Kolejna strzyża. Tusk vs. przedsiębiorcy 3.0

Obrazek użytkownika Humpty Dumpty
Gospodarka

"Nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy."

Powyższe słowa trochę na wyrost przypisywane Alexisowi de Tocqueville pasują do historii tzw. państw demokratycznych także w XXI wieku.

Nie miejsce tu na rozważanie historii Niemiec czy Wielkiej Brytanii, skupmy się wyłącznie na Polsce.

Po 1945 roku mieliśmy pierwszy wielki atak na przedsiębiorców. Tym razem z przyczyn ideologicznych (ale i fiskalnych, choć jakby na drugim planie) doszło do sławetnej „bitwy o handel”, mającej w efekcie wykorzenić z przestrzeni publicznej „pozostałości starego ustroju”. Bitwa wydana małym i drobnym przedsiębiorcom zaowocowała powszechnym brakiem dóbr podstawowych.

Aż do końca PRL-u takich wielkich akcji już nie było, chociaż nie zarzucono praktyk stosowania tzw. domiaru, czyli określania podatku wg widzimisię urzędnika. Oczywiście takie „widzimisię” było uprzednio zadekretowane we właściwym miejscowo Komitecie partyjnym.

Po 1989 r. polowania na przedsiębiorców wcale nie ustały. Już pierwsze lata przyniosły rozczarowanie do polityki fiskalnej. Mieliśmy się rozwijać, zatem każdy przedsiębiorca, który rzetelnie prowadził księgi rachunkowe, mógł liczyć na zwolnienie ze sporej części podatku.

Problem wybuchł dopiero po latach, gdy okazało się, że jedyni, którzy rzetelnie prowadzili księgi to ci związani ze starym systemem – osobiście lub rodzinnie.

Znam przypadek, gdy kontrola urzędu skarbowego zakwestionowała rzetelność ksiąg rachunkowych, bowiem prowadzący je przedsiębiorca był dyslektykiem.

I choć się pilnował to jednak wystawił kilka faktur na „ołufki”. Na nic zdały się wszelkie odwołania. Facet ten swoisty domiar przestał spłacać dopiero za prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego.

Postkomuniści polowali z kolei na… kobiety w ciąży. Oczywiście nie wszystkie, ale te, które pracowały w prywatnych firmach.

Czasem wystarczyło zajść w ciążę po pół roku pracy, by, gdy delikwentka chciała zasiłku, odmawiać z uzasadnieniem, że praca „była fikcyjna”.

Na szczęście ówczesna władza obawiała się jeszcze opinii publicznej i kilka tekstów, w tym w uznawanej wtedy za wyrocznię Gazecie Wyborczej, wystarczyło, by ZUS zaprzestał, albo wyraźnie ograniczył takie praktyki.

Natomiast wielkie polowanie na przedsiębiorców nieodwołanie łączy się z tzw. pierwszym rządem Tuska.

Wtedy to, tak około 2009 r., z całą mocą ruszyła machina zusowsko - sądowa mająca tylko jeden cel – obciążyć jak najwięcej przedsiębiorców należnościami z tytułu zaległych składek na ZUS, chociaż wcześniej zdecydowana większość otrzymywała od tego samego Organu zaświadczenia o niezaleganiu.

Winne były ówczesne przepisy, które pozwalały płacić tylko jedno ubezpieczenie w przypadku tzw. zbiegu. Nic dziwnego, że przedsiębiorcy (ocenia się, że takich mogło być do 200 tys., oczywiście w różnych okresach) masowo korzystali z tej możliwości i wybierali tańsze. Nie zmieniając ustawy wykoncypowano zatem, że taki wybór oznaczał nieważność czynności prawnej ze względu na jej pozorność i/lub obejście prawa. A jak to nie pomogło zostawała jeszcze sprzeczność z zasadami współżycia społecznego. Tutaj Sąd Najwyższy w jednym z wyroków stwierdził, że płacenie składki zdrowotnej od wykonywanej pracy nakładczej jest sprzeczne "z wszelkimi nazwanymi i nienazwanymi zasadami współżycia”.

W wyniku masowych protestów przedsiębiorców została uchwalona tzw. ustawa abolicyjna (właśc. ustawa z dnia 9 listopada 2012 r. o umorzeniu należności powstałych z tytułu nieopłaconych składek przez osoby prowadzące pozarolniczą działalność). Do tego stopnia robiona na kolanie, że uzależniała wejście w życie co do części płatników ZUS od stanowiska… Komisji Europejskiej!

Niemniej, co warto zauważyć, unisono poparta przez wszystkich posłów obecnych na głosowaniu bez względu na reprezentowane ugrupowanie.

Jednocześnie ZUS prowadził już wtedy akcję „antyunijną”. Teraz ruszyło Polowanie nr 2, czyli masowa akcja stwierdzania pozorności umów o pracę zawartych zagranicą, ale na terenie Unii Europejskiej. W takim bowiem przypadku osoba podlegała obowiązkowo ubezpieczeniom w miejscu pracy; z działalności gospodarczej można się było ubezpieczyć dobrowolnie. Skoro jednak umowa była pozorna to nie rodziła skutków prawnych i z miejsca na koncie przedsiębiorcy pojawiała się wieloletnia zaległość. Wraz z odsetkami, rzecz jasna.

Na razie atak ciągle jeszcze trwa. I choć dochodzi do paradoksów (osobiście znam cztery), że osoba prawomocnie uznana za nigdy nie pracującą w Wielkiej Brytanii pobiera stamtąd emeryturę to jednak system trzyma się mocno.

Najwyraźniej dziura vatowska i deficyt budżetowy rządu Tuska przeraziła naszych włatcuff.

Więc szukają pieniędzy dalej. Rzecz jasna nie w firmach kręcących przysłowiowe lody na VAT-cie. Bo przecież priorytetem „uśmiechniętego” rządu jest znalezienie czegokolwiek na PiS więc kontrolerzy są zajęci.

Poza tym taka kontrola mogłaby być cokolwiek niebezpieczna… dla samych kontrolujących. I, co najważniejsze, wymaga czasu.

Dlatego znaleziono inne wyjście.

Cofnijmy się nieco w czasie.

Jest pandemia, gros firm jest albo zamkniętych, albo też cierpią na brak klientów ze względu na ograniczenia covidowe.

Powołany w 2016 r. Państwowy Fundusz Rozwoju (w formie spółki akcyjnej ze 100% udziałem Skarbu Państwa) ruszył na pomoc.

W ramach tzw. „tarcz antykryzysowych” PFR udzielał wsparcia finansowego polskim przedsiębiorcom. Pomoc ta z reguły była bezzwrotna, oczywiście po spełnieniu kilku warunków, jakim było m.in. utrzymanie działalności i zatrudnienia. Beneficjentami zostało ok. 375.000 przedsiębiorców na około 74 mld zł.

Ale kiedy do władzy doszła kompromitacja 13 grudnia zaszła zmiana. Nagle okazało się, że gros przedsiębiorców, którym za rządów Zjednoczonej Prawicy udzielono pomocy, musi ją zwrócić.

Ocenia się, że w skali kraju może chodzić nawet o 170 -200 tysięcy przedsiębiorców!

Kwoty do zwrotu są również niemałe. Średnio wahają się wokół 100 tysięcy zł. Do tego trzeba jeszcze doliczyć odsetki, gdy przedsiębiorca nie zwróci dotacji w ciągu niespełna miesiąca od otrzymania takiej decyzji (25 dni).

Jak to wygląda w praktyce świadczy przykład pewnego śląskiego przedsiębiorcy.

W kwietniu 2024 roku otrzymał decyzję o zwrocie otrzymanego wsparcia.

Cały tekst „decyzji” jest wysoce kuriozalny. Zgodnie bowiem z art. 107 Kodeksu postępowania administracyjnego decyzja zawiera oznaczenie organu, datę wydania, oznaczenie stron, podstawę prawną, rozstrzygnięcie oraz uzasadnienie prawne i faktyczne.

Tymczasem „decyzja” PFR nie zawiera w ogóle żadnego uzasadnienia.

Po prostu masz oddać, bo jak nie, to sąd i odsetki.

W takim stanie rzeczy sprawa wydawała się jasna.

Przedsiębiorca napisał odwołanie żądając również podania przyczyn tak raptownej zmiany stanowiska rządowej Agencji.

Odpowiedź przeszła wszelkie oczekiwania.

Takie coś nazywa się arogancją władzy i w takim stopniu nasilenia nie występowała nawet w czasach stalinowskich!

Nie pozostało zatem nic innego, jak czekać na pozew sądowy.

I tu kolejne zaskoczenie.

Państwowy Fundusz Rozwoju SA żąda zwrotu pieniędzy, ale tak naprawdę nie wie, dlaczego. Powodem jest bowiem negatywna opinia CBA oparta na… utajnionych przed PFR przesłankach!

Mimo to PFR uzyskał nakaz zapłaty. W złożonym w terminie sprzeciwie przedsiębiorca zarzucił powodowi arbitralność uniemożliwiającą skuteczną kontrolę powziętej „decyzji”.

Strona powodowa opiera swoje żądanie na rzekomym zwiększeniu ryzyka wykorzystania przez Pozwanego subwencji finansowej niezgodnie z celem i regulaminem Programu”Tarcza Finansowa 2.0”.

Jednocześnie powód w pozwie stwierdza, że fakty świadczące o powyższym nie są mu znane!

W tej mierze odsyła Sąd do materiałów CBA niejawnych tak dla niego, jak i dla pozwanego.

W takiej sytuacji PFR SA postępuje w sposób wysoce arbitralny zwłaszcza że w ani jednym Regulaminie nie pada stwierdzenie, że o ewentualnym zwrocie subwencji arbitralnie będzie decydować CBA zaś fakty, na jakich oprze swoją ostateczną decyzję nie będą znane dla stron.

Na dodatek postępowanie przed CBA toczy się bez jakiegokolwiek udziału strony. Jest oczywiste, że w takim przypadku nie tylko pozwany, ale i wiele innych przedsiębiorców nie brałoby udziału w „programie”.

Rząd Tuska rozłożył budżet.

Nie pierwszy raz zresztą.

Idzie zatem po najmniejszej linii oporu. Szuka pieniędzy wśród przedsiębiorców, podobnie zresztą jak za swojej pierwszej kadencji.

I, trzeba sobie jasno powiedzieć, częściowo odnosi sukcesy. Pewna grupa przedsiębiorców woli bowiem zapłacić niż wdawać się w długotrwały proces, przy okazji licząc się z szykanami, jakim „niepokorny” może być poddawany ze strony organów państwowych a na dodatek kwestionowana kwota jest stosunkowo nieznaczna (20-40 tys. zł).

Trzeba przyznać, że w takich przypadkach PFR idzie na rękę i chętnie rozkłada należność na raty.

Pozostaje jednak pytanie nie tylko o zasadność (ta wynika z katastrofalnego stanu finansów Państwa) ale przede wszystkim o transparentność.

Być albo nie być przedsiębiorcy w Państwie Tuska tym razem uzależnione jest od kaprysu funkcjonariusza.

Bez możliwości skontrolowania poprawności ustaleń.

Bez możliwości wytłumaczenia powstałych u jakiegoś tajniaka „wątpliwości”.

Wygląda na to, że zaczyna się największa jak do tej pory akcja zmierzająca jeśli nie do likwidacji, to poważnego osłabienia polskich przedsiębiorców.

Czy w ten sposób rząd chce zlikwidować konkurencję dla różnych Lidlów, Auchanów czy innych Biedronek?

Jeśli nawet nie robi tego świadomie, to z całą pewnością jest na dobrej drodze.

5.06 2025

Ps. Osoby zagrożone proszę o kontakt z Redakcją.

fot. facebook

 

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (5 głosów)