Podróże. Bitwa pierwsza.
kontynuacja
Rzymianie mieli u siebie coś na kształt demokracji. Co kilka lat był wybierany czasowy zarządca kraju. Zarazem i wódz naczelny. Ten, który był obecnie dostał zalecenie, aby postępować z Germanami ostrożnie i nie wdawać się z nimi w żaden konflikt. Na razie. Był to człowiek przeciętny, lecz ambitny. Nie zamierzał się do tych zaleceń stosować. Germanów lekceważył całkowcie. Przez co o mało nie doprowadził do upadku swojego państwa.
Dowódca rzymskiej armii chciał triumfu. Chociażby najmniejszego. Lub przydomku. Jak "Germański", "Germanik", lub podobnego. Żeby w minimalnym nawet stopniu zaspokoić swoją próżność. Żadnych argumentów Germanów nie chciał nawet wysłuchać. Zaślepiała go żądza zwycięstwa i chwały. Germanowie, czy też Germanie, wrócili z pertraktacji z niczym.
Rzymianie mieli w zwyczaju maksymalnie się zabezpieczać. Woleli dmuchać na zimne, niż potem żałować. Może dlatego byli taką potęgą? Gdy wojsko gdzieś się zatrzymywało na postój, to się okopywało. Tak na wszelki wypadek. Nawet gdy przebywało w tym miejscu tylko jeden dzień.
Z Germanami było jednak inaczej. W ogóle ich nie szanowano. Zwyczajni barbarzyńcy nic nie różniący się od zwierząt. Nawet te skóry! Szkoda było dla nich wszystkiego. Czasu też. Więc nie zrobili Rzymianie palisady obronnej przed nimi.
Nadszedł dzień bitwy. Rzymianie sądzili, że nie potrwa to zbyt długo. Mieli rację. Germanie przeszli przez obóz wojsk Rzymskich niczym burza, nie napotykając większego oporu. Bo niby jakiego? Pycha bić się nie potrafi. Mocna jest tylko w gębie.
Klęska Rzymian tak jak była niespodziewana, tak i ogromna. W krótkim czasie poległo kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy. Praktycznie armia najpotężniejszego państwa świata nie istniała. A jego stolica była bezbronna wobec wrogów.
O ile Germanie potrafili się dobrze bić, to politykami byli marnymi. Zamiast dobić wroga w jego własnym gniździe, poszli dalej. Tam gdzie wcześniej zamierzali. Ani przyszło im do głowy, aby iść za ciosem i maksymalnie wykorzystać sytuację.
Rzymskimi żołnierzami mogli zostać tylko obywatele Rzymu. Ta zasada się sprawdzała na przestrzeni wieków. Lecz teraz była kulą u nogi. Bo skąd wziąć tylu poborowych, do tego obywateli? Jakby nie kombinować - nie było można. Przekraczało to możliwości państwa.
Poza tym otwarta pozostawała sprawa wodza. Nawet senatorowie zdawali sobie dobrze sprawę, że nie może to być kolejny polityk tylko osoba znająca się na rzeczy. Żołnierz z krwi i kości. Był taki. Mariusz. Został on kolejnym konsulem Rzymu. Osobą stojącą ponad wszystkimi.
Żołnierz po zakończeniu swojej przygody z wojskiem dostawał od państwa ziemię, mógł załorzyć rodzinę. W okolicy gdzie służył. Było to nadzwyczaj mądre posunięcie i miało konkretny cel: przywiązanie weterana do miejsca w którym miał wszystko. I rodzinę, i własną ziemię. W razie jakiegokolwiek konfliktu bronił własnego kawałka świata. I o to właśnie w tym wszystkim chodziło.
Mariusz po objęciu stanowiska konsula Rzymu zaczął swoje rządy od reorganizacji armii. Od tej pory mógli w niej służyć nie tylko obywatel Rzymu, ale także Italii. A weterani znowu zostali powołani do służby czynnej. Nie obeszło się bez tarć. Ale to już inna historia. C.d.n…
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 621 odsłon