OUN-UPA wymordowało około 100 tysięcy Polaków.
Do jesieni 1942 roku wydaje mi się, że stosunki między moją rodziną a ukraińcami były poprawne. Potem było już tylko coraz to gorzej, częściej napływały wiadomości o bestialskich mordach, dokonywanych przez OUN-UPA na terenie powiatu horochowskiego. Nadto do miasteczka przybywali liczni uciekinierzy z wiosek zamieszkałych przez Polaków, którzy opowiadali o niesamowitych zbrodniach, zabijaniu bezbronnych mężczyzn, kobiet i dzieci, grabieniu i paleniu ich domostw. W tej sytuacji rodzice i znajomi wielokrotnie upominali dziadków, że przebywanie w majątku Pieczychwosty jest bardzo niebezpieczne. Dziadek jednak stanowczo twierdził, że ma przyjaciół wśród Ukraińców wciąż powtarzał, że zrobił dla nich bardzo dużo dobrego, często im pomagał i na pewno nic złego mu nie zrobią.
Jak już wyżej nadmieniłem przed wojną dziadek Michał pracował jako radca w Izbie Skarbowej, ponadto był znanym działaczem społecznym. Pełnił m.in. funkcję prezesa Ochotniczej Straży Pożarnej, był działaczem Polskiego Czerwonego Krzyża i Koła Łowieckiego. Udzielał się aktywnie w życiu miejscowej ludności i dzięki ich interwencji nie został w 1939 roku wywieziony przez komunistów na Sybir. Jednak nie zdawał sobie sprawy, jak groźny i niebezpieczny jest ukraiński nacjonalizm i szowinizm.
Niemcy pod koniec 1942 roku zajęci byli działaniami frontowymi i aby przeciwdziałać i zlikwidować napady i akty barbarzyńskie UPA, powołali kilkutysięczną milicję ukraińską, dali im broń. Ci jednak bardzo szybko przeszli w całości do UPA, tworząc silną i uzbrojoną armię. Strach padł na Polaków zamieszkałych w Horochowie. Codziennie dochodziły wiadomości o strasznych morderstwach i zbrodniach dokonywanych przez Ukraińców. Pamiętam, że w tym czasie przez kilka miesięcy w obawie przed napadami banderowców, nocowaliśmy w kotłowni koszar niemieckich.
I wreszcie przyszedł dzień 1 kwietnia 1943 roku. Zbliżały się Święta Wielkanocne i dziadkowie zaprosili do Pieczychwost Tadzia i Zosię. Była wtedy dość zimna wiosna. Na polach leżał śnieg, a nocą chwytał mróz. Administrator i kilkuosobowa niemiecka obsługa majątku w ramach urlopu wyjechali na święta do domów.
W majątku zostali dziadkowie z wnukami, kucharka i dwie służące. Zosia opowiadała, że w nocy z 1 na 2 kwietnia 1943 roku około godz. 23 obudziły ją strzały karabinowe oraz odgłos wybijanych szyb w sypialni dziadków. Sama spała w sąsiednim pokoju. Szybko wyskoczyła z łóżka i uciekła do kuchni. Do dworu przez wybite okna dostała się kilkunastoosobowa grupa bandytów z Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Dziadkom kazali stanąć pod ścianą w samych koszulach z rękami wyciągniętymi do góry. Sami zaczęli plądrować i grabić dwór.
Zosię wyratowały sprawiedliwe Ukrainki, kucharka i służąca, niestety, nazwisk i imion owych nie znam. Powiedziały bandytom, że to nowa pracownica, ich rodaczka. Kucharka dała Zosi swoją ukraińską sukienkę i schowały ją przed oczami grabieżców. Po kilku godzinach banderowcy zaczęli ucztować i pić wódkę. Zosia dowiedziała się od kobiet, że dziadek cały czas stoi pod ścianą w bardzo zimnym pokoju, a babci pozwolili usiąść. Tadeusz spał w dalszym pokoju. W chwili napadu udało mu się uciec do stodoły i schować w sianie. Kilka minut po trzeciej w nocy Zosia usłyszała strzały karabinowe i bandyci wychodzili z dworu, uprzednio go podpalając. Dziadkowie leżeli martwi, a Zosię i Tadzia dzielne Ukrainki potajemnie przewiozły furmanką do Horochowa.
Rozpacz była wielka. Wystąpił problem jak przewieść ciała dziadków na cmentarz do miasta. Wszyscy bali się ukraińskiej zasadzki. Ponieważ wtedy majątek był pod zarządem niemieckim, zorganizowali oni konwój wojskowy i w drodze powrotnej przewieźli ciała babci i dziadka. Pogrzeb odbył się na cmentarzu na skraju miasta. Otoczyli go Polacy, którzy mieli ostrzegać przed niespodziewanym napadem banderowców. Wtedy bardzo często atakowali i mordowali oni bezbronne grupy Polaków.
Doskonale pamiętam ten pogrzeb, zwłaszcza moment kiedy otworzono trumnę dziadka. Widoku tego nigdy nie zapomnę. Dziadek głowę miał przewiązaną chustką, ale to było tylko pół głowy. Babci trumnę nie otwierali wcale, bo wyglądała jeszcze gorzej – była bez głowy! Ukraińcy strzelili z tyłu z bliskiej odległości dużymi nabojami. Moja Mama i Zosia zemdlały na pogrzebie. Rozpacz była nie do opisania. A mnie przez wiele lat prześladował ten widok. W miejscu ich pochówku postawiono duży drewniany krzyż.
Do maja 1943 roku nie słyszałem, żeby w Horochowie była polska samoobrona. Tymczasem Niemcy dostawali na wschodzie coraz większe baty. Na wiosnę wojska niemieckie były już zdecydowanie w odwrocie. Okupanci pozwolali kobietom z dziećmi wyjeżdżać na zachód. Ponieważ Mama była rodowitą warszawianką i miała tam dużą rodzinę (matkę, siostrę i innych), w maju 1943 roku opuściliśmy Wołyń i przez tydzień jechaliśmy wagonem towarowym do Warszawy. Tam względem piekła Rzezi Wołyńskiej, póki co byłiśmy w miarę bezpieczni. Niestety nie trwało to długo, bo już za rok i trzy miesiące, przyszła następna tragedia: tragizm Powstania Warszawskiego, masakra i gehenna ludności cywilnej.
Na szczęście dzięki pomocy ks. Aleksandra Puzyrewicza, także mój ojciec Eugeniusz wkrótce uciekł z Horochowa i od tej pory ukrywał się jako Jan Żukowski. Słyszałem od rodziców, że ks. Puzyrewicz dzielnie trwał do zakończenia wojny w Horochowie. Pomógł wielu Polakom i wykazywał się wielką odwagą i bohaterstwem. Z kolei stryj Zygmunt Makowski z żoną Olgą i synem Walentym do końca wojny mieszkali w Horochowie. W ramach repatriacji przeprowadzili się i mieszkali do końca życia we wsi Sława Śląska k. Nowej Soli.
Wyprawa do Horochowa, realia, refleksje i zamyślenia współczesne
Wspominałem powyżej miasteczko kresowe Horochów sprzed lat, ale chciałbym podzielić się krótką refleksją, która nasunęła mi się w czasie pobytu tam w maju 2017 roku. Pamiętam doskonale piękny klasycystyczny kościół i tłumy wiernych na mszach w czasie mojego dzieciństwa. Pamiętam wspaniałego księdza, przyjaciela naszej rodziny ks. Aleksandra Puzyrowicza pamiętam, że sam byłem ministrantem.
A dzisiaj? W czasie pobytu w Horochowie dowiedziałem się, że w miasteczku nie ma żadnej kaplicy katolickiej, nie ma też wiernych. Natomiast są trzy cerkwie, widziałem dużą salę Królestwa Świadków Jehowy. Jest dom modlitwy Zielonoświątkowców, olbrzymi dom Adwentystów Dnia Siódmego, są też podobno babtyści i mormoni. Bardzo to dla mnie dziwne i nie mogę tego zrozumieć!
Druga refleksja: na cmentarzu prawosławnym znajduje się kurhan, na którym obok banderowskich flag znajduje się tablica a na niej napis w jęz. ukraińskim: "Cześć i sława bohaterom którzy oddali życie z rosyjskim, niemieckim i polskim okupantem .......".
Czytając to przeżyłem szok!
Na koniec chcę się podzielić, jakże znamienną notką oraz jeszcze innymi b. trudnymi odczuciami. Otóż ostatnio oglądałem w Internecie aktualne zdjęcia z miasteczka Horochów na Ukrainie. Na miejscu dawnego cmentarza polskiego jest współcześnie Park Kultury i Wypoczynku. Może pod którąś ławeczką, lub przy jakiejś alejce, leżą szczątki naszych kochanych dziadka i babci Makowskich. Requiescat in pace – niech odpoczywają w spokoju. Zginęli niewinnie, tylko dlatego że byli Polakami.
Zbigniew Makowski
P.S.
Powyższe wspomnienia, są to oryginalne zapiski naocznego świadka ludobójstwa OUN-UPA na niewinnej ludności w miasteczku Horochów i na Ziemi Horochowskiej, Pana Zbigniewa Makowskiego, przesłane mi 4 lipca i 10 sierpnia 2020 r. w kilku e-mailach: „Szanowny Panie Sławomirze! Z radością przeczytałem Pański list i niezwłocznie przesyłam moje wołyńskie wspomnienia spisane parę lat temu dla moich wnuków. Trochę obawiam się, czy technicznie pokonam zawiłości internetu, gdyż posługiwanie się nim jest dla mnie dość skomplikowane. Proszę o wiadomość, czy wspomnienia dotarły do Pana. Nie były one nigdzie publikowane, a niniejszy ich fragment dotyczy okresu do maja 1943 roku kiedy po zamordowaniu moich dziadków wraz z mamą (rodowitą warszawianką) wyjechałem do Warszawy do drugiej babci. Tam po przeszło roku przeżyłem następny tragiczny okres mojego życia - Powstanie Warszawskie. Ale to już zupełnie inna historia ...”
I następny list jeszcze tego samego dnia: „Panie Sławomirze! Przed chwilą wysłałem Panu moje wspomnienia (Historia 1 i Historia 2), zapomniałem jednak o zdjęciach o które Pan prosił związanych ze wspomnieniami. Najodpowiedniejsze chyba będą te z 2017 roku kiedy po 74 latach odwiedziłem Horochów. Na dawnym cmentarzu katolickim, gdzie pochowani byli moi dziadkowie jest duża polana, na jej środku żelazny krzyż na kamiennym postumencie. Został on postawiony w 2015 roku a film z jego poświęcenia przez księdza i popa jest w internecie. Zwiedzając miasteczko poznałem dom w którym mieszkaliśmy przed wyjazdem do Warszawy i dawne Gimnazjum, które w czasie wojny było koszarami wojska niemieckiego. Pobyt w Horochowie był dla mnie bardzo wzruszający i sentymentalny i zapamiętam go do końca życia. Serdecznie Pana pozdrawiam ! Zbyszek Makowski”
Wspomnienia te w dniach 10-11 sierpnia 2020 r. przeczytałem po raz pierwszy i opracowałem, 13 sierpnia przesłałem do autora, po czym jeszcze tego samego dnia otrzymałem odpowiedź: „Panie Sławomirze! Oczywiście akceptuję w całości opracowany przez Pana tekst. Proszę o odpowiedź czy będą załączone zdjęcia które Panu przesłałem. Wydaje mi się, że warto je upublicznić, oczywiscie z krótkim opisem. [...]”.
Po jeszcze kilku krótkich już uzupełnieniach z następnych listów od Pana Zbigniewa, które otrzymałem w tych dniach, publikuję te wspomnienia z myślą o 77 rocznicy ludobójstwa na Ziemi Horochowskiej i na całym Wołyniu oraz z myślą o IV Narodowym Dniu Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej, a który niedawno obchodziliśmy. Przy czym należy zawsze pamiętać, iż owe apokaliptyczne mordy trwały przez cały lipiec i sierpień 1943 r. i jeszcze długo później. Podkreślenia w oryginalnym tekście wspomnień Pana Zbigniewa Makowskiego, pochodzą wyłącznie od autora opracowania i prowadzącego blog Sławomira Tomasza Roch
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 220 odsłon