Groza szumiących pól (1)
Treści obrzydliwe. Za zgodą rodziców ;-)
Rozdział Pierwszy
Konferencja
Mimo, że było to zadanie całkowicie beznadziejne, Alfred podjął próbę wygodnego rozparcia się w jednym ze składanych krzesełek, stojących w sali konferencyjnej instytutu egzobiologii uniwersytetu cesarskiego w Wiercisławiu. Rzędy krzeseł rozstawiała arcyporządna i arcyułożona sekretarka samego arcydziekana, profesora Arnolda Warfelda, co niestety nie zmieniało faktu, że krzesełka te były arcyniewygodne. Po pierwsze nie można było na nich oprzeć lędźwi. Po drugie, jeśli ktoś miał aksamitne spodnie, pupa nieubłaganie zaczynała się zsuwać, a brakowało oparć, na których by się można było zaprzeć rękami. Jedynym wyjściem było wcisnąć pupę głęboko pod oparcie, zanosząc modły do nieba, aby nie wywołać lordozy kregosłupa.
Sala konferencyjna zapełniała się powoli, lecz systematycznie. Płci obojga tłumy młodych asystentów, studentów, siwe głowy profesorów, transwestyci oraz metroseksualni przetaczali się przez odrzwia, wtaczali się w rzędy krzeseł, wymieniali radosne powitania, uściski i pocałunki. Jako prawicowy Żyd, świeżo ochrzczony katolik, Alfred z obrzydzeniem patrzył na ten pół-światek, w którym z powodu niespełnionych ambicji akademickich jego matki przyszło mu żyć od lat sześciu. Jego zdaniem był to świat całkowicie pretensjonalny, ale cóż, wdepnął w to gówno dla mamusi i tylko koleżanka z psychologii, młoda doktorantka o imieniu Zuzanna pozwalała mu przetrwać kolejny, obowiązkowy seans z konferansjerem-dziekanem w roli głównej.
Alfred położył na sąsiednim krzesełku laptop w torbie, starając się nie dopuścić, aby ktokolwiek niepożądany zajął miejsce. Niestety Zuzanna spóźniała się. A tymczasem, o zgrozo, pojawiła się jego dawna promotorka, pani profesor Wydra, znana szerzej jako „ni pies ni wydra”, jako że płeć zmieniła dwukrotnie i wszyscy się już pogubili kim była naprawdę.
- Witaj Alfredzie - powiedziała profesor Wydra kobiecym barytonem - mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, żeby obok mnie usiadła pani profesor Kobyła, proszę, poznajcie się: profesor Kobyła, asystent Alfred Kukuruźnik.
Po tej prezentacji Alfredowi nie pozostało nic innego, jak uprzejmie znosić obecność profesor Kobyły, która na szczęście okazała się całkowicie naturalną, choć brzydką jak noc, kobyłą. Alfred już nie modlił się o to, aby nie dostać lordozy, lecz o to, aby składane krzesełko, na którym rozparł się wspaniały zad kobyły nie rozpadło się na drobny mak, ponieważ wtedy on, Alfred, musiałby Kobyle pomóc wstać, co znając jego zezowate szczęście odbyłoby się na oczach wszystkich i stało się przedmiotem powszechnej drwiny. Prawie zapomniał o Zuzannie, gdy właśnie ukazała się w drzwiach do sali. Była wzorcowym modelem Barbie i Alfred czuł się przy niej jak Ken. Tym razem jednak skulił się, próbując zasłonić zadem Kobyły, gdyż obiecana miejscówka została zajęta. Miał nadzieję, że Zuzanna go nie zauważy, co pozwoli uniknąć kolejnej awantury, które niestety ostatnio zdarzały się coraz częściej, zwłaszcza odkąd Alfred przeszedł na katolicyzm, podczas gdy Zuzanna była agnostyczką. Odsunął się więc z krzesłem nieco do tyłu. W tym momencie profesor Kobyła, odchyliła się na swoim krześle, by zobaczyć, co też ten śmieszny Kukuruźnik tak się za nią chowa i stało się - krzesło nie wytrzymało przeciążenia, z głośnym trzaskiem wyskoczyły zawiasy i Kobyła wraz ze swoim zadem znalazła się na ziemi. Zgodnie z przewidywaniami cała sala jeszcze przed chwilą wypełniona gwarem zamilkła i wszyscy wlepili oczy w Alfreda oraz profesor Wydrę, pomagających Kobyle wygramolić się spośród szczątek krzesła. Alfred już nawet nie szukał oczu Zuzanny. Wiedział, że jego ukochanej nie ma; wyszła, gdy tylko zobaczyła, że miejsca dla niej tu nie ma. Ustąpił swego krzesła Kobyle, sam zaś przesunął się pod ścianę, gdzie były ostatnie wolne krzesła.
Zupełnie przybity, ze skrajną niechęcią oczekiwał rozpoczęcia wykładu. Z wściekłością przyglądał się wszystkim tym bezsensownym przygotowaniom - ustawianiu tablicy kwarcowej, projektora 3D, próbie mikrofonów. Wreszcie do sali wkroczył sam arcydziekan - jowialny i rubaszny niczym sam Bachus we własnej osobie. Za nim wszyscy prodziekani, z których ostatni - prodziekan Wróbel miał już zamknąć drzwi, gdy wślizgnęła się przez nie mała, niepozorna osóbka w czarnym kapeluszu na głowie. Była to niska, krępa, obdarzona nadnaturalnie wielkim biustem i bujnymi puklami kruczych włosów dziewczyna. Jej czarne włosy kontrastowały z bladą pyzatą buzią i małymi zielonymi oczyma. Ubrana była w gruby, czarny powłóczysty sweter i obcisłe dżinsy - idealny image jakiegoś wydziału humanistycznego. Znalazła obok Alfreda ostatnie wolne krzesło i wtedy zgaszono światła. Snop reflektora padł na arcydziekana.
Alfred zawsze zachodził w głowę po co arcydziekan urządza te przedstawienia. Jedyne nasuwające się przypuszczenie - że Warfeld pomylił karierę naukową z karierą showmana albo konferansjera - wydawało się mu się zrazu najbardziej oczywiste. Niestety z biegiem lat wyszło na jaw, że arcydziekan jest niespełnionym belfrem, a wszystkie te zgromadzenia mają cel dydaktyczny. Główną tezą każdego takiego wydarzenia było to, że instytut cierpi na brak funduszy i bezwzględnie musi „służyć społeczeństwu”, to znaczy tym wszystkim firmom, które potrzebują efektów badań naukowych, aby ulepszać ludzkość i zarabiać pieniądze. Alfred wiedział o czym będzie dwa tysiące sześćset dwudziesta tyrada arcydziekana: że każdy pracownik, ba, każdy student instytutu, ma obowiązek stale szukać kontaktów z takimi firmami, zapraszać je na odczyty, promocje publikacji naukowych i pokazy udanych doświadczeń. Zapadał zmrok. Listopadowa pora dała o sobie znać i spadło ciśnienie. Alfred ziewnął, a gdy się obudził, ujrzał już nie Warfelda, ale jakąś odzianą w kostiumik paniusię o urodzie stewardessy, która zachwalała genetycznie zmodyfikowane ogórki. Jak się okazało, dzięki wklejeniu do genotypu fragmentów genotypu pewnej bakterii marsjańskiej, w ogóle nie wymagały podlewania. Skonstatował też, że obudził się tylko dlatego, że ktoś go lekko dotknął w rękę, ale zrazu nie mógł skonstatować kto, zaspany i oszołomiony ciemnością sali.
Stewardessa zachwalała właśnie ogórki, prezentując je zarówno na ekranie 3D, jak i realnie położone na laserowej tacy.- Miałam okazję już spróbować tych przepysznych ogórków, do czego i państwa zachęcam - trajkotała niczym sprzedawczyni w mega-markecie - są soczyste, jędrne i... ach!
W tym momencie stewardessa nagle chwyciła się za krtań i zaczęła się dusić. Przez chwilę wszyscy myśleli, że to chwilowa niedyspozycja, ale gdy prezenterka upadła na kolana, sala odpowiedziała natychmiast przerażonym okrzykiem. W jednej chwili stało się mnóstwo rzeczy naraz. W ciemności arcydziekan zerwał się zza stołu prezydialnego na równe nogi i niekontrolowanym, zamaszystym ruchem dłoni przewrócił ekran prezentacji 3D, który z głośnym hukiem upadł na ziemię, a kwarcowe kryształki niczym rtęć zwinęły się w kuleczki i potoczyły się po ziemi, emitując upiorne, bladoseledynowe światło. Prodziekan Wróbel usiłował podbiec do prezenterki, ale nic nie widząc zaplątał się w jakieś zwoje kabli, rymsnął na podłogę i wydał dziki okrzyk bólu (Alfredowi przez mgnienie przeszła myśl, że to efekt oszczędzania na elektro-emiterach, czyli bezkablowej sieci elektrycznej. A mówiłem na radzie wydziału, żeby nie oszczędzać, a mówiłem). Jak by tego było mało, kryształki kwarcu zaczęły się palić. Swąd palonej podłogi rozszedł się dokoła. Wszystkich ogarnęła ogólna panika. Tłum rzucił się do drzwi, choć było niemal zupełnie ciemno. W upiornym świetle płonącego kwarcu Alfred dostrzegł, że poprzez tłum drogę toruje sobie zwarta grupa profesorów z Kobyłą na czele. Zerwał się z krzesła.
Nagle poczuł dotyk jakiejś chłodnej, nieco wilgotnej łapki. Usiadł.
- Proszę pana - krzyknęła mu do ucha właścicielka łapki - niech pan zaczeka. Teraz ta kobyła pana stratuje.
- Ma pani rację - odkrzyknął z pewnym zaskoczeniem - ale co my teraz zrobimy?
- Nic - odkrzyknęła - przecież zaraz się włączy instalacja przeciwpożarowa.
Kompletnie oszołomiony musiał jej przyznać rację. Ale po chwili uświadomił sobie, że ta instalacja również jest efektem oszczędności, że podczas przetargu wybrano najtańszą (czytaj: najgorszą) ofertę. To znaczy taką, która...
Rozległ się szczęk rozsuwanych płyt sufitu. Tłum nieco przycichł i na moment przystanął w miejscu. Wówczas dał się słyszeć głośny szum i nagle na całą powierzchnię zaczął padać gęsty deszcz kropel substancji gaśniczej. Pisk zmoczonych kobiet zjednoczył się teraz z przekleństwami mężczyzn. Właścicielka mokrej łapki przylgnęła do Alfreda od przodu, kryjąc twarz pod jego marynarką. Alfred z niejaką przyjemnością stwierdził, że dziewczyna jest miękka jak pierzyna. Gdyby było jasno, pewnie nie spodobałaby się mu, ale w tych okolicznościach przyrody...
- Proszę pana - zawołała głośno - niech pan założy na głowę mój kapelusz!
Zrobił to i przy okazji odkrył, że jej włosy również są bardzo miłe w dotyku. W ogóle była nad wyraz ponętna, ale... zapalono światło. W blasku świetlówek dziewczyna nie przedstawiała się już tak ponętnie; przypomniał ją sobie, gdy wchodziła. Naturalnie w niczym nie przypominała Zuzanny. Zupełnie w niczym. Była o głowę niższa od niego i ten biust-monstrum w formacie na oko patrząc 116... Czy ona nie mogła go gdzieś ukryć, zasłonić? Ale te myśli ustąpiły konstatacji, że wszyscy wokoło wyglądają nader żałośnie, doszczętnie przemoczeni. Kryształki kwarcu dymiły lekkim, sinym dymem. Prodziekan Wróbel jęczał z bólu; najwyraźniej złamał sobie biodro. Genetycznie zmodyfikowana stewardessa leżała, a jej ciałem wstrząsały torsje. Próbowała ją ocucić profesor Kobyła, lecz bez skutku.
- Przepraszam - powiedział do przygodnej towarzyszki - chodźmy stąd.
I nim się ktokolwiek zorientował, wyprowadził ją z sali. Na zewnątrz dobiegał już odgłos lecącej w powietrzu karetki pogotowia. Przeszli korytarzem wzdłuż zamkniętych o tej porze laboratoriów (dziewczyna rozglądała się ciekawie), uchylili drzwi i znaleźli się na zewnątrz, w rozświetlonym neonami wielkim mieście.
Ściślej rzecz ujmując miasto wcale nie było wielkie. Mieszkało tu około 3-4 milionów ludzi. Ot, siedziba podrzędnego państewka, którego armia świetnie się prezentowała na defiladach i misjach pokojowych. Państewka, które nie miało własnych banków, ani fabryk, a życie naukowe obracało się nieustannie wokół kwestii zdobycia funduszy na papier w toaletach. Państewka, w którym z powodu permanentnego niedowładu zarządzania, ruch uliczny toczył się zarówno na ziemi (stare samochody biedaków stały w nieustannych korkach), jak i w powietrzu, gdzie bez ładu i składu fruwały limuzyny bogaczy, trąbiąc i wykrzykując przez megafony głośne przekleństwa, gdyż zgodnie z zasadą totalnej deregulacji nikt nie pomyślał o zainstalowaniu najprostszej sygnalizacji świetlnej. Powietrze nie było zbyt czyste, ale trochę bardziej czyste, niż w sali, którą przed chwilą opuścili.
- Nazywam się Beata - powiedziała biuściasta dziewczyna, podając znów łapkę, niczym zgłodniały piesek. Pocałował ją - może pójdziemy się czegoś napić i trochę odsapniemy? Kręci mi się w głowie.
Nie musiał się rozglądać aby wiedzieć, że nikt ich nie widzi. Nie bez przyjemności więc ujął ją pod ramię i poprowadził do jedynego miejsca w tym mieście, gdzie jakoś dało się wytrzymać, to znaczy do katolickiej knajpy w podziemiach kościoła Świętej Życzliwości. Albowiem w tym czasie Życzliwość kościół rzymski (wychodząc naprzeciw kulturze meta-konfucjańskiej, licznie reprezentowanej przez azjatycką społeczność stolicy) podniósł do rangi najwyższej cnoty.
Knajpka urządzona była w estetyce chińskiej, na czerwono. Wszędzie zwieszały się lampiony i roznosił się typowy zapach chińskiej kuchni. Tłum Chińczyków przyglądał się im z niejakim zdziwieniem, lecz bez niechęci. Kilku zakonników rozprawiało o prawdach wiary z jakimś buddystą. Kilka Chinek paliło papierosy, paplając wesoło. Większość stanowili mężczyźni. Ten i ów czynił niedwuznaczne gesty, pokazując biust Beaty, co nieco Alfreda speszyło. Wyczuwając to Beata mocniej pociągnęła go za rękę (ach ta mokra łapka - kobiety mają na dłoniach cztery razy więcej bakterii, niż mężczyźni, pomyślał Alfred) i znalazła ustronny boks pod palmami.
- Herbaty? - zapytała - ja stawiam.
- Może być zielona herbata - odparł.
Raźnie pomaszerowała do bufetu i po chwili kelner - młody Chińczyk - przyniósł dlań herbatę, a dla niej tajemniczo pachnące zioła, zwane Lukrecją.
- Co to za zioła? - spytał ciekawie.
- Chyba jesteś biologiem, powinieneś wiedzieć - odparła - stare zioło rozgrzewające i nawilżające, leczy z flegmy i dobre na gardło. Akurat dobre na listopad - siąknęła nosem nieco smutno.
Naturalnie nie miał zielonego pojęcia o lukrecji. Znał się za to doskonale na bakteriach. Egzobakteriach. Najlepiej wenusjańskich. A także na tych, które miała na łapkach. Gotów byłby gadać o tym godzinami, ale ciągle nie mógł się otrząsnąć z szoku.
- Rozumiesz coś z tego co tam się stało? - spytała po chwili.
- Nic a nic. Kobitka prowadzi pokaz, poczym nagle się dusi i wtedy...
- No tak, dusi się, dusi. Ale dlaczego arcydziekan wpadł w taką histerię, że aż rozbił monitor?
- Wiesz, chodzi o pieniądze... - urwał - czym ty się zajmujesz?
- Piję zioła - odparła, mrużąc oczy. - a w wolnych chwilach pisuję do prasy.
- No, tak. No to mamy się z pyszna - mruknął - teraz obsmarujesz nas na jakimś portalu. Czy wiesz ile wysiłku kosztuje arcydziekana, żeby sprowadzać na te spotkania wielki biznes? I czy rozumiesz, jak ważną rolę społeczną spełniamy, prowadząc badania nad ulepszaniem roślin przy użyciu egzobakterii, czy wiesz jak bardzo dzięki naszym pracom posuwa się do przodu walka z głodem...
Wybuchnęła gromkim śmiechem. Po raz pierwszy. Łzy poszły jej z oczu. Umilkł speszony. Nie śmiała się z tego co mówił, ale z tego, co odbywało się za jego plecami. Obejrzał się. Jakiś Chińczyk kreślił w powietrzu jej krągłe kształty i fikał koziołki, ku uciesze wesołej kompanii. Widząc jednak, że Alfredowi wcale nie jest do śmiechu, Chińczyk zaraz pomachał ręką przyjaźnie i usiadł spokojnie na swoim miejscu.
- Ech, chłopaki - westchnęła z rozrzewnieniem - Chińczyki trzymają się mocno. I wiedzą co dobre.
- No chyba nie mówisz tego serio? Przecież to ludobójcza cywilizacja. Tam można nerki stracić za byle przewinienie.
- Doktorku - powiedziała z przekąsem - a z jakiej firmy była ta panienka, co dostała torsji?
- Noo... - mruknął zmieszany - jakaś amerykańska firma...
- Eden - odparła - tak się nazywa. Należy do chińsko-amerykańskiej korporacji Nankin-group. Wiedziałeś o tym?
- Nie miałem pojęcia.
Beata się zamyśliła. Alfred natomiast kątem oka dostrzegł niebezpieczeństwo. W drzwiach lokalu stała Zuzanna. Niech to diabli! Ale wtopa.
- Słuchaj, chyba muszę wracać na uczelnię - powiedział szybko - pewnie mnie tam potrzebują i...
Ale wydarzenia jak zwykle potoczyły się szybciej. Zuzanna natychmiast go dostrzegła i wyciągając swe prześliczne długie nogi zjawiła się przy stoliku szybciej niż myśl.
- Acha. - powiedziała zimno, patrząc to na niego, to na Beatę - a więc tak wyglądają te twoje wieczorne dyżury w laboratorium?
- Suzi - Alfred wstał, wyciągając ręce w geście obronnym niczym zderzaki lokomotywy - w sali instytutu wybuchł pożar... Ta pani... nazywa się Beata i...
- Przepraszam panią - wtrąciła Beata bardzo szybko i z miną zupełnie niewinną - poznaliśmy się dosłownie przed chwilą. Właśnie rozmawialiśmy o tym, że zazdrość to wspaniała cecha naszego gatunku, która pozwala mu przetrwać i rozmnażać się oraz o tym, że liczba kobiet w stosunku do liczby mężczyzn w naszym mieście wynosi jak trzy do jednego, w związku z czym wskazana jest jednak tolerancja wobec potrzeb mężczyzn, ponieważ w przeciwnym razie...
- Słucham?! - wykrzyknęła Zuzanna.
- To może ja już pójdę - powiedziała Beata cicho.
Wstała i przechodząc obok Alfreda niemal otarła się o niego swym 116-centymetrowym biustem, niepostrzeżenie wtykając mu do kieszeni marynarki wizytówkę. Po chwili znikła za najbliższym boksem.
Alfred opadł na siedzisko kompletnie zdruzgotany. Nawet nie uświadamiał sobie jak głupio wygląda w damskim kapeluszu na głowie, oblanym białym, zaschniętym płynem gaśniczym, przypominającym efekt wysiłków słonia lub co najmniej ogiera. Zuzanna zamrugała oczami ze sztucznie doprawionymi rzęsami i usiadła obok niego.
- Alfred - powiedziała z zimną determinacją - musimy poważnie porozmawiać.
- Suzi, kochanie, wiesz dobrze co robię wieczorami. Badam genetycznie zmodyfikowaną kukurydzę, która zaczęła wykazywać niespotykane anomalie. Ta sprawa mnie dręczy...
- Mnie też! - huknęła Zuzanna - Właśnie rozmawiałam z niespotykaną anomalią. Genetycznie zmodyfikowaną, z pewnością. Silikon już niepotrzebny... - rozpłakała się. Łzy pociekły jej po makijażu, rozmazując go niczym woda górską glebę.
- Ale o co chodzi? - zapytał - o co chodzi z tym silikonem?
- Jak to co? - załkała - to ty nie wiesz, że ja specjalnie zmniejszyłam sobie biust, żeby wyglądać jak człowiek? Czy ty nie wiesz co to za cierpienie nosić miseczkę D?
- Nie widzę w tym powodu do cierpienia... - wymamrotał zaskoczony. - a jaki biust miałaś wcześniej?
- No przecież mówię, że D! - machnęła ręką, ciągle łkając - ale czy to ciebie cokolwiek obchodzi? Człowiek żyje w tym kraju w nadziei, że coś osiągnie, a tu taka anomalia!
- No chyba trochę przesadzasz. - odezwał się znów nowy Alfred, którego stary nie poznawał - ona jest po prostu dziennikarką. Przyszła na prezentację i wtedy...
- Dziennikarką! - powtórzyła, rycząc - to się tak teraz nazywa? Wiesz co! - zerwała się na równe nogi - brzydzę się tobą! Poświęciłam ci osiem miesięcy z życia. Nigdy nikomu nie poświęciłam tyle czasu! Nigdy! Nawet tej Ewie z akademika, która nie miała gdzie mieszkać i waletowała w moim łóżku...
- Ewie? - zdumiał się - jakiej znów Ewie? Nic mi nie mówiłaś o żadnej Ewie... Może powinienem ją poznać?
- Ty... zboczeńcu! - wrzasnęła - myślałam, że jesteś katolikiem! Byłeś dla mnie jak Savonarola, jak Marcin Luther King...
- On akurat nie był katolikiem - powiedział rzeczowo. - a poza tym przecież jesteś agnostyczką.
- Ale reformował kościół... a Savonarola...
- Kochanie, Marcin Luter i Martin Luther King to dwie różne osoby. A Savonarola co prawda uważał się za katolika, ale był zwolennikiem renesansowej utopii.
- U...utopii? - załkała - a wiesz co ja myślę? To nasz związek... yyy... to jest utopia...
Żachnął się. Tego już było za wiele. Wstał.
- Przepraszam Suzi, ale znamy się dopiero osiem miesięcy. Przez ten czas ani razu nie pozwoliłaś mi się pocałować. Teraz widzę, że z obawy, że ci zepsuję makijaż. Gdzie ja miałem oczy? Czego ty ode mnie chcesz? Nakryłaś mnie z przypadkowo poznaną dziennikarką, której nigdy wcześniej nie widziałem na oczy. A teraz wracam na uczelnię. Myślałem, że się trochę zrelaksuję po tym, jak prezenterka genetycznie zmodyfikowanych ogórków dostała torsji, arcydziekan zniszczył ekran prezentacyjny wart pół miliona dolarów, a profesor Kobyła na oczach wszystkich zniszczyła krzesło, które trzymałem specjalnie dla ciebie zanim ona nie zmiażdżyła go swym ohydnym dupskiem. I jak by tego mało wszyscy zostaliśmy polani płynem gaśniczym i ten kapelusz uratował mi włosy przed całkowitym wyłysieniem! A teraz jeszcze te twoje histerie. O nie! Od tej pory mnie nie ma. Jestem niewidzialny.
To mówiąc nie bez gwałtowności popędził w stronę drzwi, nawet nie oglądając się za siebie. Może lepiej by zrobił, gdyby jednak się obejrzał. Bo jego niedoszła wybranka właśnie wyciągnęła mały, różowy nadajnik i powiedziała cicho:
- Sknociłam robotę, Harry. W dodatku jak sam słyszałeś pismaki zaczęły się wokół niego kręcić. Ta mała pewnie była w przebraniu. A może to nawet ktoś z konkurencji. Nie widziałeś jak wychodziła z knajpy?
- Nic nie widziałem - odpowiedział nadajnik. - wychodzili tylko mężczyźni.
- Tak myślałam. Ja przynajmniej zmieniłam płeć na stałe, a oni się bawią w przebieranki, zboczeńcy. Co za czasy!
- Zamelduj się u grubasa. Dostaniesz nowe zadanie.
- Nie, nie, wolałabym naprawić. On przecież ciągle mnie kocha.
- Naradzimy się później. Siju.
Głośniczek umilkł, a Zuzanna albo też Zuzan wziął w rękę filiżankę Beaty i powąchał podejrzliwie. „Naturalne” - pomyślał z odrazą - „Kiedy ludzie wreszcie zrezygnują z tych szamańskich nawyków? Pochód GMO jest nieodwracalny. Wszędzie rozprzestrzeniają się opatrzone patentami geny. Trzeba chronić prawa autorskie. Przecież na tym opiera się demokracja i świat równych szans. A do tego walka z głodem...”.
Zuzanna zmieniła płeć dla kariery. Kobiety miały większe szanse w tej branży. W ogóle kobiety wszędzie mogły dostać pracę, a faceci nie. Więc liczba formalnych kobiet nie miała się jak 3 do 1, ale jak 4 do 1.
Zuzanna wstała i ruszyła do drzwi, lecz drogę zastąpił jej mały, lecz muskularny, ubrany na czarno Chińczyk i wymownym gestem pokazał jej swoją dłoń. Psiakrew, nie dość że naturalne, to jeszcze teraz trzeba za to zapłacić. Zuzanna z odrazą wypłaciła należność i z wdziękiem Barbie zanurzyła się w otchłań miasta.
Ciąg Dalszy Nastąpi
Jakub Brodacki
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 7795 odsłon
Komentarze
@ Jakubie
16 Maja, 2013 - 09:19
Czekam na ciąg dalszy :-)
A tak przy okazji; mieliśmy przyjemność posłuchać Pana tekstu w Niepoprawnym Radiu Pl audycja 316
http://niepoprawneradio.pl/?s=audycja+316
19:44 Artykuł:Jakub Brodacki (czyta:JaWa) - Otium dla mas http://podstrzechy.wordpress.com/2012/04/15/otium-streszczenie/
Może tak samemu nagramy coś? Da się Pan namówić? :-) Pozdrawiam
Katarzyna
Katarzyna
@Katarzyna
16 Maja, 2013 - 10:09
Będzie ciąg dalszy, bo opowiadanie jest od dawna gotowe. Całkowicie zakręcone i zwariowane. Przyznam, że na ogół nie piszę takich tekstów, choć jakas nutka wariactwa jest w nich zawsze.
W cytowanej audycji wkradł sie błąd lektora: zamiast "sowieckich" w pewnym miejscu powinno być "sarmackich" ;-) Lektorka chyba nieuważnie czytała...
Nagrać cos? Czemu nie. Tyle że mieszkam poza Warszawą, 60 km, a Pani?
alchymista
===
Obywatel, który wybiera królów i obala tyranów
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, áldd meg a magyart
Wciągające...
16 Maja, 2013 - 09:47
Ja również czekam na ciąg dalszy:)
Podoba mi się:"...wziął w rękę filiżankę Beaty i powąchał podejrzliwie. „Naturalne” - pomyślał z odrazą - „Kiedy ludzie wreszcie zrezygnują z tych szamańskich nawyków?..." :))
@dziękuję
16 Maja, 2013 - 10:10
Lukrecji nigdy nie piłem, ale w końcu musze spróbować. podobno jest słodka w smaku. Próbuję wyhodować stewię, ale nasiona nie chcą kiełkować :-/
alchymista
===
Obywatel, który wybiera królów i obala tyranów
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, áldd meg a magyart
Re: @dziękuję
16 Maja, 2013 - 16:15
Lukrecja jest przeraźliwie słodka i pozostawia jakiś niemiły, jadowity posmak.
Drogi alchymisto
16 Maja, 2013 - 09:50
Zaczyna się nieźle. Wal dalej!
Pozdrawiam Niepoprawnie
krisp
@krisp
16 Maja, 2013 - 10:11
Chętnie może jutro lub pojutrze, bo dzisiaj mam furę zajęc. pozdrowienia!
alchymista
===
Obywatel, który wybiera królów i obala tyranów
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, áldd meg a magyart