Męczennicy z kolonii Jesionówka nad Turią na Ziemi Swojczowskiej

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Rosnący strach przed utratą życia przemógł wolę rodziców i już dzień lub dwa po Matce Bożej Szkaplerznej (16 lipca 1943 r.), nasza grupa nocą wyruszyła do miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Szliśmy ponad rzeką Turią, łąkami i zaroślami, po drodze były mokradła, a nawet bagna ale na szczęście nic się nikomu nie stało i bez większych przeszkód, już nad ranem dotarliśmy do miasta. Na ul. Lotniczej byliśmy przed wschodem słońca, była najbardziej wysunięta na wschód, mieszkała tam moja ciocia i nazywała się Rorat. Była to mojego ojca cioteczna siostra i była z d. Kruk, u niej zatrzymałam się ja i mój brat Feliks. Reszta z naszej grupy poszła dalej szukać miejsca na nocleg. Ciocia Roratowa i jej rodzina przyjeli nas b. serdecznie, pomagali nam jak mogli. Ciocia codziennie piekła chleb, a ponieważ miała jedną krowę to i jedna szklanka mleka się znalazła. Tak było nawet wtedy, gdy w ich domu i stodole mieszkało może nawet już 40 osób.

Tymczasem w naszej kolonii Jasionówka na Ziemi Swojczowskiej mieszkała polska rodzina o nazwisku Buczek, mieli oni pięciu synów, w tym: Marcel, Stanisław, Eugeniusz, Władysław i Kazimierz oraz dwie córki: Felicję i Bronisławę. Ta rodzina poniosła szczególną ofiarę podczas banderowskich rzezi. Najstarszy syn Marcel lat ok. 28, który ożenił się na Dominopolu z wdową z d. Żukowska, zginął z całą swoją rodziną podczas pogromu. Zginęła jego żona oraz dwie córeczki, ta przybrana po pierwszym ojcu miała lat około 8, a jego córeczka to było niemowlę około 0,5 roczku. Następny brat Władysław lat ok. 19 został rozstrzelany w lesie, i to w obecności mojego brata Feliksa. Stanisław ożenił się z Kazimierą Brzezicką, pochodziła gdzieś z okolic Swojczowa, zdołał uciec i po wojnie osiadł w okolicach Hrubieszowa, możliwe że żyje do dziś. Kolejnego syna Kazimierza matka zaraz po 11 lipca 1943 r. wysłała do Dominopola, bo wciąż nie dowierzała, że tam wszyscy zginęli. Wysłała więc syna, aby sprawdził, czy to aby prawda, Kazik poszedł więc na Dominopol i od tej pory wszelki ślad po nim zaginął. Felicja wyszła za mąż w okolicach Gnojna, przeżyła pogromy i po wojnie osiadła w Hrubieszowskim. Bronka wyszła za mąż za Bronisława Pasiekę z kolonii Teresin, uciekli szczęśliwie i osiedli koło Hrubieszowa, możliwe że żyją do dziś.

Gdy zatem ja z bratem Feliksem odpoczywaliśmy już bezpiecznie w mieście, to tam na Jesionówce wciąż żyli z duszą na ramieniu. Każdy następny dzień utwierdzał tych, którzy jeszcze zostali o potrzebie rychłej ucieczki. Nawet nasza mama Stefania, już trzeci dzień po nas zdecydowała się uciekać, poprosiła siostrę Reginę, aby zawiozłą ją do miasta. Tatuś zaprzągł konie i wyruszyli do miasta, siostra miała tylko 14 lat, ale radziła sobie całkiem dobrze. O dziwo, choć jechały drogą przez wieś Gnojno, które uchodziło za gniazdo rezunów, nikt ich nawet nie zatrzymywał, tak że szczęśliwie dotarli na miejsce. Mama została u cioci z najmłodszym naszym bratem Jankiem, a Reginka jeszcze tego samego dnia wracała furmanką do naszego domu na Jesionówce. Tym razem nie poszło już tak łatwo, gdyż w Gnojnie zatrzymało ją kilku Ukraińców, nakazali jej zejść z wozu. W tym samym momencie jeden z Ukraińców mówi: „Zabieraj konie.”. Na to drugi Ukrainiec zbeształ go gwałtownie mówiąc: „Coś ty głupi? Dla jednej smarkuli będziesz robił popłoch?”. Na te słowa nakazali siostrze odjechać dalej i tak nie zatrzymywana, dotarła szczęśliwie do naszego domu na naszej kolonii Jesionówka. Przenocowała i już na następną noc, wraz z tatusiem i siostrą Petronelą oraz z wieloma innymi osobami, wyruszyli tą samą drogą, co my wcześniej. Szli nad rzeką do miasta i już nad ranem byli bez większych przeszkód we Włodzimierzu Wołyńskim. W grupie tej przyszło około 15 osób, a było to już około 25 lipca.

Zamyślaliśmy, że Reginka wróci jeszcze po krowę i po inne nasze rzeczy, ale po ostatnim zajściu w Gnojnie, było to już prawie samobójstwo. Właściwie każdej nocy ktoś tą drogą przekradał się do miasta, Ukraińcy prawie na pewno wiedzieli o tym przejściu, ale o dziwo nie postawili tam straży. Dziś sądźę, że po prostu bali się konfrontacji z uciekającymi Polakami, którzy byli gotowi na wszystko w obronie swoich rodzin. Nie można jednak wykluczyć, że celowo zostawili taką furtkę, choć na podstawie tego, co robili dookoła, trudno doprawdy mieć taką nadzieję. Od tej pory przez długie miesiące, aż po pierwsze dni października żyliśmy i mieszkaliśmy w stodole naszej cioci Roratowej.

Krótko po naszym przybyciu do Włodzimierza Wołyńskiego tatuś i brat Feliks dowiedzieli się, że Niemcy ogłosili nabór dla Polaków do policji pomocniczej. I gdy tylko ta wieść doszła do nich, zaraz zgłosili się do punktu poborowego i dostali przydziały. Tatuś Kazimierz trafił do 3 km oddalonej Cegielni, na której Niemcom zależało szczególnie, bowiem jak na tamte czasy, był to duży przemysł dostarczający dość wysokiej jakości cegły. Natomiast brat Feliks został skierowany do wsi Felemicze, położonej około 7 km od miasta Włodzimierz Wołyński przy szosie Łuckiej. Polska samoobrona stacjonowała tam w dość dużym budynku, a było tych chłopaków conajmniej 20, może nawet więcej.

 

Rzeź ludności polskiej na kolonii Jesionówka

 

W sierpniu 1943 r. ukraińscy nacjonaliści napadli zbrojnie na naszą kolonię Jesionówka i rozpoczęli mordowanie wszystkich, którzy jeszcze pozostali w swoich domach. Ponieważ młodzież nasza niemal cała, zdołała wcześniej zbiec do miasta, w chatach pozostali już tylko ludzie w średnim i podeszłym wieku. Większość z nich dlatego, że nie chcieli opuszczać swoich rodzinnych domów sądzili, że jako ludzie w podeszłym wieku, to nawet banderowcy już nie będą się czepiać, niekiedy brakowało też zdrowia i sił, by podołać trudom nocnej ucieczki. Jeszcze inni nie mogli się pogodzić z myślą, o opuszczeniu dorobku całego życia. Właściwie wszyscy oni zginęli tej samej nocy, z pogromu wyratowały się dosłownie jednostki.

Na naszej kolonii mieszkała polska rodzina Tomaszewskich, którzy mieszkali w domu polskiej rodziny Kruk, to był drugi dom od nas. Oni wszyscy zostali do końca i nawet nie próbowali się chować. Tej nocy, kiedy bandyci ukraińscy przyszli i do nich, wszyscy pozostawali w domu, napastnicy brutalnie włamali się do środka i pod bronią wyprowadzili obie rodziny na podwórze. Następnie wszystkich postawili pod ścianą domu, w grupie tej była mała dziewczynka Helena Tomaszewska lat ok. 8. Ona właśnie cudownie wprost ocalona z rąk bezwzględnych opraców, została wybrana przez Opatrzność Bożą, być dać świadectwo męczeńskiej drogi społeczności polskiej w okolicach Swojczowa. I gdy wszyscy już zginęli, ona jedna przeżyła, uciekła do miasta, a po wojnie osiadła na Ziemiach Odzyskanych.

Po wielu latach spotkałam ją osobiście w Zamościu, przy okazji wyjazdu do Swojczowa na poświęcenie Krzyża, który stanął w miejscu zburzonej w 1943 r. przez Ukraińców świątyni. Opowiadała nam w tych dniach z przejęciem historię swojego życia, wielką tragedię swojej rodziny, mówiła tak: „Ja i moja rodzina zostaliśmy na Jasionówce, aż do końca, do tej tragicznej nocy, kiedy Ukraińcy napadli na naszą kolonię. Ponieważ uprzykrzyło się nam ukrywanie po polach, zbożach i sadach, czuliśmy się zmęczeni niekończącą się tułaczką, dlatego właśnie tej nocy za Bożym zrządzeniem zostaliśmy w domu. Tymczasem nieoczekiwanie do domu przyszli bandziory ukraińskie i nakazali nam wszystkim opuścić dom. Była jeszcze ciemna noc, gdy położyli nas wszystkich twarzą do ziemi, tuż pod okanami naszego domu. Przy mnie zakręcił się mój mały psiak, który przez chwilę był przy mnie, w tym momencie usłyszałam, jak Ukraińcy ładują broń. Nagle mój mały przyjaciel poderwał się i zaczął uciekać w stronę pobliskich krzaków, a ja instynktownie zerwałam się za nim, nawet nie wiedziałam właściwie, co ja robię. I pewnie to właśnie ta siła Boża sprawiła, że nawet kule, które Ukraińcy gęsto sypali za mną, żadna z nich mnie nie trafiła. To także znowu zasługa mojego przyjaciela, którym posłużyła się Boża Opatrzność, szafarka życia, łask i sprawiedliwości. Otóż, gdy uciekałam, psiak płątał mi się pod nogami i siłą rzeczy musiałam kluczyć na lewo i prawo, aby go po prostu biedaka nie rozdeptać. Nic dziwnego więc, że nie mogli mnie trafić, a gdy już bezpieczna oprzytomniałam, zobaczyłam że moje zimowe okrycie, palto które miałam na sobie jest w wielu miejscach dosłownie postrzępione od kul, przy czym ja sama, nawet nie byłam draśnięta.

Dziś jak i zawsze jestem przkonana, że to najprawdziwszy cud, że ten koszmar przeżyłam. Niestety z mojej rodziny zginęli wtedy wszyscy, w tym moi rodzice: tatuś, mamusia Józefa, ciocia Rozalia, która była zakonnicą, a na okres wojny przymusowo musiała wrócić do domu, moja kochana babcia i moje rodzeństwo. Ukrywając się w zaroślach spotkałam jeszcze innych Polaków, którzy podobnie jak ja ratowali swoje życie przed rezunami. Dołączyłam do tej grupy i razem pod osłoną nocy dobrnęliśmy do miasta Włodzimierz Wołyński. Gdy tylko trochę się wzmocniłam, udałam się na Bielin do wsi Radowicze, gdzie stała silna polska samoobrona, tam bowiem mieszkała rodzona siostra mojego taty wraz z mężem. Przyjęli mnie chętnie i tam przeżyłam ten bardzo trudny czas, potem jak większość opuściliśmy ten padół pełen łez i osiedliśmy na Zamojszczyźnie. Ja ostatecznie wyjechałam na Ziemie Odzyskane w Zielonogórskie.”.

Podczas tej rzezi na naszej kolonii Jesionówka zginęła też rodzina Rutkowskich, naszych sąsiadów przez miedzę, w tym Rutkowski lat około 40, jego żona Antonina z d. Potocka lat ok. 35 oraz ich pięcioro może sześcioro dzieci od 1 do 6 lat. Zginął też brat Antoniny Leon Potocki lat około 45 oraz jej rodzona siostra także Rudnicka lat około 50 , wraz z córką Teresą lat około 16. Ta właśnie Tereska Rudnicka była moją serdeczną koleżanką, choć najbardziej przyjaźniły się z moją siostrą Reginką. Podczas narastającej rewolty ukraińskiej w naszych stronach, Tereska często ukrywała się razem z nami, nawet po mojej już ucieczce do miasta, one nadal z Reginą ukrywały się razem. W końcu gdy reszta naszych uciekała, zaplanowane było, że Teresa będzie uciekać razem z nimi, jednak nieoczekiwanie została na miejscu i do dziś nie wiemy dlaczego. Po paru dniach do miasta przyszła matka Teresy z kolejną grupą uchodźców, a mojej mamy macochą, którą nazywaliśmy babcią Rudnicką. Dopiero wtedy okazało się, że nawet ona nic nie wie, co się stało z Tereską, jej córką. W tej rozpaczy rozpłakała się i zaraz zawróciła z powrotem na Jesionówkę, aby ją odszukać. Niestety nigdy już do nas nie wróciła, a wszelki ślad po niej zaginął. Jakiś czas potem moi rodzice wspominali, że Ukraińcy zamordowali ją przy drodze, jest to bardzo możliwe ponieważ Rudnicka wracała na Jesionówkę za dnia.

 

Jam Ukraińcom nic nie uczynił to i mnie ruszać nie będą

 

W kolonii Czesnówka zamieszkałej w całości przez Polaków, żyła także ciotka mojej mamy Florianna Uleryk z d. Krzaczkowska lat ok. 45. W jej domu bywałam wcześniej bardzo często, gdyż było nie daleko tylko ok 0,5 km, więc jeździłam tam rowerem. Była to osoba niezwykle pobożna, podobnie jej mąż Stefan, można było odnieść wrażenie, że się jest w kościele, a nie na Czesnówce. U nich właśnie często nabożnie śpiewano Gorzkie Żale, Nabożeństwo Majowe, a w październiku odmawiano nabożnie różaniec, a ja bardzo chętnie brałam w tych nabożeństwach czynny udział. Dzieci swoich nie mieli, z ludzmi żyli w zgodzie, dlatego gdy przyszedł ten straszny czas, podobnie jak inni nie dawali wiary w to, co opowiadano o czynach banderowców. Konsekwencją tego była decyzja Stefana, że on domu nie opuści i zostanie. Nawet głęboka miłość jaką to małżeństwo wypełniało swoim życiem, czego niejednokronie osobiście doświadczyłam, została w tych dniach wystawiona na wielką próbę. I mimo usilnych próśb babci Florianny pozostał do końca w domu i wierzył, że nic mu złego nie uczynią. Sama babcia mówiła mi tak: „Dziadzio do końca był przekonany o swojej niewinności, wciąż powtarzał: ‘Jam Ukraińcom nic nie uczynił, to i mnie ruszać nie będą.’ ” . Tak oto nasza babcia się wyratowała, a po naszym dziadziu wszelki ślad zaginął. I choć nie wiadomo do dziś jak odszedł do wieczności, babcia zawsze była przekoanna, że został zamordowany przez Ukraińców. Babcia Florianna Uleryk uciekła do miasta Włodzimierza Wołyńskiego, tam odnalazła ją córka męża Weronika Gronowicz z d. Uleryk, która mieszkała w okolicach miasteczka Zaturce. Razem przeżyły wojnę i osiadły na Zamojszczyźnie w Teratynie, w powiecie Hrubieszów. [fragment wspomnień Leokadii Michaluk z d. Południewska z kolonii Jesionówka na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opublkikował STRoch]

P.S

W szóstym dniu Oktawy Wszystkich Świętych to wspomnenie jest ku czci, pamięci i ku żywej modlitwie dla Tych wszystkich męczenników Wołynia i Kresów, którzy zostali tam już na wieczną wartę. Leżą tam w przeogromnej większości, może nawet 85% bez grobu, bez ostatniego pochówku. I niech ma Bóg w opiece każdego kto mi tu raczy zaraz wyjechać z ruskimi agentami...... . Poza tym jestem ostatnio mało obecny (właściwie nieobecny) na naszym b. pożytecznym portalu (nad czym szczerze ubolewam) abowiem naprawdę mam b. dużo pracy i zwyczajnie nie wyrabiam, nie ogarniam. Choć w taki czas nie sposób coś nie wspomnieć..... . No to z Bogiem

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 4.2 (6 głosów)