Groza szumiących pól (9) - zakończenie

Obrazek użytkownika Anonymous
Humor i satyra

Treści obrzydliwe. Za zgodą rodziców ;-)

Rozdział 9
Deus ex machina


Piaszczysta plaża, czyste niebo, szum sosen i kojący łoskot morza - to było wszystko, czego potrzebował Alfred, aby uspokoić skołatane nerwy. Był lipcowy poranek. Ocknął się, widząc, że Beata już wstała i krząta się wokół zamku z piasku.

- Hej, hej! - zamachał do niej ręką - a nie ma tu skorpionów?
- Jak na razie nie - odkrzyknęła wesoło - chodź, pomożesz mi przy budowie.

Alfred dawno się tak dobrze nie bawił, jak przy budowie tej fortecy, a trzeba przyznać, że piaskowe zamki robił zawsze solidnie. Gdy skończyli, zdobiąc zamek muszelkami, Beata zauważyła:

- Robi się strasznie gorąco. Chyba już ósma.

I nim się Alfred spostrzegł, zrzuciła z siebie wszystkie ubrania:

- Uf, od razu lepiej - oświadczyła z ulgą - lejce strasznie mnie uwierały, całe przepocone. A ty? Chcesz się kąpać w ubraniu, czy jak?
- Ale ja... - wybełkotał Alfred, patrząc na nią niebezpiecznie. Nago była zdecydowanie bardziej pociągająca. Po prostu taka, jaką normalna kobieta być powinna.
- No co, wstydzisz się? - roześmiała się - mnie się wstydzisz? Przecież ja nie jestem atrakcyjna, pamiętasz? Nuże, woda czeka!

Nie czekając na Alfreda biegiem wpadła do wody i zaczęła się ochlapywać. Chcąc nie chcąc Alfred również zrzucił wszystko. Gdy skorpiony, szerszenie i bakterie Firmicutes miały wykończyć świat, było mu jakby wszystko jedno. Byli być może ostatnią parą na planecie, niczym Adam i Ewa. Wbiegł do wody i przepłynął kilka metrów, po czym zawrócił, bo spostrzegł, że Beata znów wyszła na brzeg.

- Co się stało? - zapytał - nie kąpiemy się?
- Musimy teraz dołączyć do gromady - oświadczyła z powagą.

Schylił się po ubranie, lecz powstrzymała go.

- Zostaw. Chodź.
- Ale ja nie mogę tak się pokazać ludziom! Jestem obrzezany i...
- A myślisz, że ja mogę pokazywać te swoje bufory? Tutaj nie muszę być Barbie, a ty nie musisz być Kenem. Chodź - wzięła go za rękę i poprowadziła wzdłuż morza.

Szli krótko. Za najbliższym półwyspem ukazała się mała zatoczka, a za nią wysepka, porośnięta czymś w rodzaju nadrzecznych zarośli, bowiem tędy właśnie niewielka rzeczka wpadała do morza. Tam spotkali Mistrza.

Mistrz również był nagi. Alfred, chcąc nie chcąc zaobserwował jego hermafrodytyczną naturę, kontrastującą jaskrawo z kobiecą gracją, z jaką się poruszał.

- Piękny poranek, prawda? - zapytał Mistrz na powitanie, swym melodyjnym głosem. Spojrzał Alfredowi w oczy, a ten bardzo spoważniał - Alfred, każdy z nas ma jakiś feler, czy to fizyczny, czy to duchowy. Nie sposób ukrywać go przez całe życie. Trzeba pozostać sobą i nigdy nie pragnąć być kimś innym.
- A aktorzy? A teatr? Tam wszyscy udają, że są kimś innym...
- Aktorzy i bohaterowie reality-show to ludzie z pół-światka, margines społeczny, który wyrokiem Nieba nagle stał się dla wszystkich punktem odniesienia, prawie wyrocznią narodów. Chodźcie, dołączmy do reszty!

Mistrz poszedł przodem, Alfred z ciągłym zdumieniem obserwował jej kobiece pośladki i biodra, talię osy, urocze dołeczki w lędźwiach i tę grację, z którą lekko sunęła przed siebie. Dogonił ją i zapytał:

- Mistrzu, czemu jesteś hermafrodytą?

Nie przerywając marszu i patrząc wprost przed siebie, Mistrz cicho odpowiedział:

- Epoka, w której żyjecie, każe kobietom być jak mężczyźni, a mężczyznom - jak kobiety. Dlatego przyszedłem w tej postaci.

Alfred umilkł, speszony. To było przecież jasne jak słońce.

Pomiędzy zaroślami jako pierwszego ujrzeli sierżanta Waciaka (który odstąpił już od pretensjonalnego nazwiska Waciak.pl), oczywiście nagiego jak go Bóg stworzył, niezbyt też pięknego ani też foremnego. Prawdę mówiąc przypominał włochatego pawiana.

- Dzień dobry! - przywitał ich Waciak i odwróciwszy głowę, zawołał - poruczniku! Przybyli!

Z zarośli wychynął Herakliusz Potocki z żoną i dzieckiem.

- Poruczniku! - wykrzyknął Alfred - to pan żyje?
- Żyję, żyję - odparł Potocki wesoło - a co najlepsze mój synek wyzdrowiał. Przywitajcie się: to moja żona, to mój syn.

Gdy przywitaniom nagusów stało się zadość, z zarośli wychynęła doktor Kobyła, ze swoim okazałym i nieproporcjonalnym zadziszczem, a za nią mąż Mistrza, żona Mistrza, policjantka Ania i Krystyna Wydrzanka. Radości i powitaniom nie było końca. Krysia wyściskała Alfreda i Beatę z płaczem.

- Chodź, Alfred - powiedział Mistrz - muszę z tobą pomówić.

Oddalili się od roześmianej gromady i wyszli na pustą plażę. Morze ucichło, uspokoiło się. Panowała cisza. Cisza przed burzą.

- Co będzie dalej? - spytał Alfred.
- Najpierw coś mi powiedz - odparł Mistrz, patrząc mu w oczy - pamiętasz, jak mówiłam o tym, żebyś wyproduktował antidoum?
- Pamiętam.
- Ale ty wiedziałeś, że to nic nie da, że Firmicutes zabiją także ludzi jedzących GMO, prawda?
- Wiedziałem.
- Więc czemu walczyłeś o to, aby stworzyć antidotum lub chociaż udawałeś, że coś robisz dla ratowania świata?
- Chciałem... miałem nadzieję, że Opatrzność... dzięki temu zlituje się nad nami.

Mistrz klasnął w dłonie z radości. Usiedli w cieniu sosny i czas dłuższy rozmawiali. Ani się spostrzegli, gdy zaczął zapadać zmrok.

- Widzisz? - zapytał Mistrz, wskazując wieczorne niebo nad wodami.
- Czy to wenus?
- Nie, Alfred. Gość z nieba. Meteor. Nie na tyle groźny, aby was zniszczyć, ale na tyle jasny, by przynieść dobrą nowinę.
- Was? Ostatnio mówiłaś „nas”.

Mistrz zbył tę wątpliwość milczeniem.

- Meteor spadnie i przyniesie ulgę waszym cierpieniom.
- Pewnie już skierowali na niego rakiety balistyczne. Pewnie chcą go odbić spowrotem w kosmos!

Mistrz parsknął śmiechem.

- Nie tym razem. Skorpiony, szerszenie i Firmicutes zaatakowały także i wojskowych, na całym świecie. Nie ma komu odpalić tych rakiet. A jeśli nawet... to i tak by to nic nie dało. Gość z nieba jest nietykalny. Bo niesie dobrą nowinę. Dla tych, którzy jeszcze żyją.
- A kiedy spadnie? - zapytał Alfred.
- Wkrótce - odparł Mistrz, wstając - on przybywa, więc ja niestety muszę odejść.
- Ale dokąd? - zdumiał się Alfred.
- Do domu - odparł Mistrz. Powstał i nieśpiesznie wszedł do wody. Alfred umilkł, obserwując jak jej zgrabne pośladki stopniowo znikają pod wodą. Spodziewał się, że Mistrz teraz popłynie, ale omylił się. Mistrz nadal szedł dnem, jakby za ciężki, aby unosić się na wodzie, aż zanurzył się cały i zniknął pod wodą.

Alfred zerwał się na równe nogi i krzyknął z rozpaczą. Wtem zza pleców usłyszał wołanie:

- Alfred! - to była Beata. Odwrócił się. Stała pod sosną naga, długie jej włosy rozwiewał wiatr, twarz oświetlał ostatni odblask zaszłego za wodami słońca. - przecież jestem córką mistrza - powiedziała - o czym nie zdążyłeś porozmawiać z nim, ja cię nauczę. Choć i tak wiesz już bardzo dużo...

Podbiegł do niej i przytulił żarliwie.

- A co z meteorem? - zapytał po chwili - wiesz to?
- Oczywiście, że nie wiem. Ty raczej powinieneś to wiedzieć.
- Ja?

Zamyślił się. Jedyne co mógł przynieść meteor, to jakieś mikroby, które wykończą Firmicutes, zagonią je tam skąd przyszły, przywrócą równowagę ziemskiej przyrody i ocalą ludzkość. Przecież wszystko kiedyś musi wrócić do równowagi i wszystko w świecie przyrody jest zawsze takie, jakie być powinno. Nigdy o tym nie wątpił.

- Chodź, Alfred - ujęła go swą znajomą, wilgotną łapką i zaprowadziła do obozowiska - komedia skończona. Meteor spadnie o świcie. I nasze życie też zacznie się o świcie.

KONIEC

 

Jakub Brodacki

 

Krytyczne komentarze po przeczytaniu całości mile widziane.

0
Brak głosów