Groza szumiących pól (4)

Obrazek użytkownika Anonymous
Humor i satyra

Treści obrzydliwe. Za zgodą rodziców ;-)

Rozdział 4
Mistrz


Na szczęście Krysia Wydrzanka okazała się stuprocentową kobietą i do tego bardzo ładną i kształtną, choć bez przesady. Alfred skonstatował to z ulgą, gdyż powoli docierała do niego niejasna myśl, że z Suzi było chyba coś nie tak. Myśl ta na razie kiełkowała w podświadomości, gdyż Alfred, próbując ciągle wyhodować zarodek GMO-skorpiona był tym przedsięwzięciem bez reszty pochłonięty. Wyjścia do kina na seanse psychofilmowe z Krysią pod ramię były miłym przerywnikiem w tej pracy.

Pewnego wieczoru, gdy Alfred zaczynał już Krysię lubić i była wczesna wiosna, wracali właśnie z seansu, na którym główny bohater uciekał ciągle przed prześladowcami. Alfred identyfikował się z bohaterem i mocno przygnębiony wyszedł z kina. Krysia zauważyła to natychmiast i zaproponowała, żeby poszli do małego antykwariatu za rogiem.

- Chcę ci coś pokazać - powiedziała - coś na czym wychowałam się w dzieciństwie.

Antykwariat od góry do dołu wyłożony był komiksami, gdyż książki w owym czasie należały już do rzadkości. Antykwariuszka - umalowana jak ulicznica - przyglądała się im z głupawym uśmiechem.

- Dickgirl - szepnęła Krysia do Alfreda.
- Że co?
- Facet z hormonalnym biustem. Nie widzisz?
- Ach... tak. O, q...

Zawartość antykwariatu mieściła się zresztą w szeroko pojętej tematyce futanari. Komiksy opisywały głównie losy pseudo-lolitek z wielkimi biustami i jeszcze większymi „fantami z lombardu”, które niespodziewanie wyrastały im któregoś ranka z pomiędzy nóg podczas porannej toalety; nagle okazywało się, że rzekoma dziewczynka jest chłopcem albo raczej jednym i drugim. Potem owe pseudo-lolitki rozpaczliwie walczyły z tym nagle im zadanym przez komiksowego narratora niepotrzebnym, gigantycznym i wiecznie sztywnym organem, usiłując rozładować napięcie w drodze typowo męskiej masturbacji; następnie tonęły w hektolitrach skondensowanego mleka z puszki. Przygody zresztą na tym się nie kończyły, gdyż owe chłopo-baby usiłowały przecież ciągle jakoś powrócić do swej kobiecej tożsamości, w końcu jednak musiały się pogodzić z płciowym bardachem. I to ku uciesze kilkudziesięciu milionów Japończyków. Opowiastki te w XXI wieku były zabawne i nawet mogły być podniecające dla erotycznej wyobraźni; rzecz w tym, że rzeczywistość przerosła komiks i stała się udręką. Medycyna zrobiła ogromne postępy. Z początku w rolę futanari wcielali się głównie homoseksualiści. Brali garściami hormony na porost piersi i udawali „baby z fantami”. Choć w istocie rzeczy byli raczej chłopami z biustem. Mimo groźby poważnych komplikacji zdrowotnych chirurdzy nie tylko dość sprawnie powiększali fanty, ale także zręcznie dorabiali pod nimi atrapy żeńskich organów rodnych, tak więc owe „żywe futanari” mogły uchodzić za prawdziwych hermafrodytów. Ponieważ ciemne społeczeństwo ciągle nie okazywało im należnego uznania, przemysł medyczny rozpoczął kilkudziesięcioletnią kampanię propagandową na rzecz „umiędzypłciowienia” problemu. Miliardy kredytów wydano na to, aby wtłoczyć kobietom (szczególnie lesbijkom i biseksualnym) do głowy tezę, że i one będą atrakcyjniejsze i bardziej podniecające, jeśli przemienią się w hermafrodytów.


Mijały lata, pojawiły się znów nowe technologie. Atrapy organów płciowych klonowano najpierw z komórek dawcy, ale starzały się szybciej, niż ich właściciel, co wywoływało różne komplikacje. Potem udawało się wyhodować takie organy wprost na ciele pacjenta. To też nie było łatwe i groźba powikłań była wcale wysoka, ale szpitale były wręcz przepełnione pacjentami. Sęk w tym, że kody genetyczne tych organów podlegały prawu patentowemu i były tak wykonane, aby służyły ich właścicielowi najwyżej kilka lat. Potem ulegały wchłonięciu przez organizm, co powodowało konieczność odbycia kolejnej kuracji w szpitalu. Bez wątpienia był to sekret nieograniczonych zysków, ale lud pracujący znalazł sposób na obejście tej niedogodności. Technologia medyczna posunęła się tak daleko, że wyeliminowano wówczas jakąkolwiek groźbę odrzucenia przeszczepu. Firmy chirurgiczne, reklamujące się jako firmy ekologiczne, zadbały o recykling organów ofiar wypadków samochodowych. A było ich coraz więcej, gdyż po wprowadzeniu nowego prawa eutanazyjnego, pobranie organu dokonywało się na żywym jeszcze ciele umierającej ofiary wypadku, o którym w specjalnej rubryczce lekarz wpisywał, że od śmierci dzielą go tylko godziny, więc należy go pozbawić wszystkich możliwych do pobrania organów zanim staną się niezdatne do użytku. Recykling odniósł więc frontalny sukces. Dodajmy jednak coś jeszcze: w przypadku prawdziwych hermafrodytów z jakichś powodów ciągle przyjmowano archaiczne założenie, że z chwilą osiągnięcia szesnastego roku życia muszą się zdecydować jakiej są płci (choć oni sami zazwyczaj wcale nie mieli na to ochoty). Czytelnik może podejrzewać przyczynę: w świecie rozwiniętej techniki nic nie mogło być naturalne, a płeć miała być odtąd zawsze kwestią wyboru.

- Nienawidzę mojej matki - szepnęła Krysia.

Spojrzał na nią zdziwiony. Nie spodziewał się takiego wyznania.

- Chodźmy stąd - odparł.

Na ulicach padał śnieg. Samochodu utknęły w korku, aero-auta wydawały nad ich głowami nieustające przekleństwa.

- Muszę ci coś powiedzieć - powiedziała Krysia - pewnie już to wiesz. Moja tak zwana matka - mówiła to z zimną pasją - to facet z biustem. Adoptował mnie ten pedał i co prawda nie gwałcił, ale chyba przygotowywał do gwałtu przez długie lata. Ciągle mi kupował komiksy. Nigdy normalne, zawsze takie jak w tym antykwariacie. Zawsze byłam w towarzystwie jego... przyjaciół. W przedszkolu prawie w każdej bajce i na każdych zajęciach z przedszkolankiem (który też był futanari) przewijał się ten wątek. Pilnowano, abyśmy samodzielnie nie myśleli. Ale ja byłam krnąbrna. Jak tylko podrosłam, zaczęłam szukać. W bibliotekach nic nie można było znaleźć, stare encyklopedie diabli wzięli, prohibita, psia krew. Szukałam na pchlim targu. Rozumiesz, taki sentyment do staroci. Znalazłam starą encyklopedię medyczną. I wtedy zrozumiałam. Kiedyś wszystko było inaczej.
- To prawda - odparł Alfred poważnie. Nagle coś sobie przypomniał - Wiesz co? Muszę na chwilę wrócić na uczelnię. Pójdziesz ze mną?

Budynek instytutu był jeszcze otwarty. Alfred uważnie sprawdził, czy światło w oknie profesor Wydry przypadkiem się nie pali i wraz z Krysią wślizgnął się do swego laboratorium.

- Ja też muszę ci coś wyznać - powiedział i otworzył szafę pancerną.

Starodawna macica oszołomiła Krysię.

- Jakie piękne urządzenie! - wykrzyknęła - chyba z XXI wieku! Ci ludzie w dawnych czasach mieli naprawdę dobry gust! A co ty tutaj hodujesz?

Alfred ściszonym głosem w skrócie opisał swoje badania i konspirację przed profesor Wydrą. Krysia aż gwizdnęła z zachwytu:

- No no no! - pokręciła głową z podziwem - tego naprawdę się nie spodziewałam... Czy myślisz, że te skorpiony... naprawdę nas wykończą?
- Nie wiem. Savonarola...
- Ja bym wcale nie miała nic przeciwko temu - powiedziała - wszystko jest takie bez sensu... - łza potoczyła się jej po policzku. - Słyszałam o takim facecie, który nazywał się Bin-Laden....
- Nie opowiadaj głupot! - przerwał jej Alfred - ludzie są ludźmi. Jeśli coś nam grozi... to chciałbym uratować ludzkość. Czekaj...

Pochylił się nad macicą.

- Coś mi tu nie gra w obliczeniach. Krysiu, proszę, jeśli chcesz, możesz się rozejrzeć po sąsiednich laboratoriach, a ja muszę na kwadrans usiąść i coś policzyć.
- Macie tutaj toaletę?
- Prosto i na lewo.

Gdy Krysia wyszła, Alfred zagłębił się w obliczeniach i nie spostrzegł, gdy tuż obok stanął... Suzan. Alfred podskoczył ze strachu i spojrzał na niego ze zdziwieniem. Suzan ubrany był i umalowany jak kobieta, a więc ciągle jeszcze przypominał Suzi.
- Alfredzie - powiedział Suzan damskim głosikiem - kocham cię.

Alfreda mniej zdziwiło to wyznanie, niż fakt, że mówiąc „kocham cię” Suzi położyła sobie rękę na podbrzuszu, jak gdyby coś ukrywając pod spódnicą.

- Ależ - wybełkotał nasz uczony - nie widzieliśmy się od kilku miesięcy...
- To nic - powiedział Suzan nieco chrapliwym głosem i widać było, że nie panuje już nad sobą. Przysunął się do niego i dotknął podbrzuszem jego ramienia. Alfred poczuł coś twardego i...

Gwałtownie wstał, przewracając krzesło. W tym momencie Suzan szybkim ruchem podciągnął spódnicę i oczom Alfreda ukazał się fant od Farmazona Łebskiego w całej okazałości.

- Chryste Panie... - wyszeptał Alfred, któremu zabrakło tchu. Bezzwłocznie pochylił się nad laboratoryjną umywalką, natychmiast zwracając zjedzony przed kilkoma godzinami kebab. Gdy podniósł głowę, twarz miał bladą, a ręce mu dygotały. - wynoś się! - krzyknął nieludzkim głosem.
- Alfredzie! - powiedział znów Suzan przymilnym głosikiem - to ja, twoja Suzi...
- Wynocha! - Alfred otarł usta i słaniając się na nogach, rozglądał się za jakimś twardym przedmiotem. Jednocześnie przesuwał się wzdłuż blatu, starając się utrzymać dystans.

Suzan, coraz bardziej podniecony, powiedział:

- Alfredzie... znam dobrze wyniki twoich badań... ale nie powiem ich nikomu, nikomu... To będzie nasza wspólna, słodka tajemnica...

Jego „ex-narzeczona” przysunął się znów bliżej, chcąc jakby odebrać zapłatę za wygłoszony przed chwilą szantaż. Ale za plecami Suzana Krysia niczym deus ex machina niespodziewanie wpadła do sali z teflonową patelnią w ręku i zamachnąwszy się z całej siły grzmotnęła Suzana w głowę. Suzan westchnął i opadł na ziemię zemdlony. Pomoc dla Alfreda nadeszła w samą porę.

- Nooo - powiedziała Krysia - takiego futanari to jeszcze nie widziałam... Blady jak albinos, a półmetrowy fiut czarny jak w dupie u afro... przepraszam za polityczną poprawność, u murzyna. Alfred... - podeszła doń i wzięła go za rękę - widzisz? Wzięłam odwet. Pierwszy, ale nie ostatni.
- O Jezu - szepnął Alfred - i co teraz?
- Jak to co? Nie wiem, czy go nie zabiłam. Musimy stąd wiać.

Zbyt był oszołomiony, aby rozumować racjonalnie. Przez moment pomyślał, że trzeba zabrać stąd macicę. Ale wybełkotał tylko:

- Skąd wzięłaś tę patelnię?
- Twój kolega z sąsiedniego laboratorium podgrzewał na niej parówki. Kompletnie spalona - pokazała poczerniałą patelnię - gdyby nie ja, to byście wszyscy poszli z dymem. Instytut pewnie też. Wcale by mnie to nie zmartwiło. - wzięła go za rękę - no chodź.

Pobiegli korytarzami i znaleźli się na zewnątrz. Krysia zaczęła się rozglądać za jakimś ratunkiem, gdy nagle z powietrza łagodnie opadło aero-auto. Ktoś z wnętrza zatrąbił i z otwartego okienka wyjrzała kobieca twarz:

- Chodźcie, szybko! Nie ma czasu do stracenia!
- Kto to jest? - zapytała Alfreda Krysia.
- Znam ją. To Beata.
- Kto?

Pociągnął ją za rękę. Posadził na tylnym siedzeniu, a sam usiadł na przednim. Aero-auto wystartowało.

- Ledwo zdążyłam - powiedziała Beata - Alfred, od roku jesteś na podsłuchu!
- Wydra?
- Niee, za głupi ten pedał. Kontrwywiad gospodarczy, młotku! Ta cała Suzi szpieguje i kabluje na ciebie od miesięcy. Znają doskonale twoje badania.
- To dlaczego nic nie robili?
- Najwyraźniej są ciekawi jakie będą wyniki. Od swoich uczonych nic się nie mogą dowiedzieć, bo tak ich nauczyli kłamać, że ci już inaczej nie potrafią. - parsknęła śmiechem.
- Ty też mnie podsłuchiwałaś?
- Nie szło inaczej. Musieliśmy cię chronić. A teraz was chronić.
- Musieliśmy? My, czyli kto?

Aero-auto przelatywało właśnie koło Intraco 2. Beata spojrzała w lusterko i zauważyła, że Krysia gapi się na nią z przerażeniem.

- A ty, panienko, co tak oczy wybałuszasz? Normalna jestem dziewczyna, tylko przerośnięta w buforach. Ale 100% baby. Żadnych fiutów i innych atrap. I „ciotkę” mam regularnie...
- Ale ja cię skądś znam! - wykrzyknęła Krysia.
- Naturalnie, że mnie znasz, bo gdzież się spotykają normalni ludzie, jak nie na plaży nudystów? Poznaliśmy się w zeszłe wakacje.
- Na plaży nudystów? - zdumiał się Alfred.
- Plaża nudystów to jedyne miejsce, gdzie faceci z biustami jeszcze nie chodzą. Nie dlatego, żeby nie chcieli, ale dlatego, że wtedy nie mogą udawać bab, a tylko to ich naprawdę kręci. Nawet w kościołach ich teraz pełno. Pozują na dewotki. A poza tym na plażach nudystów naszych czasów od dawna nie toleruje się seksu kiszkowego.
- Czego? - Alfred znów poczuł, że mu niedobrze.
- Tam jest torebka - wskazała Beata.
- Ach znam cię, pamiętam! - wykrzyknęła Krysia - to ta od mistrza!
- Zgadza się.
- Szkoda, że wtedy nie mogłam go poznać!
- Może teraz będzie okazja.
- Jakiego znów mistrza? - wybełkotał Alfred znad torebki.
- Przekonasz się sam, jak wylecimy z miasta. Mam nadzieje, że to się uda.
- Ścigają nas? Zablokują przelot?
- Nieee - roześmiała się Beata - Zgubiłam pościg. Są straszne korki na trasach wylotowych. Przecież wiesz, że nad polami MON-u latać nie wolno.
- Podobno te sterowce to jakaś mitologia.
- Niestety nie - mruknęła Beata - a my niestety nie mamy czapki niewidki.

Z wolna zbliżali się ku granicy miasta. Przed nimi, w czerwonawej poświacie miasta, rozciągały się niezmierzone, okryte cieniem nocy pola kukurydzy. Daleko hen po prawej, na horyzoncie, widzieli oznaczoną wieloma światełkami trasę przelotową, zaćkaną ruchem jak mrówcza ścieżynka.

- To gdzieś tutaj - powiedziała Beata, patrząc na dół i powoli zniżając lot.
- Co „tutaj”?
- Przejście przez pola.
- Słucham? Nie zamierzasz chyba narazić nas na spotkanie ze skorpionami.
- Zimowa kukurydza rośnie tylko na kilku sektorach - odpowiedziała - na innych są tylko suche badyle - atrapa dla naiwniaków, żeby się tam nie szwendali. Ale my nie jesteśmy naiwni, patrolujemy te pola w dzień i w nocy.
- My?!
- Hej, Alfred, daj spokój. Z tej wysokości nie zeskoczysz, zostaw klamkę - ostrzegła go Beata - musisz mi zaufać. Nie pracuję w służbach ani w niczym co służby przypomina. Masz chyba świadomość, że jesteś wyjęty z pod prawa? Próbuję cię wyprowadzić w bezpieczne miejsce.
- Zaufaj jej - powiedziała Krystyna, kładąc dłoń na jego ramieniu.

Wylądowali na niewielkim parkingu w pobliżu starych, opuszczonych blokowisk. Cieć odebrał opłatę i nic nie mówiąc zamknął się w swojej kanciapie. Za parkingiem rosły olbrzymie połacie kolczastych zarośli; głównie głogów, tarniny i róży. W świetle ostatniej latarni miasta Beata rozciągnęła ręce, potem zaś pochyliwszy ciało, przeciągnęła się jak kot.

- Uff! - westchnęła - jak ja nie znoszę prowadzić aero-auta!
- Ale radzisz sobie doskonale! - zdziwił się Alfred.
- Tak, ale za kółkiem muszę być „facetem”. To mnie potwornie wyczerpuje. Nienawidzę tego!
- Dokąd teraz? - spytała Krystyna.
- Przez zarośla! - Beata uśmiechnęła się wesoło - a potem - hajda na skorpiony!
- A co będzie, jeśli...
- Mniej się boję skorpionów, niż ludzi - odparła nieco sennie i ziewnęła - chyba ostatnio za mało spałam. Dzień w dzień musiałam was pilnować. Może jutro trochę odeśpię.
- Jaki masz plan?
- Najpierw przedrzemy się przez zarośla. Jak dotrzemy do drutów kolczastych, przetniemy je i dojdziemy do przecinki. Potem dotrzemy do starych stawów rybnych, zejdziemy nad rzeczkę i kajakami popłyniemy na zachód.
- Ale przecież zobaczą nas przez noktowizory!
- Nie dzisiaj - wyszczerzyła zęby - wszystkie ich noktowizory są przedpotopowe, zasilane nie przez baterie słoneczne, tylko prądem z sieci ogólnej. A tymczasem od wczoraj rezerwy prądu się skończyły. Wszystko pchnięto do obsługi budynków rządowych i stolicy, żeby nikt się nie zorientował, że coś jest nie tak.
- Skąd ten niedobór prądu? Przecież mamy kontrakt z Niedźwiadkiem na dostawy przez sto lat!
- Kochany Alfred! - westchnęła Beata - czy ty naprawdę niczego nie widzisz znad tych swoich próbówek? Nie stać nas na kupowanie energii. Przemysł leży i kwiczy. Nic nie eksportujemy. Na rynku wewnętrznym zżerają nas niespłacone kredyty. Deficyt budżetowy przekroczył wartość krytyczną.
- Ale tak już jest mniej więcej od początku XXI wieku!
- Zgadza się. Dlatego wtedy było nas 36 milionów, a teraz jest nas 10 milionów. I ciągle nas ubywa. Komu by się opłacało obniżyć nam cenę energii? Nie jesteśmy perspektywicznym rynkiem. Trzeba nas dorżnąć do końca.

Pokręcił głową z niedowierzaniem:

- Gdyby nasi dziadkowie o tym wiedzieli...
- To by byli babciami - ucięła Beata - nic by nie zrobili. Bo to po prostu by się im w łepetynach nie pomieściło... Chodźcie, musimy znaleźć jakieś przejście przez te chaszcze.

Wkrótce o dziwo znaleźli małą dziurę w nieprzeniknionym gąszczu. Beata przestrzegła przed używaniem latarek:

- Przejście jest dość dobrze wydeptane. Okryjcie tylko włosy, a nie pokłujecie się. Będziemy musieli się czołgać, więc załóżcie rękawiczki.

Zaczęli się czołgać. Śnieg znów zaczął padać, osiadając gęstymi czapami na wierzchołkach ciernistych krzewów i skutecznie chroniąc ich przed niepożądanymi oczami. Pół godziny potem byli już pod drutem kolczastym na którym widniał napis „uwaga! wysokie napięcie!”. Beata bez wahania dotknęła płotu.
- Nawet gdyby włączyli prąd, to i tak w tym miejscu go odcięliśmy i dla niepoznaki poprowadziliśmy osobnym kablem do kolejnego sektora.

Tupnęła nogą. Wyczuwając głuchy dźwięk, schyliła się, rozgarnęła chrust i... otworzyła małą klapkę do podziemnego korytarza.

- Teraz zaczynają się przygody! - oświadczyła pogodnie i bez wahania wsunęła się do przejścia.

Dalszy etap wędrówki Alfred wspominał wyjątkowo przyjemnie. Falująca kukurydza, rozgwieżdżone od przymrozka niebo i coraz bledsza łuna miasta za plecami. Szli cicho, świadomi, że jeśli nie będą robili hałasu, sterowce - pilnujące przede wszystkim przestrzeni powietrznej - nie będą ich namierzać. Beata obawiała się jedynie natknąć na patrol wojska, ale - jak zaznaczyła - z niektórymi żołnierzami „mamy układ”, więc jest szansa, że natkniemy się na swoich, jak by co. A przecież nic takiego się nie zdarzyło. Mijane ambony strażnicze i stróżówki były puste. Gdy wsiedli do wyciągniętych z ukrycia kajaków, niebo rozświetlił księżyc idący ku pełni i serce Alfreda wypełniło się otuchą. Przypomniał sobie słowa Krysi, gdy wracali z któregoś tam seansu psychofilmowego, że pewien chiński poeta utonął, gdy po pijaku próbował objąć odbicie księżyca w jeziorze. W przypadku zwykłego człowieka byłaby to śmierć głupia i nieco komiczna, ale poecie dodawała wiarygodności...

- Nie pamiętał jak długo płynęli kanałkiem, z rękami niemal przymarzniętymi do wioseł. Wiedział tylko, że za plecami zaczęło świtać, gdy przepłynęli pod mostkiem i otoczyła ich czerń sosnowego, pachnącego żywicą lasu.
- Wysiadamy! - szepnęła Beata - nie macie pojęcia jak zmarzłam.
- Ja też - powiedziała Krystyna.

Wyciągnęli kajaki na brzeg i ukryli w zaroślach.

- Co teraz? - zapytał Alfred.
- Do świętego gaju - powiedziała Beata, a oczy jej zabłysły.

Święty gaj rósł na niewielkim wzniesieniu, na którym kiedyś znajdował się cmentarz. Że jednak ludzie opuścili to miejsce przeszło osiemdziesiąt lat temu, cmentarz zarósł cudnymi drzewami: kasztanami, jesionami, lipami, klonami i wszystkim tym co ludzie sadzą na cmentarzach, a potem narzekają, że drzewa rozsadzają groby i że nie można ich wyciąć, bo spadające gałęzie zniszczyłyby nagrobki.

Przeszli przez Święty Gaj i doszli w pobliże dawnej plebanii. Była to ruina kompletna z zapadniętym dachem, ale nieco dalej w wąwozie, przykrytym od góry gęstymi jodłami wznosił się niewielki, parterowy budynek, kryty dachówką. Na progu stała kobieta, mająca lat na oko trzydzieści. Ubrana była w sweterek z niefarbowanej wełny, obcisłe dżinsowe spodnie i czarne, męskie buty. Czarne włosy rozpuściła na leciutkim wietrzyku.

Gdyby ktoś później miał zapytać Alfreda jaka była ta kobieta, powiedziałby, że miała niezwykle kobiece kształty. Owszem, Krystyna była miła, aksamitna w dotyku, także kształtna; Beata zaś miała kształty wybujałe u góry, choć raczej wąskie biodra, ale ta kobieta była jak gdyby wzorem kobiecości: krągłe biodra, silne uda, idealne wcięcie w talii i kształtny biust czyniły z niej idealną klepsydrę.

- To mistrz - szepnęła Krysia nabożnie. - bądźcie bardzo uprzejmi. On wam pomoże.
- On?! - wyszeptał Alfred osłupiały - kolejny futanari?
- Nie żartuję. To prawdziwy hermafrodyta.

Alfred podszedł jako pierwszy. Kobieta w swetrze wyciągnęła ku niemu dłoń. Pocałował ją, z ulgą konstatując, że jest to dłoń prawdziwie kobieca, choć bez lakierowanych paznokci i pięciu pierścionków na każdej ręce.

- Dzień dobry - powiedział trochę niepewnie i spojrzał jej w oczy.

Nie odpowiedziała, lecz ciągle patrzyła mu w oczy. Potem uśmiechnęła się lekko i gestem przyzwała Beatę. Była od niej wyższa o całą głowę. Ucałowała ją w czoło, mówiąc:

- Lubię, jak moja córeczka wraca do domu od czasu do czasu...

Beata przytuliła się do mistrza. Ale Alfred nie mógł uwierzyć własnym oczom:

- Ale jak to możliwe? Pani ma przecież, no, przepraszam, że o tym mówię, ale wygląda pani na 30 lat, a pani... córka... na dwadzieścia parę...
- Mam sześćdziesiąt dziewięć lat - odparł mistrz melodyjnie - i spodziewam się, że podobnie będę wyglądała za kolejne sześćdziesiąt lat. Nie jest to zasługa żadnej zaawansowanej techniki ani tego, co nazywacie nauką.
- I jak, do licha... - kontynuował Alfred - pani ocalała! Przecież hermafrodytom każą się decydować: albo facet, albo baba.
- A chcesz to sprawdzić? - odparł mistrz kpiarskim tonem i patrząc nań z pod oka.

Alfred raz jeszcze przesunął okiem po dżinsowych spodniach kobiety i istotnie, zauważył nieznaczne wybrzuszenie tam, gdzie zazwyczaj kobiety są nieco bardziej wklęsłe - przynajmniej patrząc przez dżinsowe i dobrze dobrane do figury spodnie. Ale, oczywiście, nie było to typowo męskie wybrzuszenie, tylko coś jakby drobna anomalia, defekt czy może mały kaprys natury.

- Nie, myślę, że nie... - odpowiedział niewyraźnie - na razie dość już mam mocnych wrażeń...
- Wiem, co cie spotkało. Wczoraj zobaczyłeś jak działa mistrz oszustwa. Dzisiaj poznaj dom prawdziwego obojnaka. - mistrz uśmiechnął się szeroko - Beata to moja córka. Jej ojciec wyjechał na moje polecenie z pewną misją... Nuże, do środka!

Dom mistrza był najmilszym miejscem, jakie Alfred oglądał w swoim życiu. W środku urządzony jak domek myśliwski pachniał żywicą i dymem. W kominku palił się ogień, a w żarze grzały się warzywa w skórce. Zmarznięci i zmęczeni przysiedli przy ogniu, grzejąc dłonie. Mistrz przyniósł gorącego kompotu z suszonej maliny i podał własnoręcznie upieczone paszteciki z kiszoną kapustą. Potem przysiadł się do nich, po czym z sąsiedniego pokoju wychynęła drobna dziewczyna, która zapytała mistrza:

- Czy mogę się przyłączyć?
- Oczywiście! - wykrzyknęli wszyscy, a Mistrz dodał z ledwie wyczuwalną ironią:
- To moja żona.

Gdyby Alfred nawet dosłyszał tę ironię, to i tak by osłupiał.

- Zaraz, zaraz. Mówiłaś coś o mężu...
- Alfred, daj spokój - powiedziała Krystyna, której zaczynało się tu coraz bardziej podobać - ja też czegoś tu nie rozumiem, ale przypuszczam, że to się wkrótce wyjaśni.
- Ja wam to wyjaśnię - powiedziała Beata cicho - ale wiem, że to się nie mieści w głowie. W waszej głowie.
- Opowiadaj! - poprosił Alfred, patrząc na zamyślonego Mistrza, który właśnie objął ręką nową współbiesiadniczkę.
- Wiecie dobrze oboje, że w naszym świecie wszystko się pokitrało. Zupełnie wszystko. Ludzie stracili nie tylko starą cywilizację, ale przede wszystkim utracili słowa, za pomocą których mogliby wyrazić wolność.
- Dlatego myślę, że trzeba naprawić słowa! - powiedziała Krystyna.
- To bezcelowe - powiedziała drobna dziewczyna - każde prawidło, ma jakiś wyjątek. Istnienie jednego wyjątku podważa każde prawidło. Można budować na prawidłowych słowach, ale ta budowla jest prawdziwa nie dlatego, że użyto prawidłowych słów (bo każde słowo można podważyć), lecz dlatego, iż ludzie instynktownie czują, że tak właśnie powinno być.
- Tak! - ciągnęła Beata - masz rację. Słowa nie tworzą, lecz są wtórne wobec istnienia. W dawnych czasach ludzie używali słów instynktownie. Nie zastanawiali się nad tym czy są prawidłowe i dlatego żyli w zgodzie z naturą. Ale nastały mroczne czasy...
- Wypaczono nasze umysły? - spytała Krystyna.
- Właśnie tak - odparła Beata. - każde zjawisko, które uważamy za naturalne, można doprowadzić do perwersji, używając słowa, które je zazwyczaj określa!
- Nie rozumiem. - mruknął Alfred - to pewnie dlatego, że siedzę nad tymi próbówkami, fiolkami...
- To proste! - powiedziała Krystyna - w XXI wieku ludziom wydawało się, że żyją w demokracji. Ustrój zmieniał się, a tymczasem oni ciągle nazywali to demokracją. W efekcie ich umysły były oszukiwane, ale natura nie daje się oszukać. To dlatego jest nas dzisiaj cztery razy mniej, niż na początku XXI wieku.
- To także tłumaczy dlaczego w ogóle jeszcze żyjemy - włączył się w rozmowę mistrz - mówię o mnie, o mojej rodzinie, którą według instynktu ludzkiego można nazwać rodziną, ale nie można istniejącymi słowami określić jednoznacznie czy jestem w niej mężem czy żoną. Pewne jest to, że mogę być ojcem, a na pewno jestem matką Beaty. I to jest fakt, jesteśmy prawdziwą rodziną. Natomiast w tym czymś, co nazywacie ciągle jeszcze demokracją, przymus i tyrania nie są potrzebne, bo prości, zwykli ludzie sami sobie zadają niewolę, cierpienie i śmierć. Na tym polega totalitarna demokracja. Władza nie musi nikogo katować, ludzie katują się sami; ucinają sobie penisy, dorabiają sobie waginy, żony rzucają mężów, mężowie rzucają żony, a sprawy płci to tylko jeden z wielu tematów mniejszościowych w naszych czasach. Ale to także tłumaczy, dlaczego przetrwaliśmy. Po prostu władze przestały się nami interesować. Dopóki stanowiliśmy zwartą grupę i zwartą większość - byliśmy niebezpieczni i zagrażaliśmy władzy. Gdy staliśmy się jedną z wielu walczących ze sobą i podgryzających się mniejszości - przestano nami sobie zawracać głowę.
- Mówisz „my” - powiedział Albert. - twoja córka mówi „my”. Czyli kto?
- My - mistrz pochylił nad nim głowę, patrząc mu ostro w oczy - my, czyli ludzie, którzy nie pokładają całej nadziei w ludzkim rozumie i jego szufladkach. Ludzie wierzący. Katolicy, animiści, Żydzi, muzułmanie, taoiści, ba, nawet buddyści! A także i ci, którzy po prostu akceptują samych siebie i wierzą w swoją szczęśliwą gwiazdę. Jesteśmy w mniejszości. To co nazywa się społeczeństwem w ciągu stu lat zamieniło się w żywego trupa, w patologię. Ludzie żyją w poczuciu całkowitej nieakceptacji samych siebie i bez przerwy próbują się „doskonalić”. A wszystko przez to, że kilku głupców postanowiło we wszystkim kierować się rozumem.
- I racjonalizować każdą głupotę - potwierdziła Krystyna z zimną wściekłością.
- Mistrzu - powiedziała szczupła dziewczyna - nasi goście są znużeni.
- O, tak! - ziewnął Alfred - kręci mi się od tego wszystkiego w głowie... Poważne rozmowy chętnie sprzedam za odrobinę snu w ciepłym kącie.


Pierwszy dzień przedwiośnia Alfred spędził więc śpiąc jak zabity na miękkim posłaniu. Gorączkowe pytania o tajemnicę tożsamości mistrza musiał odłożyć na inny termin. Po jego lewej stronie również snem mocnym spała Beata, a po prawej - Krystyna. Nie nazywajmy po imieniu tego obrazka, bo wszak "tao, które nazwiesz >tao< nie jest prawdziwym Tao". Wróćmy na chwilę do miasta, aby zrozumieć jak wielkie zamieszanie wywołała ucieczka Alfreda.

 

Ciąg Dalszy Nastąpi

Jakub Brodacki

0
Brak głosów