Nadzieja.
Z powodu choroby nigdzie nie chodzę, nikt mnie nie odwiedza. Prawie. Co jakiś czas wpada kolega. Rozmawiamy. Poglądy mamy podobne. Poza tym znamy się od czasów licealnych. Czyli więcej niż 30-ci lat.
A propos kolegi. Chodziliśmy razem do Liceum Zawodowego. Kształciliśmy się na elektryków. Z tym, że mnie to interesowało. Jego nie za bardzo.
Kiedyś miał coś przylutować. Zamiast się wziąć do roboty to patrzył smętnie przez okno. Wreszcie nauczyciel który mu zlecił tą pracę nie wytrzymał:
- Dlaczego nic nie robisz?
- Bo czekam.
- Na co?
- Aż się rozgrzeje lutownica.
Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że lutownica była transformatorowa. Jakby kto nie wiedział: taka z cynglem. Jak się go nacisnęło to dopiero wtedy działała. Natychmiast.
Jeszcze całkiem niedawno uważałem że mi się odgórnie należą różne rzeczy. Przecież musiał być jakiś sens tego mojego życia! Ktoś musiał mieć w tym jakiś interes. Więc czekałem. Aż mi spadnie manna z nieba.
Przykład. Straciłem pracę. Myśli kto, że się tym przejąłem i szukałem nowej? Czekałem na cud, aż praca przyjdzie do mnie. I przyszła.
Leżałem właśnie z wzrokiem wlepionym bezmyślnie w sufit. Dzwonek do drzwi. Niechętnie się podniosłem. Otworzyłem. Stal za nimi od kilku lat nie widziany kuzyn:
- Jest pewna, dobrze płatna praca. Interesuje Cię?
Skinąłem łaskawie głową.
Trudno, abym tak długo zajmował się nielegalnymi rzeczami i nie otarł się ani razu o jakieś prawdziwe niebezpieczeństwo. Nawet więcej niż raz. Ale naprawdę wystraszony byłem tylko z początku. Potem czekałem z ciekawością w jaki sposób wszystko się zakończy. Bo nawet przez chwilę nie myślałem, że może stać mi się jakaś krzywda. I wszystko kończyło się dobrze. Mama przecież zawsze mi powtarzała, że każdy Marian to szczęściarz. A do tego jestem urodzony w czepku. A ja mamie wierzyłem.
Chodzi o ostatnio napisany przeze mnie artykuł. Nic się w moim życiu ciekawego dawno nie działo. I nagle odezwała się znajoma z pytaniem czy nie potrzebowałbym balkonika-chodzika. Abym bezpiecznie chodził po mieszkaniu. Bo ma taki, niepotrzebny jej, w piwnicy.
Dziewczyna, która nie miała już na nic czasu bo opiekowała się swoim dzieckiem, mną i dodatkowo jeszcze chodziła na jakiś kurs, nagle z jakiegoś względu tego czasu ma więcej.
Moja znajoma, Pani mecenas, która mi bezinteresownie pomaga i jej zawdzięczam min. badania DNA, rozmawiała na mój temat ze swoim bratem. Powiedział, że jego kolega, który do tej pory zajmował się handlem kominkami, wymyślił urządzenie dla osób niechodzących po udarze i zamierza je wkrótce wprowadzić na rynek. Z tego co się dowiedziałem wynalazek jest rewolucyjny na skalę światową. Opiniowany w Polsce, Kandzie i Niemczech. Pozytywnie. Niedługo ma trafić do produkcji. Złapałem też kontakt z wynalazcą. Napisał mi, że sam miał udar i przestał chodzić.
Co by o mnie nie powiedzieć to nie jestem świrem w depresji, który chce się za wszelką cenę zabić. Wręcz przeciwnie. Puki jest jakakolwiek nadzieja. Teraz jest. Może ułudna, ale to nie ma najmniejszego znaczenia.
Na koniec jeszcze napiszę parę słów o swojej chorobie. Mam uszkodzony móżdżek. Który jest jak gdyby ludzkim procesorem. Odpowiadającym min. za koordynację. Więc zadaję sobie pytania na które nigdzie i u nikogo nie mogę znaleźć odpowiedzi: dlaczego syn dziewczyny, który tego narządu praktycznie nie ma od dzieciństwa, biega, mówi bez problemu. Prawie. Daleko mu co prawda do sprawności zdrowych dzieci, lecz w porównaniu do mnie to jest przepaść. A niektórzy jego koledzy są w jeszcze gorszym stanie. I jakoś sobie radzą. Znacznie lepiej niż ja. Ale to nie wszystko.
Ostatnio szykowałem się do snu. Stałem przed lustrem w łazience. Coś było nie tak. Hałas? Nic nie słyszałem. Więc co? Przysłuchiwałem się i. W końcu załapałem w czym rzecz i nie mogłem uwierzyć. Stoję normalnie i nawet się nie podpieram ani nawet kołyszę. Zrobiłem parę kroków. Bez problemu. Wszystkie objawy całkowicie przeszły! Jak to możliwe skoro nie mam komórek mózgowych? Przecież mi nie odrosły. I to natychmiast. Mniejsza o to. Pół nocy nie spałem tylko łaziłem. W końcu jednak poszedłem spać.
Obudziłem się równie chory jak zwykle. Ale pytanie pozostało: jak takie coś było w ogóle możliwe?
Bo medycyna niczego nie jest w stanie mi wyjaśnić.
A propos rzeczy nie do wyjaśnienia na zdrowy rozum. Sąd zlecił mi zrobienie kolejnych badań DNA. Na miejscu, w domu. Matka z dzieckiem też mają przyjechać. Trochę się obawiam żeby te badania nie zostały zmanipulowane, ale co mi tam! „Syn” ma już 16-cie lat. W razie czego niedługo będzie musiał się zająć chorym „ojcem”.
Jeszcze parę godzin temu na te badania genetyczne nie wyrażałem zgody. Powiadomiłem o tym nawet to laboratorium w którym miano te badania przeprowadzić. Powiedziałem też im o poprzednich badaniach DNA. Przy okazji utwierdziłem się w tym co już wiedziałem: takie badania przeprowadza się raz w życiu i są jednoznaczne.
Ale następny telefon mnie nieco - mało powiedziane - przeraził. Dzwoniła jedna z życzliwych mi Pań prawniczek z informacjami. Że na pewno sprawę umorzą i nie będę się mógł zwrócić nawet do Strasburga. Nigdzie. Koniec. Więc niechętnie, ale się zgodziłem. Tak jak już pisałem będę miał najwyżej syna. I nie będę nigdy wspominał o sądach. Bo i po co?
Na pewno mi nikt wtedy nie uwierzy.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1002 odsłony