Powstanie Warszawskie: (pro)niemiecka narracja

Obrazek użytkownika Humpty Dumpty
Historia

Wyobraźmy sobie płaszczyznę, na której wyznaczono kilkanaście punktów. Jest niewątpliwe, że liczba funkcji f(x), których wykresy będą obejmować zaznaczone miejsca jest co najmniej równa ich ilości.

Co więcej fakt przebiegania różnych funkcji przez te same punkty nie oznacza, że w innych przedziałach będą przyjmować te same wartości. Szkolnym przykładem jest wykres funkcji cosinus i sinus.

To jednak matematyka, a więc... pewnego rodzaju abstrakcja. Kiedy jednak sięgamy realnego życia widzimy, że abstrakcyjna f(x) nazywana jest po prostu hipotezą.

Zamiast ściśle określonych punktów płaszczyzny mamy określone w miejscu i czasie wydarzenia.

Nasza f(x) przyjmuje zatem postać mniej lub bardziej wiarygodnej opowieści wiążącej zdarzenia (punkty) w jedną całość.

Na gruncie matematyki mamy sporo sposobów na dowiedzenie prawdziwości funkcji. Można np. dowodzić jej przez indukcję.

Podobnie zresztą jest i w naukach humanistycznych.

Najprościej jednak w tym ostatnim przypadku weryfikować hipotezę przez reductio ad absurdum.

Czyli wywiedzenie z niej sprzeczności.

Problem jednak powstaje wówczas, gdy mamy zbyt mało pewnych danych (matematycznie - jest zbyt mała liczba punktów). Wówczas liczba hipotez rośnie w zastraszającym tempie.

Matematycznie mamy zatem do czynienia z funkcjami, które co prawda w określonych punktach przyjmują znane wartości, ale poza nimi mogą przebiegać w dowolny sposób.

Tu właśnie należy szukać genezy diametralnie różniących się opinii (mających za podłoże hipotezy właśnie) o rozmaitych wydarzeniach historycznych.

Po prostu dostępność faktów jest zbyt mała.

Co prawda wiemy już, kto i kiedy poległ, ale…

Pewną wskazówką jest argumentacja ZA daną hipotezą.

Postępowanie rzetelnego badacza (historyka) jest przewidywalne do bólu (bulu wg Komorowskiego). Na podstawie nagromadzonych faktów tworzona jest hipoteza najpełniej je łącząca w całość.

Ale w rzeczywistości często mamy do czynienia z psychopatycznym rodzajem myślenia, zwanym czasem wnioskowaniem a la Świadkowie Jehowy.

Naprzód istnieje teza, a dopiero później dobierane są argumenty.

Nie tylko. Jednym z największych błędów jest ocenianie pewnych zdarzeń na podstawie późniejszej wiedzy.

Takim sztandarowym przykładem obu tych błędów jest Powstanie Warszawskie czy też opinia o nim.

Dzisiaj wiemy, że opanowanie Warszawy przez wojska sowieckie w sierpniu 1944 roku było możliwe, i to przy użyciu stosunkowo niewielkich sił.

Ale w Warszawie wybuchło Powstanie, na czele którego stanęli przedstawiciele legalnego rządu Polski, którego to akurat Stalin nie uznawał.

Poza tym słabość Związku Sowieckiego (Hitler skutecznie wybił zęby sowieckiemu agresorowi uprzedzając jego atak 22 czerwca 1941 roku) oznaczała, że nie jest w stanie opanować więcej, niż otoczony sowiecką agenturą Roosevelt przyznał mu w Teheranie.

O żadnym „wyścigu” w głąb Niemiec nie mogło zatem być mowy.

Po prostu na chłodno i bez emocji realizowano plan, na mocy którego Europa aż do 1990 roku była podzielona.

Ale to właśnie stanowi pożywkę dla polskojęzycznych idiotów (faktu tego nie zmienia ani o jotę to, że sami uważają się za… polskich patriotów. I to jedynych!).

Bo przecież gdyby nie Powstanie…

Zatrważają argumenty.

Bo gdyby nie Powstanie do walki o Polskę przystąpiłoby… 16 tys. osób więcej. Tyle bowiem poległo żołnierzy AK w Powstaniu.

Dodać należy, że ludzie ci nie znali za dobrze innej Polski, niż Warszawa. A zatem wyłapanie ich przez bezpiekę byłoby kwestią roku, dwóch po uzyskaniu „niepodległości”. Poza tym pytanie, jakie należałoby sobie zadać – czy aby na pewno włączyliby się w walkę niepodległościową? Czy też czekaliby dalej „zachowując substancję narodową” na wybuch III wojny światowej? Albo na najazd Marsjan???

Kolejnym argumentem przeciw Powstaniu jest to, że Kraków a także GOP zostały „wyzwolone” praktycznie bez większych ofiar cywilnych i bez ruinacji miast.

Ale to były wyjątki. Ograniczając się do ziem dzisiejszej Polski warto przytoczyć przykład Wrocławia. Wliczając ofiary poniesione podczas ewakuacji części mieszkańców zimą 1944/45 a potem prawie trzymiesięcznego oblężenia przebijamy Warszawę! Również ruinacja miasta była podobna. A leżący obok Głogów? Został dosłownie starty z powierzchni ziemi tak, że aż do początku lat 1950-tych w zasadzie był jedynie rezerwuarem cegieł dla odbudowującej się Warszawy (MDM). A Gdańsk? Szczecin? Kołobrzeg? Poznań???

Zwłaszcza Gdańsk, w którym już po zdobyciu sowiecka horda urządziła to samo, co wcześniej Niemcy w Warszawie po wygonieniu z niej ludności cywilnej. Raptem w ciągu kilku dni podniosła poziom zniszczeń z ok. 50% do ponad 90%!!!

Sowieci niszczyli obecnie polskie miasta zupełnie bez powodu. I tak opuszczony przez Niemców praktycznie nienaruszony Racibórz został spalony przez „wyzwolicieli” blisko w 70%.

Czasem powód był debilny aż do bólu.

Oto znany z kart powieści Horsta Bienka Pierwsza Polka hotel Haus Oberschliesen (Dom Górnośląski) w Gliwicach wojnę przetrwał z kilkoma wybitymi szybami. Ale jakiś Wasia umyślił sobie, że ogrzeje się przy ognisku. A do jego zapalenia doskonale nadawał się parkiet, jakim były wyłożone posadzki w całym obiekcie. Noc przetrwał we względnym cieple, rano zaś poszedł dalej, nie gasząc ognia. W efekcie najbardziej reprezentacyjny budynek Gliwic został zniszczony w 80%.

Teraz w tym miejscu wznosi się gmach Urzędu Miasta, jedynie przypominający przedwojenny hotel… gabarytami.

Jak była traktowana ludność cywilna przez zwycięskich sowietów pamiętają doskonale na Górnym Śląsku, i to bez względu na to, po której stronie dawnej granicy z 1938 r. „Odziedziczony” po Niemcach obóz w Świętochłowicach (słynna Zgoda) stał się miejscem kaźni. Tylko w ciągu 9 miesięcy jego funkcjonowania w „wyzwolonej” Polsce zakatowano tam ponad trzy razy więcej osób, niż „udało” się Niemcom podczas dwóch lat! A trzeba pamiętać, że od 1942 roku w „Zgodzie” funkcjonowała filia KL Auschwitz KL Eintrachthütte.

Generalnie niemieckie nazistowskie obozy koncentracyjne i tzw. obozy śmierci były przejmowane przez sowieckich… internazistów i wykorzystywane w podobny sposób.

Wróćmy jednak do czasów wojny. Sowieci nie zwracali uwagi na ludność cywilną, czego dowodem był Carycyn (w czasie wojny Stalingrad) chociażby.

Liczenie na to, że w przypadku uczynienia z Warszawy tzw. Festung Warschau i jej obrony ludność cywilna ucierpiałaby zdecydowanie mniej (albo wcale) niż podczas Powstania jest niczym nie popartym gdybaniem.

Od lat do pasji doprowadza mnie bredzenie skupionych wokół JKM idiotów, że przecież w styczniu 1945 r. Niemcy z terenów lewobrzeżnej Warszawy wycofali się w obawie przed okrążeniem. Ciągle do zapiekłych antypolsko łbów nie dociera, że wskutek kilkumiesięcznej akcji palenia i wysadzania w powietrze warszawskich budynków teren ten będący jedną wielką kupą gruzów … nie nadawał się do obrony. Choćby z braku dostępu do wody.

Warszawa przestała mieć jakiekolwiek znaczenie strategiczne.

To elementarna wiedza dostępna dla każdego, kto choćby tylko zaliczył Szkołę Oficerów Rezerwy. Ale niestety – młodzi półidioci otaczający fanatycznym wianuszkiem JKM o wojsku wiedzą tyle, co im łaskawie powiedział wodzuś, który zresztą w armii nie służył nawet przez chwilę.

A przecież zadra, jaką Powstanie uczyniło w pamięci Polaków była prawdopodobnie największą przegraną komunistów w Polsce.

Jako dziecko miałem może ciut lepiej. W rodzinnej tradycji przetrwała bowiem pamięć o sowieckich zbrodniach popełnianych na Narodzie Polskim w 1920 roku. Pamiętano też o Niemcach (i Węgrach), którzy zasilali bronią oddziały Polskiej Samoobrony na wschodnich ziemiach II RP. Owszem, odpłatnie… Ale dzięki temu uratowano wiele istnień ludzkich.

Ba, pamiętano też, że kiedy po 22 czerwca 1941 r. weszli Niemcy wielu powitało ich z wyraźną ulgą.

Niestety. Szybko okazało się, że naziści są tacy sami bez względu na to, jakim językiem mówią. Mimo to mój nieżyjący już wujek powtarzał, że nazizm to tylko komunizm z ludzką twarzą.

Dla mnie odkąd pamiętam Powstanie Warszawskie było i pozostaje szlachetnym zrywem, utopionym we krwi przez Niemców, ale tylko i wyłącznie za zgodą Stalina.

Takie są moje wnioski wywodzące się z tych samych faktów, na których fanatycy Mikkego budują odmienną… hipotezę. Wg tej faktycznej rosyjskiej jaczejki Polacy są sami sobie winni.

Bo gdyby nie „banda czworga” do Powstania by nie doszło, Warszawa uniknęłaby zniszczeń i hekatomby. Zupełnie zatracają z orbity wcześniejsze o przeszło rok wydarzenia, gdy w tej samej Warszawie ci sami Niemcy zabili około 60 tys. osób przy stratach własnych… 16 zabitych i 90 rannych. Tak przynajmniej wynika z raportu Jürgena Stroopa. Wg AK straty były kilka razy większe. Przy okazji spalili doszczętnie spory kawał miasta.

Najgorsze jest jednak co innego. Otóż skoro Polacy są winni zniszczenia Warszawy to z jakiej paki (cytując rudego klasyka) chcą reparacji?

Podstawowa zasada prawa cywilnego - skoro przyczyniłeś się do powstania szkody nie możesz otrzymać pełnego odszkodowania (art. 362 Kodeksu cywilnego).

Tymczasem akolici JKM twardo gardłują o polskiej winie w Zagładzie Warszawy. To zaś ekskulpuje tak Niemców jak i Sowietów.

Przyznam, że jakoś trudno uznać, że takie bajania są patriotyczne. Przynajmniej z punktu widzenia Polski i Polaków.

Więc aby zatrzeć swoje zaprzaństwo wylewają kubły pomyj na Pamięć, wyciągają jakieś nieistotne w końcu szczegóły, próbują utopić interlokutora w gąszczu szczegółów technicznych… a wszystko zgodnie z zasadą werbalnie nazwaną w połowie XIX wieku przez Schopenhauera. To tzw. mutatio controversiae, czyli faktyczna ucieczka od głównego tematu z reguły łączona z triumfalnym ogłoszeniem własnego zwycięstwa, choć w żaden sposób z dyskusji to nie wynika.

Obserwując nawiedzające cyklicznie paroksyzmy korwinowców trudno oprzeć się wrażeniu, że to jest... obłęd.

A raczej wyraźnie indukowany zespół urojeniowy. W psychiatrii zespołem urojeniowym nazywamy zaburzenia myślenia, czyli przekonanie chorego o istnieniu rzeczy, zjawisk czy wydarzeń wokół niego, które naprawdę nie istnieją. Pewne zdarzenia mogą co prawda mieć miejsce, ale chory nadaje im nieadekwatne znaczenie, nadbudowuje wokół nich chorobowe treści, tzw. system urojeń. Takie fałszywe sądy pacjenta są niekorygowalne; nie daje on sobie wyjaśnić, wytłumaczyć, że to, co myśli, nie ma miejsca w rzeczywistości, nie dzieje się naprawdę. Pacjent jest głęboko przekonany o prawdziwości swoich urojeń, „wierzy w nie”, „wie”, uważa, że to jego sądy są prawdziwe, a inni albo ich nie dostrzegają, albo wręcz są w spisku wymierzonym w niego.

Wszyscy znamy tego typu zachowania. Każdy, kto uważa inaczej, stygmatyzowany jest słowem „nieuk”, a kiedy się nie daje dochodzi jeszcze słowo „kłamca”.

Brak miejsca na dyskusję – można albo zaakceptować kurwinowski obraz najnowszej historii, albo… zbierać wyzwiska.

Tylko pamiętać należy o jeszcze jednym aspekcie tej sprawy. Otóż, jak słusznie zauważył przed laty pewien polski pisarz – spiskowa teoria dziejów zbyt często okazuje się spiskową praktyką dziejów.

Po powojennej fali krytyki PW dokonywanej głównie przez polityków obozu odsuniętego od władzy przez Sikorskiego i jego następców, a więc łaknących pomsty choćby werbalnej (wide: Pobóg – Malinowski, z wykształcenia polonista i politolog, zawodowy wojskowy) sprawa przycichła. Przyczyna była dość jasna. Otóż opluwanie Powstania nie mogło się władzy przydać. Za to na siłę lansowano wielki czyn zbrojny, dokonany rzekomo przez komunistyczne podziemie. Słynny film Barwy Walki co tydzień w czołówce pokazywał napis, rzekomo wszechobecny w okupowanej Polsce – PPR walczy! Aż dziw, że ukazała się też pozycja, która wyświetlana w kinach już po wprowadzeniu stanu wojennego pokazywała system komunistyczny w całej brzydocie. To słynny Bołdyn reżyserii Ewy i Czesława Petelskich (premiera – 3 września 1982 r.). Film powstał w oparciu o pochodzącą z roku 1969 powieść niejakiego Jerzego Putramenta pod tym samym tytułem. Gdyby junta jaruzelska wiedziała, dlaczego film ma całkiem sporą widownię, pewnie kazałaby go odłożyć na półkę.

Natomiast lajtowa historia II wojny światowej, czyli pokazywany do tej pory film Czterej pancerni i pies na wszelki wypadek Powstanie ominął. Po prostu czołg nim wjechał na most Kierbedzia został trafiony niemieckim pociskiem, w efekcie czego uwielbiana przez dzieci i młodzież całego obozu socjalistycznego załoga aż do wczesnej wiosny 1945 r. przeleżała w szpitalu.

Po 1989 r. temat został wywołany ponownie, co zresztą jest pośrednio zasługą… Niemców.

Tylko ktoś nie znający szwabskiej mentalności mógłby być zdziwiony. Po latach mrówczej pracy nad poprawą swojego narodowego image Niemcy nagle zaczęli błyszczeć w nowej roli demokratów i arbitrów moralnych w Europie. Na to zdaje się czekały tylko wszelkiej maści ziomkostwa. Zaczęto głośno mówić o należnych Niemcom od Polski... odszkodowaniach!

To w końcu zaowocowało uchwałą polskiego Sejmu z dnia 10 września 2004 r. Za jej przyjęciem byli wszyscy (z wyjątkiem jednego, który wstrzymał się od głosu) posłowie obecni na sali. W szczególności ZA głosował Donald Tusk oraz cała lewica.

[Polska] nie otrzymała dotychczas należnej rekompensaty finansowej i reparacji wojennych za olbrzymie zniszczenia oraz straty materialne i niematerialne wywołane przez niemiecką agresję, okupację, ludobójstwo i utratę niepodległości przez Polskę. (…) Sejm RP wzywa rząd do podjęcia stosowanych działań w tej materii wobec rządu Republiki Federalnej Niemiec.

Nieco wcześniej było już pierwsze, szacunkowe w dużej mierze podliczenie strat wojennych Warszawy, dokonane na polecenie ówczesnego prezydenta miasta śp. Lecha Kaczyńskiego.

Trochę trwało, zanim niemiecka propaganda na nowo wzięła się za odpowiednie kształtowanie świadomości Polaków.

Wcześniejsza próba wbicia nas pod dywan, zwana eufemistycznie „pedagogiką wstydu” nie przyniosła zbyt wiele rezultatów. W szczególności bowiem naczelny organ antypolskiej propagandy z Czerskiej z opiniotwórczego dziennika stawał się coraz większym symbolem obciachu, co trwa do tej pory.

Pamięć o ohydnym paszkwilu Michała Cichego (1993)*, nb. niemożliwym bez osobistego przyzwolenia {polecenia?) Adama Michnika jest silna do tej pory.

Nic dziwnego zatem, że zaczęto szukać możliwości wpłynięcia na polską opinię publiczną innymi drogami.

A że akurat silna potrzeba niemiecka zbiegła się z wybuchem aktywności w Internecie nie powinno dziwić, że bardziej już zawoalowana, ukrywana pod płaszczykiem „patriotyzmu”, „antykomunizmu” i „antyrosyjskości” (przypominam, że niejaki Pablo González, czyli pułkownik GRU Paweł Rubcow swoich przeciwników wyzywał od... „putinowców”) wybiła na nowo.

Ale zamiast ciągniętego przez lata wątku żydowskiego (apogeum to chyba były biadania pewnego amerykańskiego rabina, który oskarżał Polaków o antysemityzm bowiem… nie wywołali Powstania Warszawskiego w kwietniu 1943 roku, kiedy to opór zaczęli stawiać nieliczni Żydzi w Getcie) aktualna narracja brzmiała:

Bohaterscy Polacy walczyli z poduszczenia łajdaków (donosicieli NKWD, alkoholików, matołów czy tylko… galaret).

Kolejny krok, mający już odbywać się w głowie czytelnika to uświadomienie sobie, że skoro łajdacy wbrew żywotnym interesom Polski wywołali Powstanie, to byli tylko użytecznymi idiotami Kremla.

Zatem czepianie się niewinnych i sprowokowanych Niemców jest bez sensu.

No bo niby z jakiej paki mieliby zapłacić za szkody, które powstały w wyniku łajdackiej awantury wywołanej przez Polaków?

W ten właśnie sposób tłumaczyć należy sezonową aktywność niektórych blogerów, ogłaszających się podobnie jak wspomniany już wyżej Pablo González... wrogami Putina. Dlatego cokolwiek napiszą, cokolwiek zarzucą, jakimi „faktami” będą się podpierać czy jakkolwiek będą próbowali obrażać jedno jest pewne ponad wszelką wątpliwość.

To tylko kolejna manipulacja w interesie niemieckim. Jednocześnie rosyjskim, bo przecież Rosja oficjalnie uważa się za spadkobiercę prawną Sowietów.

A i poniekąd obecnego rządu, który wszak ciągle jeszcze używa przymiotnika „polski”.

20.08 2024

________________________________

* PW wybuchło po to, by dobić resztki Żydów ukrywających się po Powstaniu w Getcie!

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (8 głosów)

Komentarze

Dobrze że Pan istnieje, dobrze że Pan pisze. Pozdrawiam serdecznie.

Vote up!
2
Vote down!
0
#1662658