Malwersant

Obrazek użytkownika Marian Stefaniak
Blog

 

302

   Kilka dni temu zmarł najbogatszy polak. Czytałem o nim same superlatywy. Osobiście  go nie znałem. Zamieszczam więc notkę traktującą o nim, historię opowiedzianą mi przez współwięźnia. Bo były to piękne czasy gdy zwiedzałem więzienia dzięki naszemu wymiarowi nie-sprawiedliwości. Będzie więc to powtórka.
 
   Trudna sprawa. Z czymś takim spotkałem się pierwszy raz. Nawet wcześniej nie przypuszczałem, że coś takiego może się zdarzyć w naszym ukochanym kraju. Pomyślałem: coś nie tak z tym państwem.
   Historia niby prosta lecz nie powinna mieć miejsca. W ogóle.
   Pracował w firmie jednego z najbogatszych Polaków. Zajmował się sprzedażą luksusowych samochodów. Diler czy jakoś tak. Samochody były naprawdę luksusowe. Od 300 000 zł w górę. Czasem ktoś kupował na raty. Wtedy był prześwietlany czy ma zdolność kredytową. Przez specjalną grupę ludzi, która się zajmowała tylko tym. Jak już taki klient przeszedł pomyślnie weryfikację dostawał specjalny certyfikat. Świadczący o powyższym. Z tym papierkiem udawał się do niego i otrzymywał samochód. 
   W praktyce wyglądało to już nieco inaczej. Kupione w ten sposób samochody były wywożone za naszą wschodnią granicę i tam sprzedawane. Proceder chyba trwał długo skoro nazbierało się aż 18,5 mln.zł.
   Któregoś pięknego dnia do mieszkania naszego bohatera zapukali smutni panowie. I wsadzili do aresztu. Za bardzo nie rozumiał o co chodzi. Przecież był tylko sprzedawcą tych samochodów. Weryfikacją klientów zajmował się ktoś inny. A jak nie wiadomo o co chodzi to jak zwykle chodzi o pieniądze. W tym przypadku naprawdę duże.
   Na początku myślał, że wszystko się szybko wyjaśni. Przynajmniej miał taką cichą nadzieję. Pracodawca - ten bogacz - obiecał pomoc. Przysłał nawet do aresztu swoich prawników. Obiecali mu, że go  stamtąd szybko wyciągną. Na odchodnym poprosili go o podpisanie kilku dokumentów. Zaległych. Zamiast to uczynić w ciemno, przed podpisaniem, przeczytał. I się okazało, że ani pracodawca, ani ci prawnicy nie byli wcale tacy bezinteresowni. Między mało ważnymi papierami był i taki, z datą  wsteczną, świadczący, że do jego obowiązków  należało sprawdzanie wiarygodności klientów. Nie podpisał. Zobaczymy, powiedzieli panowie i wyszli. 
    Od tamtej pory minęło trzy lata i ciągle siedział. Jako aresztant, czekając na wyrok. Nie miał żadnych praw, wisiał w  powietrzu. Nie był ani więźniem, ani wolnym obywatelem. NIKIM. 
   Gdy nadchodził termin jego rozprawy zawsze się nie zjawiał jakiś ważny świadek. Sprawę odraczano. Prokurator dawał pozwolenie na następnych pół roku aresztu.
   W domu czekała na niego żona z dwójką dzieci. Też była psychicznie naciskana. Poza tym nie miała za co żyć. A on miał do wyboru, albo przyznać się do zarzutów i odsiedzieć karę, albo trwać nadal przy swoim. W tym drugim wypadku i tak był z góry skazany na porażkę: nie było szans, by go wypuszczono. Pracodawca był za bardzo wpływowym człowiekiem.
   Skopiował: Zenon Mantura
305
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (3 głosy)