Paraliż czyli „sanacja” Tuska

Obrazek użytkownika Humpty Dumpty
Kraj

Ponad siedem lat temu w marcowym numerze Państwa i Prawa prof. dr hab. Jerzy Zajadło pisał o imposybilizmie prawnym. Generalnie teza, jaką postawił w swoim artykule biła w PiS, który, jak pamiętamy, toczył wówczas boje z Trybunałem Konstytucyjnym do którego „na zapas” PO wraz PSL-em wybrali tzw. sędziów na zajęte jeszcze stanowiska.

Prof. Zajadło:

W polskim języku polityczno-prawnym pojęcie „imposybilizm prawny” pojawiło się za pierwszych rządów „Prawa i Sprawiedliwości” (PiS) na przełomie 2005 i 2006 r. Za jego autora uchodzi wprawdzie M. Jurek, ale upowszechnił je głównie prezes PiS J. Kaczyński. Z jego też nazwiskiem było ono od samego początku i jest do dzisiaj kojarzone.

Pojęcie to występuje głównie w języku publicystyki politycznej o charakterze propagandowym i według stanu mojej wiedzy nie zostało dotychczas poddane wnikliwej analizie naukowej na gruncie współczesnej teorii i filozofii prawa. W zamierzeniu autorów nadano mu pierwotnie sens zdecydowanie pejoratywny – synonimu krępującego i nieracjonalnego formalizmu prawnego, który rzekomo uniemożliwia przyjęcie określonych oraz pożądanych społecznie regulacji i jest hamulcem postępu. (…)

„Imposybilizm” oznaczał więc jakąś wyimaginowaną „niemożność”, „niezdolność”, „nieumiejętność” zmiany stanu prawnego wynikającą albo z braku prawniczych kompetencji, albo z motywowanej politycznie złej woli. Nie do końca wiadomo, co i kogo twórcy omawianego pojęcia obciążali odpowiedzialnością za taki stan rzeczy. Mogło to być bowiem zarówno samo prawo i jego wewnętrzne (a ich zdaniem nieuzasadnione) ograniczenia, mogli to też być posługujący się nim prawnicy ze swoim rzekomo skostniałym podejściem do dynamicznie rozwijającej się rzeczywistości. Tak czy inaczej, „imposybilizm prawny” jest w sensie semantycznym pewnym populistycznie atrakcyjnym neologizmem językowym, stworzonym na propagandowe potrzeby określonego modelu tworzenia i zmiany porządku prawnego (…).

Po siedmiu latach od napisania tych słów okazuje się jednak, że kolejna ekipa zasłania się tym samym rzekomo populistycznym neologizmem językowym. Pamiętamy wszak biadolenie, jak to PiS okopał się w rozmaitych urzędach i instytucjach, uniemożliwiając „demokratyczne” zmiany. Na dodatek „prezydent PiS” Andrzej Duda miał stać na straży uchwalonego przez parlament prawodawstwa i wetować ustawy wprowadzające „europejskie i demokratyczne rozwiązania”.

Zatem imposybilizm prawny w najczystszej postaci – uchwalone przez Sejm w poprzedniej kadencji ustawy plus prezydenckie weto miały ograniczać działania mające na celu naprawę Rzeczpospolitej. Na wszelki wypadek Sejm nawet nie próbował, czy tak jest w rzeczywistości.

Kiedy jednak wspominamy pierwsze tygodnie rządów tuskowej koalicji zwanej coraz powszechniej kompromitacją 13 grudnia widzimy, że ten rodzaj imposybilizmu dla ludzi kierowanych przez Sienkiewicza i Bodnara nie istniał.

Zamiast ustaw posłużono się bowiem uchwałami. Tak właśnie padła telewizja publiczna i inne media do tej pory stanowiącej przeciwwagę wszechobecnych nadawców polskojęzycznych.

Co prawda teoretycznie rozważając problem trzeba zgodzić się, że nadawca publiczny powinien reprezentować cały Naród. Więc prócz miejsca dla katolickich i prawicowych publicystów powinno znaleźć się miejsce także dla „kodziarzy” a nawet żołdaka jaruzelskiego Adama Mazguły, nb. publikującego teraz na niszowych portalach utworzonych przez oszustów grasujących bezkarnie za pierwszych rządów Tuska.

Ale rynek medialny w Polsce jest chory. Oprócz mediów państwowych w pełni polskimi mediami były tylko telewizja TRWAM, Republika oraz najbardziej niszowa obecnie wPolsce24.

Uderzenie na telewizję publiczną zaraz po przejęciu władzy miało w zamyśle pozbawić prawicę możliwości oddziaływania na społeczeństwo.

To, że tak się nie stało należy traktować chyba w kategoriach cudu.

To jednak temat na osobne opowiadanie. ;)

Dla nas najważniejsza jest jednak inna konstatacja – PiS rozpoczynający swoje rządy w 2015 roku stał przed wizją opanowanego przez POprzedników Trybunału Konstytucyjnego, na dodatek z sędziami wybranymi „na zapas” tak, by przez najbliższe kadencje dominacja PO i PSL w Trybunale była zachowana, który według wszelkich zapowiedzi skutecznie blokowałby reformy Państwa (inna sprawa, że do blokady i tak dochodziło, ale już za sprawą organów Unii Europejskiej, gdzie przynajmniej nominalnie Tusk odgrywał wiodącą rolę) musiał więc korzystając z posiadanej przewagi stępić ostrze miecza, jakie pozostawiła po sobie ustępująca władza.

Tymczasem dla kompromitacji 13 grudnia takie przeszkody nie istnieją. Zamiast ustaw działa bowiem zgodnie z uchwałami, choć te zgodnie z Konstytucją mocy prawnej poza budynkiem Sejmu nie mają.

Poza tym mamy w pamięci, że recepta Tuska na dokonanie zmian personalnych w najważniejszych organach jest prosta – wystarczy przecież wysłać silnych ludzi, którzy wyprowadzą „pisowca”…

Skoro jednak obecny Sejm nie robi nic poza działaniami oznaczonymi przed wyborami 15 października za pomocą ośmiu gwiazdek to znaczy, że przeszkoda leży zupełnie w czymś innym.

Przecież skoro można było sejmowa uchwałą przejąć media to tym bardziej można by wprowadzić małżeństwa jednopłciowe czy też homoadopcje.

Takich spraw zresztą jest znacznie więcej, ale nie będziemy wszystkich wymieniać.

Generalna zasada każdej dyktatury jest bowiem taka sama w każdym przypadku – najtrudniej jest pierwszy raz złamać prawo. Natomiast po trzecim takim przypadku zaczyna to już być rutyną. Wydarzenia grudniowe dowiodły, że kompromitacja 13 grudnia przed łamaniem prawa nie ma najmniejszego oporu.

Czemu jednak nic się nie dzieje?

Ano z dość prostego powodu.

Kompromitacji 13 grudnia nie hamuje bowiem imposybilizm prawny. To, że cała energia wszystkich tych partii, partyjek i zwyczajnych kanap od Sasa do Lasa zlepionych w jedną całość zwyczajnie nie jest w stanie wypracować w ramach konsensusu jakiejkolwiek sensownej decyzji, jest wynikiem braku konsensusu.

Co więcej, mają czelność opowiadać o tym publicznie. Kilka dni temu występujący w programie Klarenbacha jakiś poseł od Hołowni zwalił brak realizacji przedwyborczych obietnic na umowę koalicyjną, która jakoby ich nie przewidziała.

To tak, jakby Janosik obiecywał rabować bogatych i dawać biednym, ale po utworzeniu koalicji z Hrabią i Murgrabią zajął się… ściąganiem podatków od okolicznych wieśniaków. Co prawda obiecywał co innego, i ciągle podnosi, że tak zrobi, ale co teraz biedny może, skoro koalicjanci nie chcą realizować jego postulatów? ;)

Dalej więc mamy do czynienia z tą samą nawijką poszczególnych koalicjantów. Kiedy jednak ktoś pyta o realizację słyszy jedynie, że tego się nie da zrobić w ramach koalicji.

Jaka jest gwarancja, że podczas kolejnej kampanii wyborczej schemat się nie powtórzy?

Przecież obiecywano 60 tys. zł wolnych od podatku, obniżenie składki zdrowotnej, płatny urlop dla przedsiębiorców, wakacje ZUS, likwidację kolejek do lekarza, babciowe, odzyskanie rzekomo utraconego z winy PiS miejsca w Europie, aborcję bodaj do 12 roku życia dziecka jeśli dobrze pamiętam itp.

Tymczasem mamy kraj coraz bardziej wygaszany, płemieła, z którym jego dotychczasowi unijni przyjaciele nie rozmawiają (wide: brak zaproszenia do Ramstein, gdzie odbywać się będą ustalenia co do Ukrainy), zapaść służby zdrowia, coraz wyraźniejsze wycofywanie kapitału, bankructwa firm, narastającą inflację oraz bezrobocie.

Do tego reforma oświaty wg Nowackiej, czyli w perspektywie najbliższych kilku lat wysyp całej masy matołków.

Dlatego ciągle podsycany jest seans nienawiści do PiS. Nadzieję na dalsze trwanie Tusk upatruje bowiem w coraz bardziej brutalnych igrzyskach. Tylko to obchodzi coraz mniej osób. Hołownia, który jeszcze kilka miesięcy temu był oglądany i podziwiany przez sporą część społeczeństwa (nowa jakość w polityce) obecnie zaczyna być uważany za tandetnego konferansjera, operującego kilkoma grepsami na krzyż.

Na dodatek powódź w tradycyjnym od lat mateczniku KO i wyraźnie kulejąca pomoc z całą pewnością przysporzyła zwolenników… dzisiejszej opozycji.

Podobnie wcześniejsze zamknięcie elektrowni i wygaszanie kopalń węgla brunatnego, chociaż w Niemczech ta branża ostatnio intensywnie się rozwija. Złośliwość losu – tam także zwycięska w ostatnich wyborach parlamentarnych była kompromitacja 13 grudnia.

Ludzie widzą coraz wyraźniej, że zostali PO prostu wymyrchani, by użyć najnowszego słowa określającego prymitywną pazerność i złodziejstwo władzy.

Dostrzegają też, że jedynym spoiwem kompromitacji 13 grudnia była chęć odzyskania władzy na użytek pospólstwa określany krótko jako JEBAĆ PiS!

I tylko to było wspólne.

Więc Tusk ewidentnie przekupuje koalicjantów mnożąc na skalę niespotykaną w historii Polski po 1918 r. ilość ministerstw, wiceministrów itp. obsadzają ich bez względu na kwalifikacje czy rzeczywiste potrzeby. Ale to wydaje się strategią obliczoną na króciutki dystans.

Bo piniendzy rzeczywiście ni ma. I nie byndzie.

Zamiast fachowców gdzie tylko się dało powłazili działacze partyjni.

Więc wygląda, jak wygląda.

O rzeczywistym poziomie poparcia „rudego reżimu” nie świadczą wcale sondaże. Jak pamiętamy, dwa miesiące przed wyborami prezydenckimi w 2015 roku Komorowski ponoć miał ok. 80% zwolenników, gotowych na niego głosować.

Tymczasem jednym z najbardziej obiektywnych mierników jest ciągle rosnąca liczba wakatów w Policji.

Sytuacja, w jakiej się znajdujemy, wymaga zdecydowanego działania.

Ale w istniejącym układzie politycznym jest to niemożliwe po prostu.

Egzotyczna koalicja, zwana kompromitacją 13 grudnia, jest bowiem niezdolna do konkretnego działania.

To, co naprawdę doskwiera dzisiejszej Polsce to imposybilizm koalicyjny, zwany też politycznym.

Koalicja Tuska jest po prostu niezdolna do działania.

 

20.10 2024

 

 

 

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (3 głosy)