Gdy płonął bombardowany Bielin żołnierze 27 Wołyńskiej DP AK w wypełnionej po brzegi świątyni błagali o cud ocalenia
W mieście zamieszkaliśmy na ulicy Kowelskiej w pożydowskiej kamienicy, która stała pusta. Obok nas w innych pokojach mieszkały inne rodziny polskie, w tym wspominana już rodzina Kubickich. Codziennie wychodziłam na naszą ulicę i chodziłam nawet do miasta, a szczególnie do głównego kościoła w tym mieście, gdzie uczestniczyłam we Mszy Świętej. Dlatego codziennie widywałam grupy uciekinierów, którzy widać było że tak jak moja rodzina, dopiero co uciekli spod ukraińskiego noża i siekiery. Wielu z nich gorzko płakało i lamentowało nad ostatnimi doświadczeniami, które ich spotkały. Jednak nikogo z tych ludzi nie zatrzymywałam i nie rozmawiałam z nimi.
Moja mama Jadwiga oraz tato Jan opowiadali mi osobiście we Włodziemierzu Wołyńskim, że rodzona siostra mojej mamy Leokadia z domu Kaliniak lat około 30, została zamordowana przez czterech Ukraińców, niedaleko Swojczowa, we wsi Ewin. To było podczas rzezi ukraińskich w 1943 r. Opowiadali o jej śmierci tak: "Dwóch Ukraińców ją trzymało, a dwóch przeżynało piłą na pół i tak Lodzię zamęczyli na śmierć!". Leokadia wyszła za mąż i miała swoje dzieci, niestety nie pamiętam już dziś ile. Moi rodzice nic nie mówili o jej mężu, w każdym razie nie pamiętam, aby o nim wspominali. Pamiętam jednak bardzo dokładnie, że z naszej rodziny Kaliniaków banderowcy zamordowali o wiele więcej osób, tak przynajmniej mówiła jeszcze za życia nasza mama Jadwiga. Niestety nie pamiętam dziś, ani szczegółów, ani nazwisk, ani nawet imion tych tragicznych ofiar.
We Włodzimierzu Wołyńskim mieszkaliśmy do momentu, gdy zrobiło się głośno o ucieczce do lasu, polskich żołnierzy i policjantów w służbie niemieckiej, którzy kwaterowali w koszarach. Wszyscy powtarzali wtedy, że nasze chłopaki nawiały na Bielin, gdzie już dość długo była silna polska samoobrona. Po ich ucieczce Niemcy ponownie zaczęli powoływać do policji Ukraińców, którzy pomimo całej propagandy UPA o walce z niemieckim okupantem, chętnie jednak garnęli się znów do policji. Niedługo było ich już całe mrowie i często spotykałam ich na ulicy w mundurach policyjnych, gdy ćwiczyli musztrę. Jednego dnia gdy byłam na naszej ulicy zobaczyłam oddział policjantów ukraińskich, w liczbie dużego plutonu, który poruszał się kolumną. Dowódca mocnym głosem wydawał, co chwilę komendę: „Raz dwa tri liwa!”. Nie wytrzymałam wtedy i krzyknęłam bardzo głośno w ich kierunku: „Do chliwa, do chliwa!”. Po tych słowach ile miałam sił w nogach rzuciłam się do ucieczki, bałam się strasznie, że mnie za to Ukraińcy złapią i zabiją na miejscu.
Na Bielinie
Nasz tato zarabiał już niezłe pieniądze jako szewc, potrafił też robić wiele innych pożytecznych rzeczy, dlatego przynajmniej już nie głodowaliśmy. Tymczasem w mieście robiło się coraz bardziej niebezpiecznie i poważnie obawialiśmy się, że Ukraińcy przy cichej zgodzie Niemców, napadną na naszą społeczność uciekinierów i nas wszystkich bestialsko wymordują. Pamiętam też dzień kiedy nasz tato przyszedł do domu i powiedział: „Musimy uciekać, bo Ukraińcy zjeżdżają się do Włodzimierza i przyjdzie taki dzień, że nas wybiją.”. Po tych słowach zaczęliśmy pakować nasze rzeczy, najęliśmy wóz z koniem i w biały dzień pojechaliśmy do wsi Worczyn, która objęta była już działaniem polskich partyzantów, zgrupowanych wokół Bielina. Do głównej siedziby polskiej samoobrony było stąd tylko 500 metrów. Miejscowość Worczyn właściwie już nie istniała bowiem stał tylko jeden dom. Reszta albo została zniszczona, albo spalona, albo rozebrana. Zatrzymaliśmy się właśnie w tej chałupie, czuliśmy się tu bezpieczni i mieszkaliśmy przez całą zimę, aż do świąt Zmartwychwstania Pańskiego 1944 r. .
Samoobrona na Bielinie rozrosła się do bardzo dużych rozmiarów, partyzantów bowiem przybywało z każdym dniem i z wszystkich stron Wołynia. Po pewnym czasie było ich tam już bardzo wielu, widziałam całe duże oddziały wojska, jak maszerowały i ćwiczyły musztrę wojskową. To formujące się młode Wojsko Polskie, było umundurowane bardzo niejednolicie, każdy chodził właściwie w tym, co udało mu się zdobyć, jednak broni mieli już bardzo dużo. Bardzo dobrze pamiętam ich kuchnię polową, która stała w lesie oraz spożywających posiłki żołnierzy. Nic więc dziwnego, że czuliśmy się tam dość bezpiecznie.
Bardzo dobrze utrwalił mi się ten świąteczny ranek 9 kwietnia 1944 r., kiedy wraz z całą naszą rodziną udałam się do kościoła katolickiego (właściwie to była kaplica), drewnianego pw. Podwyższenia Krzyża Świętego na rezurekcję, na godzinę 6.00. To była duża i piękna świątynia, położona już na skraju wsi Bielin, w której tego dnia zgromadziło się bardzo wielu ludzi, w środku właściwie nie było wolnego miejsca. Na nabożeństwo przybyło naturalnie także wielu partyzantów wraz z rodzinami, niektórzy byli w mundurach, a inni po cywilnemu. Modlitwa była bardzo gorąca, nagle usłyszałam głośne i straszne wybuchy bomb i to dość niedaleko kościoła. Ludzie zaczęli się modlić jeszcze głośniej i jeszcze bardziej żarliwie, wszyscy wołaliśmy do Boga, aby bomby nie spadły czasem na kościół wypełniony wiernymi. Gdy po pewnym czasie opuszczałam wraz z innymi kościół, paliła się już cała wieś Bielin. Tego dnia Niemcy zrównali Bielin z ziemią, zginęło wielu ludzi i zwierząt domowych. W tej sytuacji szybko wróciliśmy do naszego domku, a tu ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu zastaliśmy rodzinę ukraińską, która pod naszą nieobecność zdążyła wprowadzić się do naszego domku.
Tato na początku próbował się z nimi porozumieć, w końcu przyszedł do nas i powiedział z troską: „Dzieci nie mamy po co iść do domu, ponieważ zamieszkali w nim Ukraińcy i jak z nimi zostaniemy, to możemy nie doczekać do rana. Mogą nas wszystkich nagle wymordować, dlatego musimy uciekać do lasu.”. W tej sytuacji wszystko zostało w domu, wszystkie nasze rzeczy, nic nie udało się zabrać i głodni nocowaliśmy w lesie. W środku nocy nadleciały niemieckie bombowce i zaczęły niemiłosiernie bombardować las i najbliższe okolice. Niedaleko nas rwały się śmiertelne bomby, a my wciąż żyliśmy, inne rodziny nie miały tyle szczęścia. Dla przykładu, tuż obok nas (dzieliło nas tylko 2 metry), spała polska rodzina, w której jedna z kobiet została trafiona odłamkiem, do dziś pamiętam jak głośno krzyczała. Niedługo później zmarła na skutek wykrwawienia. Tej nocy zginęło jeszcze bardzo wielu Polaków, a szczególnie polskich partyzantów.
Następnego dnia raniutko wstaliśmy i idąc przez zniszczony okrutnie Bielin, zamieszkaliśmy na skraju tej wsi, w drewnianym domku pod samym lasem. Dom był opuszczony, ale widać było, że jeszcze niedawno mieszkali w nim ludzie, było w nim bowiem wszystko, co było potrzebne do życia. Nawet żywności było pod dostatkiem, jednak baliśmy się tego tykać, bowiem spodziewaliśmy, że żywność może być zatruta przez Ukraińców. Tu znowu zatrzymaliśmy na dłużej, mieszkaliśmy bowiem przez lato i jesień, a opuściliśmy ten dom dopiero wczesną zimą i przenieśliśmy się z powrotem do miasta Włodzimierz Wołyński.
Póki co mieszkaliśmy pod lasem, a był to czas bardzo niespokojny bowiem powyżej opisane bombardowania, to właściwie dopiero początek ciężkich walk 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej z Niemcami. Długi czas praktycznie codziennie, słyszeliśmy odgłosy zaciętej walki i wybuchy bomb. Partyzanci zmagali się już nie tylko z ciężkimi nalotami i artylerią, ostro atakowała ich także piechota niemiecka. Po pewnym czasie do naszego domu, coraz częściej zaczęli zachodzić niemieccy żołnierze, którzy żywo poszukiwali polskich partyzantów, ukrywających się w całej okolicy. W rozmowie z nami zachowywali się spokojnie i pytali zwykle tak: „Skąd wy jesteście i jak się tu znaleźliście?”. Odpowiadaliśmy zwykle, że jesteśmy Polakami i uciekliśmy przed Ukraińcami ze wsi Sierakówka.
Tak było w dzień, bowiem w nocy chowaliśmy się w niedalekim lesie w okopach, które wykonali jeszcze polscy partyzanci. Bywało i tak, że odwiedzali nas nasi partyzanci, zwykle bywali jednak krótko, szukali wtedy głównie wody i żywności. Zawsze im chętnie pomagaliśmy, a gdy wypytywaliśmy ich o najnowsze wieści z frontu, byli niechętni do większych wynurzeń, informowali nas tylko, że już niebawem opuszczą Bielin i okolice. Mówili także że wojsko przygotowuje się do przejścia przez front na sowiecką stronę. I rzeczywiście ich sytuacja stawała się coraz bardziej tragiczna i beznadziejna, pamiętam także i te dni, kiedy Niemcy szukali naszych chłopców z psami. To było już chyba po wyjściu naszej dywizji szczęśliwie z okrążenia. Niemcy dokładnie przeszukiwali teren, wyłapując tu i ówdzie pojedynczych żołnierzy i jakieś luźne grupy, niedobitki. Nasi ludzie, mówili nam dla przykładu w naszym domu: „Niemcy szukają naszych nawet na drzewach, a jak znajdą jakiegoś nieszczęśnika, strzelają do niego jak do kaczek! Wielu naszych chłopaków ginie.”.
W niemieckiej niewoli w czas wojennej zawieruchy
Po ucieczce naszej partyzantki sytuacja zmieniła się tak niekorzystnie, że także nasza rodzina postanowiła wrócić do miasta Włodzimierz Wołyński. Baliśmy się szczególnie zemsty ze strony Ukraińców, którym samoobrona na Bielinie dała nie raz dobrze w skórę, ratując życie zagrożonej ludności polskiej. Tym razem w mieście zamieszkaliśmy na ulicy Mikołajewskiej, w dużym pożydowskim domku i byliśmy tam sami. Niedługo Niemcy zabrali mojego tatusia Jana do wojska, aby walczył przeciwko zbliżającym się Sowietom. Osobiście widziałam go ubranego już w niemiecki mundur i odpowiednio dozbrojonego. Mój tatuś nie był jednak zdrajcą i gdy tylko nadarzyła się okazja, porzucił służbę u wroga, ale musiał od tej pory ukrywać się w okolicach Hrubieszowa. Dłuższy czas ukrywał się także u swojej rodziny we wsi Szopinek koło Zamościa. O jego losach dowiedzieliśmy się od niego samego, kiedy przysłał nam informację przez sowieckiego kierowcę, który przyjechał z tamtych stron. U nas bowiem Niemców już nie było, a front przesunął się znacznie na zachód i zatrzymał dopiero na Wiśle.
Podczas cofania się Niemców na zachód, pasłam wraz z innymi 12 dziewczynami krowy na lotnisku, to były w większości Polki, choć była jedna Ukrainka i Żydówka. Gdy właśnie wracałyśmy do swoich domów, nadjechał niemiecki samochód, z którego wysiadło dwóch żołnierzy i po chwili zabrali nas przymusowo wszystkie do wozu. Tymczasem nasze krowy same przyszły do domów. Najpierw zawieziono nas do miasta Włodzimierz Wołyński, do wojskowych koszar. Chociaż spodziewałam się, że cała rodzina martwi się już bardzo o mnie, jednak nie było żadnej szansy, aby skontaktować się z najbliższą rodziną, ponieważ Niemcy pilnowali nas bardzo pilnie i dobrze.
Przynajmniej dwa razy Niemcy zawieźli nas do wsi Werba i tam kazali nam dla wojska kopać okopy, a gdy front przybliżył się do miasta, kopałyśmy na przedmieściach. Tak prosto i szybko znalazłam się na samym froncie, a niedługo później już na Lubelszczyźnie. W dzień zwykle kopałyśmy okopy dla żołnierzy, a nocą szłyśmy wraz z Niemcami dalej i dalej na zachód. Dużo pracowałyśmy także w kuchni polowej. Niemcy o dziwo traktowali nas znośnie ale i tak był to dla nas, młodych dziewcząt ogromny wysiłek fizyczny i stałe, ogromne napięcie psychiczne. Do dziś pamiętam te ciężkie dni, gdy przewalały się nad nami wielkie burze, deszcz lał niekiedy jak z cebra, a my umorusane w tym błocie, musiałyśmy kopać okopy dla Niemców. Tak doszłyśmy aż do rzeki Wisła, chociaż samej rzeki już nie zobaczyłam, bo zatrzymaliśmy w niedalekim lasku.
Opatrzność Boża nad nami
Podczas tego postoju nastąpiła wymiana wojska. Bardzo wyczerpani żołnierze niemieccy, którzy dopiero co wrócili z frontu, kładli się na ziemi i prawie natychmiast zasypiali. Ja tymczasem tchnięta jakimś niezwykłym, nadprzyrodzonym przeczuciem, wstałam i powiedziałam do innych Polek tak: „Uciekajmy stąd, bo tu przylecą sowieckie samoloty i zginiemy wszystkie.”. Z początku przelękłe dziewczęta nie chciały, kiedy jednak zobaczyły, że ja odeszłam i nikt mnie zatrzymał, także one odważyły się i wszystkie zdołałyśmy uciec Niemcom z tego lasku. Do końca mojego życia nie zapomnę tego, co za chwilę zobaczyłam na własne oczy! Gdy tylko odeszłyśmy od tego lasku, dosłownie kilka minut później nadleciały trzy sowieckie bombowce, które zaczęły gęsto bombardować właśnie ten lasek, w którym jeszcze przed chwilą odpoczywałyśmy wszystkie z Niemcami. Korzenie drzew fruwające w powietrzu wyżej lasu, dobitnie świadczyły o sile rażenia tych bomb, które tam były właśnie zrzucane. Do dziś, kiedy myślę o piekle, niekiedy przywołuję w pamięci tamten las i to co z niego wtedy zostało.
Już razem dotarłyśmy do jakiejś dużej wsi, ale nikogo w niej nie było, poza jedną staruszką i to bardzo chorą. Zaczęłyśmy ją wypytywać, gdzie są pozostali mieszkańcy tej miejscowości. Na początku oczywiście nie chciała nic mówić, potem jednak zaufała nam i wskazała drogę do wąwozu, gdzie skryli się ludzie na niebezpieczny czas przejścia frontu. Gdy tam przyszłyśmy, ludzie byli bardzo zaskoczeni, że odnalazłyśmy to miejsce. Jednak zgodnie nas przygarnęli i byłyśmy tam przez dwa dni. Na trzeci dzień do naszego wąwozu dotarli pierwsi Sowieci, wszędzie szukali Szwabów. Ludzie tymczasem powoli wracali do swoich zagród. Będąc już z innymi w wiosce, postanowiłam pytać wszędzie żołnierzy, czy aby który nie zmierza w kierunku Zamościa. Szczęście nam sprzyjało, bowiem pierwszy napotkany samochód zabrał nas do samego Zamościa. Tam z kolei na ulicy Hrubieszowskiej spotkałyśmy innych żołnierzy sowieckich, którzy zabrali nas aż do samego Włodzimierza Wołyńskiego.
W mieście odnalazłam swoją rodzinę, która wciąż mieszkała na ulicy Mikołajewskiej, ach cóż to była za radość, gdy wszyscy ujrzeli mnie żywą. Jednak już po dwóch tygodniach przyszło dla mnie wezwanie, abym szykowała się wyjazdu w głąb Rosji i to aż na straszny Dombas. Takie wezwanie Sowieci sporządzili dla bardzo wielu Polaków w naszym mieście, ale z naszej rodziny na razie tylko ja byłam wezwana. Moja mama Jadwiga miała świadomość, że to wezwanie to właściwie wyrok śmierci, zaraz wybrała się do kościoła farnego, do księdza i wraz z wieloma innymi Polakami poszli wszyscy razem do sowieckiej Sielrady! Wszyscy zgodnie prosili, aby Polaków odesłać do Polski, a nie na Dombas. W końcu Sowieci na szczęście się zgodzili, postawili jednak zdecydowanie warunek: „Wyjazd ma nastąpić w ciągu trzech dni!”.
Na pięknej i zielonej Zamojszczyźnie
Nie było rady, rozpoczęliśmy gorączkowe przygotowania do wyjazdu za rzekę Bug i tak nasza rodzina znalazła się na Zamojszczyźnie. Przyjechaliśmy prosto do wsi Szopinek pod Zamościem, gdzie mieszkała rodzina naszego taty, rodzina Albingrów. Tu zatrzymaliśmy się na tydzień czasu i czuliśmy się dobrze, tym bardziej, że wreszcie spotkaliśmy naszego tatę. Po kilku dniach tatuś Jan dowiedział się, że we wsi Siedliska pod Zamościem można otrzymać dom i ziemię po Ukraińcach, których przesiedlono na wschód. Pojechaliśmy tam i rzeczywiście zamieszkaliśmy w opuszczonym domu na samym końcu wsi, przy drodze na Wiatrowe, około 500 metrów od domu Romana Szymanka. Miałam wtedy dopiero 15 lat, byłam młodą, silną, zdrową i ładną dziewczyną, poznałam nowe koleżanki i z niektórymi nawet się zaprzyjaźniłam, dla przykładu z Zosią Szymanek oraz z Eugenią Paluch. [fragment wspomnień Wacławy Roch z d. Albingier ze wsi Sierakówka na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opublikował 7 października 2003 r. STRoch]
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 876 odsłon
Komentarze
16 kwietnia 1944 roku we wsi
16 Kwietnia, 2024 - 07:27
16 kwietnia 1944 roku we wsi Chodaczków Wielki pow. Tarnopol esesmani ukraińscy z SS „Galizien – Hałyczyna” dokonali rzezi ludności polskiej. W mogile złożono 862 ciała Polaków „od niemowląt po starców”, ale wiele osób zostało spalonych, przywalonych zgliszczami domów, stąd prawdziwa liczba przekracza 1 000 ofiar. Polska samoobrona skutecznie broniła się przeciwko Ukraińcom, stąd banda OUN-UPA „poprosiła o pomoc” swoich esesmanów z 14 ochotniczej Strzeleckiej Dywizji Waffen SS „Galizien – Hałyczyna”. „Napastnicy podpalili domy i zabudowania gospodarcze, wrzucili do budynków i piwnic granaty, do uciekających strzelali. Starców, kobiety i dzieci wrzucano żywcem do palących się zabudowań lub też z nich nie wypuszczano. Spaleniu uległa ponad połowa polskich budynków. Ocalał kościół, plebania oraz budynki w osiedlach, w których obok mieszkali Ukraińcy. […] Rzeź i palenie trwałyby prawdopodobnie do całkowitego zniszczenia Chodaczkowa, gdyby nie przybył żołnierz niemiecki z rozkazem przerwania pacyfikacji. Kiedy ukraińscy esesmani usłyszeli rozkaz niemieckiego oficera SS, wtedy przerwali rzeź. […] Po odejściu morderców, ocalała ludność pogrzebała pomordowanych rodaków w zbiorowej mogile na placu przy kościele. Do tego grobu złożono zwłoki 832 osób w różnym wieku, w większości kobiet i dzieci. Na mogile postawiono krzyż. W latach 60-tych już go nie było. Stanął tam mały stożkowaty obelisk z desek z czerwoną gwiazdą, bez napisu: „spoczywają tu Polacy zamordowani przez ukraińskich żołnierzy z 14 ochotniczej dywizji SS Galizien”. (Relacja świadków: Gajków 1997 r., Janina Micygała, Janina Pachołek, Stanisław Smolar, Maria Szmaja; w: https://lwow.info/chodaczkow-w...(link is external)… ) „15 kwietnia 1944 roku sobota ranek unosił się jeszcze czarny gryzący dym, zaczynał się nowy dzień dramatu i tragedii Chodaczkowa Wielkiego. Trzy dni leżą trupy nikt ich nie zbiera, nie było to możliwe./.../ Wykopano mogiłę obok Kościoła i tam wszystkich pochowano, tak jak byli ubrani w ten ostatni ich dzień. Mieszkańcy co przeżyli ten wielki dramat chowali się gdzie tylko można było. I tak trwali trzy dni głodni ranni z małymi dziećmi. Ludzie myśleli tylko o małych dzieciach, głodne zziębnięte trzy dni nic nie jadły, czuły i wiedziały co to strach. Dokąd uciekać gdzie się ukryć, matka ucieka z małą córeczką Walerią strzały z automatu matka pada martwa, mała Walercia nie płacze tylko woła mamo mamo, oczy matki patrzą w niebo, są otwarte. Ktoś woła ratujcie dziecko. Walercia nie płacze, patrzy jak blednie ciało matki. Leży zabita druga matka Rozalia, jej 13 letnia córka Stasia rozpaczliwie płacze, 12 letni syn Janek rozkłada ręce i woła mamo mamo nie zostawiaj mnie.
Płonął cały Chodaczków Wielki zmagał się wiatr płonęły domy, dym sięgał aż do Draganówkę dochodząc do Tarnopola. Gdzie się kryć dokąd uciekać, ludzie chowali się w doły, jamy, gdzie tylko można było. Walercia straciła matkę ojca i stryja. Janek ociera łzy, nie płacze, nie może, wie, że jego tato i wujek są martwi .Maria i jej 16 letnia córka Karolina uciekają, ich dom płonie dokąd uciekać. U Jana D. nie strzelano, dom jakimś cudem jeszcze nie płonął, gospodarz wychodzi z domu, pada na progu martwy. Dzień powoli chylił się ku zachodowi ogień jeszcze się palił. Chodaczków Wielki płonął. Takie to dni przeżyli mieszkańcy Chodaczkowa Wielkiego, 3 dni tragedii i dramatu zginęło 860 mieszkańców, spoczywają obok kościoła (dziś fragmenty muru) we wspólnej mogile 3 metry na 30” (Ryszard mariakloc1@tlen.pl(link sends e-mail); w: http://stankiewicze.com/ludobo...(link is external)).
PŁONĄŁ BIELIN...
16 Kwietnia, 2024 - 09:28
TEKST UDOKUMENTOWANY JAK ZWYKLE PANA KAŻDA PRACA.
PANIE SŁAWOMIRZE, JESTEM RED. NACZ. KSI
BARDZO MI ZALEŻY NA PANA PRACY W "KSI".
PROSZĘ O PRZESYŁANIE PRAC NA ADRES ANDRZEJA ŁUKAWSKIEGO WYDAWCY, lub na mój
aszumanski@kresy.btx.pl
Aleksander Szumanski
PROŚBA
17 Kwietnia, 2024 - 06:17
PANIE SŁAWOMIRZE, ZEPSUŁ MI SIĘ THUNDERBIRD,
PONIŻEJ JEST LINK DO MOJEGO BLOGA W PORTALU M24.PL
SKIEROWANY DO ANDRZEJA ŁUKAWSKIEGO I POŚREDNIO DO PANA.
https://www.mpolska24.pl/post/20462/peosba-do-ksi
W TEJ SYTUACJI PROSZĘ SIĘ Z NIM POROZUMIEĆ W SPRAWIE MAJOWEGO DRUKU PANA PUBLICYSTYKI.
JAK NAPRAWIĘ THUNDERBIRD BĘDZIEMY DALEJ PRACOWAĆ,
TAK BYM SOBIE ŻYCZYŁ.
https://www.mpolska24.pl/post/20462/peosba-do-ksi
ALEKSANDER
PONIŻEJ TEKST DO ANDRZEJA ŁUKAWSKIEGO
WITAJ ANDRZEJU
ZEPSUŁ MI SIĘ THUNDERBIRD. MAM PROŚBĘ, Z MOJEJ REKOMENDACJI ZAPROSIŁEM PANA SŁAWOMIRA ROCHA DO PUBLIKACJI W KSI. THUNDERBIRD OYWIERA SIĘ NA MINUTĘ I GAŚNIE.
MASZ ZAPEWNE Z NIM KONTAKT NAPISZ MU ABY PRZESŁAŁ MAJOWY TEKST DO KSI.
DRUGA MOJA PROŚBA - MAJOWY TEKST REDAKCYJNY
"BOGIEM SŁAWIENA MARYJA" 3 MAJA JEJ ŚWIĘTO KRÓLOWEJ POLSKI.
POZDROWIENIA ALEK I ALA
Aleksander Szumanski