Koniec projektu. Trochę historii (2)

Obrazek użytkownika Humpty Dumpty
Kraj

Po 30 latach tamta rzeczywistość powoli zaciera się. Zamiast zdarzeń rzeczywistych dostrzegamy ich wyobrażenie, które z czasem zaczynamy brać za rzeczywistość.

Taki relatywizm. Nic nie istnieje samo w sobie, zawsze bowiem zawiera w sobie odbicie otoczenia

Nie bez powodu najczęściej cytowanym zdaniem v. Paulusa (jedynego feldmarszałka niemieckiego, który dostał się do niewoli) było:

Jeśli ktoś powie ci, to jest dobre albo złe, zapytaj go – dla kogo?

Powoli, małymi kroczkami, stosując stalinowską taktykę salami wsącza się w dusze i umysły przekonanie, że tamci czerwoni poza nielicznymi wyjątkami to takie Wallenrody były.

Niby klaskali, niby uczestniczyli w pochodach majowych, w akademiach ku czci…

Ale z wewnętrzną niechęcią.

 

Jednocześnie wmawiano ludziom, że wszyscy są w jakimś stopniu winni.

I to w równym stopniu.

Byłeś w PZPR, albo twój ojciec, matka, czy dziadek?

No to dlaczego gardłujesz przeciw Kiszczakowi?

Tak samo był partyjny jak ty czy twoja rodzina.

 

Czerwony harcmistrz Mazguła wyraźnie określił stan wojenny jako „wydarzenie kulturalne”.

- Oczywiście były tam (w czasie stanu wojennego) jakieś bijatyki, jakieś ścieżki zdrowia, ale generalnie jednak dochowano jakiejś kultury w tym całym zdarzeniu.

 

To przypadek skrajny.

Kiedy jednak sięgniemy do niedawnych wydarzeń widzimy, że to zaczyna porawie być być reguła.

Dla każdego, kto pamięta tamte czasy, „zdemaskowanie” prezes TK sędzi Julii Przyłębskiej to tylko ordynarna czerwona hucpa.

Newsweek, GazWyb i co tam mamy po lewej stronie ujawniły straszliwą wiadomość. Pani prezes jako studentka pierwszego roku należała do „komunistycznej młodzieżówki”.

Zabrzmiało strasznie. Prawie tak, jakby Przyłębska wstąpiła do jakiegoś Stalinjugend. ;)

Tymczasem ona, tak samo, jak ¾ jej kolegów i koleżanek wstąpiła do SZSP.

Rozszyfruję skrót – Socjalistyczny Związek Studentów Polskich.

Był rok 1978. Nic nie wskazywało na to, aby Gierek miał odejść inaczej, jak z przyczyn naturalnych.

Po reformie „ruchu młodzieżowego” wszystkie działające organizacje dostały określenie socjalistyczny.

 

Jedynie ZHP ostał się przy starej nazwie, chociaż harcerzy w szkołach średnich usilnie próbowano przerobić w HSPS (Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej). Ironią, mam nadzieję, że nie zamierzoną, było wprowadzenie dla HSPS specjalnych mundurków, czyli koszul. Kolor ich do złudzenia przypominał barwę bluzy wcześniejszego o 40 lat innego ruchu młodzieżowego – HJ (Hitlerjugend).

SZSP oferowała przede wszystkim gros zajęć dostępnych za darmo bądź za niewielkie pieniądze.

Wyjazdy na obozy, praktyki studenckie, podział stypendiów w ramach komisji wydziałowych.

Poza tym ośrodki jazdy konnej, jachtkluby, górskie schroniska (tzw. chatki).

Ktoś, kto wtedy na studiach jeździł konno wg postkomunistycznej narracji również należał do „komunistycznej młodzieżówki”.

Studenci w ramach SZSP pływali po morzach i oceanach. I wbrew pozorom załapać się na taki rejs wcale nie było trudno.

Przede wszystkim dlatego, że pływanie pod żaglami oznaczało ciężką pracę.

Dzieci prominentów zwiedzały Zachód.

SZSP to także kabarety i prasa studencka, traktowana wówczas przez władze jako wentyl bezpieczeństwa i dlatego mogącą poruszać tematy o których nie śniła nawet Polityka.

Jeden z najbardziej demaskatorskich filmów tamtego okresu, Jak żyć? Marcela Łozińskiego (1977) powstał właśnie dzięki pomocy „komunistycznych młodzieżówek”.

Nawet na tym portalu czytacie czasem blogera, który za młodu ostrogi zdobywał w „komunistycznej” prasie. To jednak w żaden sposób nie przeszkadzało mu, by zostać uznanym za ofiarę reżimu komunistycznego.

Ktoś, kto lubi fantastykę naukową niech pamięta, że ś. p. redaktor naczelny FANTASTYKI zdobywał szlify w tygodniku należącym do „komunistycznej młodzieżówki”.

 

Do dzisiaj pamiętam imprezę okolicznościową, organizowaną dla dziennikarzy studenckich w Krynicy Morskiej w marcu 1980 r.

Jeden z jej uczestników, Wojtek, kilka miesięcy potem wchodzący w skład zespołu prasowego Komisji Krajowej NSZZ Solidarność, uważał, że jeśli kiedykolwiek dojdzie do jakiegoś wybuchu społecznego to nie prędzej, niż pod koniec dekady lat 1980-tych, a może nawet i po 1990 r.

Nie był w tym odosobniony.

W ogóle nikomu z nas nawet na myśl nie przyszło, że cokolwiek może się zmienić.

Jeszcze na praktyki robotnicze jechaliśmy w większości jako członkowie SZSP.

W połowie lipca usłyszeliśmy o pierwszej fali tzw. przerw w pracy.

Egzemplarz Gazety Krakowskiej, która podała tą rewelacyjną w realsocu (realny socjalizm) wiadomość czytaliśmy kilka razy.

Kto wtedy nie żył nigdy nie zrozumie.

A potem był Sierpień.

W październiku zaś rozpoczęcie kolejnego roku akademickiego i pierwsze zebranie założycielskie NZS.

Ludzie tłoczyli się w kolejce, by tylko wpisać się na listę.

W kącie powiększała się kupa porzuconych legitymacji SZSP.

Stosując te same kryteria wobec ludzi zasłużonych w próbie obalenia reżimu socjalistycznego, które wobec sędzi Przyłębskiej usiłuje wprowadzić Newsweek i reszta okazałoby się, że każdy, kto żył w latach 1970-tych w jakimś stopniu popierał komunę.

Przecież nawet ówczesne szkolne dzieci (dzisiaj już stateczni panowie i panie w wieku 60+) musiały wyuczyć się na pamięć i powtarzać każdego dnia przed rozpoczęciem lekcji:

Ojczyzno nasza, Polsko Ludowa,

tyś owocem walki i pracy pokoleń najlepszych twych córek i synów.

Przyrzekamy Ci:

Stać wiernie na straży zdobyczy ustroju socjalistycznego,

w szacunku dla rodziców naszych i wychowawców pragniemy budować twą wielkość i siłę.

Na dobro PRL trzeba zapisać, że ta „czerwona modlitwa” umarła śmiercią naturalną mniej więcej po kwartale.

Jednocześnie część z nas zaczęła odkrywać Szwejka, wydanego w dużym nakładzie przez Wydawnictwo Śląsk.

I tak z jednej strony mantrowaliśmy o socjalizmie (raz, na sam koniec, któremuś wymsknęło się słowo AMEN, wtedy dopiero było wesoło), z drugiej zaś, z wypiekami na twarzy czytaliśmy nieśmiertelne w każdej dyktaturze słowa telefonisty Chodounsky’ego:

Ja sram na przysięgę!

I w końcu było tak, jak trafnie posumował Jan Pietrzak:

Co innego mówię, co innego widzę, co innego myślę.

13 grudnia okazał się być cezurą.

Władza, nie lubiana, wyśmiewana raczej niż budząca obawę, nagle pokazała prawdziwe oblicze.

Co prawda poza dużymi miastami aż tak wiele wojska nie było na ulicy, niemniej mieszane milicyjno-wojskowe patrole to była norma.

Część internowano, część zostawiono…

 

Po latach wiemy już, że NZS był dobrze rozpracowany. Ci, którzy wydawali się najbardziej nieprzekupni, zostali internowani.

Sporą część internowano po to, by uwiarygodnić.

Ale to widzimy dopiero teraz.

Chociaż już wtedy nie brakowało sygnałów.

Koleżanka B., zaraz po powrocie z internatu, w prywatnej rozmowie powiedziała tylko i aż tyle:

- Boże, miej w opiece Polskę, jak oni wszyscy kiedyś by sięgnęli po władzę...

Wtedy kładłem to na karb długotrwałego odosobnienia B. (13 grudnia 1981- sierpień, może wrzesień 1982) i zrozumiałego rozgoryczenia.

 

Cofnijmy się do 13 grudnia.

Nagle okazało się, że w ferworze walki o nową Polskę część studentów przegapiła to, że ze względu na zaniedbanie sesji została skreślona z listy studentów.

Takich powoływano do wojska i trzeba przyznać, ze służba w ich przypadkach do lekkich nie należała.

Ale i na to był sposób.

 

Kolega M., skreślony z listy studentów późną wiosną 1981 r. (nie zaliczył sesji letniej 1980 roku) zaraz po ustaniu tzw. godziny milicyjnej zameldował się w WKU (Wojskowa Komenda Uzupełnień) już w poniedziałek, 14 grudnia. Po dłuższych staraniach został dopuszczony przed oblicze zastępcy komendanta.

M., zupełnie na poważnie, poprosił o wcielenie go do wojska. Na ochotnika.

Opowiadał potem, że nigdy nie widział tak zdziwionego faceta, jak tamten oficer.

A M. mówił, że teraz Ojczyzna go potrzebuje, że chce walczyć o zachowanie ideałów socjalizmu itp.

Oficer (kapitan bodajże) odprowadził go do wyjścia, poklepał przyjaźnie po ramieniu i powiedział, że niebawem Ojczyzna go wezwie.

Musi tylko poczekać na oficjalne wezwanie.

M. nie trafił do wojska nawet po studiach, gdzie reaktywował się od jesieni 1982 roku.

Najwyraźniej został oceniony jako element niepewny psychicznie. ;)

J., wezwany na SB po to, by podpisać lojalkę, z uśmiechem powiedział:

- Mogę podpisać. Jak chcecie, to nawet lewą ręką i prawą nogą. Nauczyliście mnie, że honor nie istnieje i można łamać wszystko, co się obiecało. Bez względu na to, co podpiszę i tak ędę robił swoje.

Po tych słowach esbek roześmiał się i kazał mu spierdalać.

 

J. brał udział w każdej zadymie lat 1980-tych.

Po 1989 r. J. ponownie napotkał tego samego esbeka. W UOP, gdzie razem służyli. Esbek pozytywnie zweryfikowany, J. natomiast ściągnięty przez obecnego posła Wojtka S., wtedy próbującego utworzyć nowe służby w miejsce starych.

Takich przypadków można by przytaczać wiele.

 

Chociaż ginęli ludzie, wielu złamano kariery, zmuszono do emigracji, to przecież nad stanem wojennym i nocą jaruzelską unosił się duch dobrego wojaka Szwejka.

Nie tylko.

Jedno z bardziej przemilczanych zdarzeń z naszej najnowszej historii miało miejsce w nocy z 12 na 13 września 1986 roku. Oto jadący wrocławską ulica Legnicką samochód osobowy marki ŁADA wpada w poślizg i uderza w jadący naprzeciw autobus.

Kierowca i pasażer osobówki giną na miejscu.

Szybko okazuje się, że kierowcą był podpułkownik SB Anatol Pierścionek, jeden z czołowych funkcjonariuszy dolnośląskiej SB, wiceszef wrocławskiej bezpieki. Pasażer natomiast to… Edward Majko. Prominentny działacz podziemnej Solidarności.

Kierowca i pasażer byli nawaleni jak stodoły. To zdecydowanie wyklucza motyw uprowadzenia Majki. Świadczy o dobrowolności spotkania.

Doskonale znany w środowisku podziemnej Solidarności esbek pije z doskonale znanym w środowisku esbeckim podziemnym działaczem Solidarności.

Gdyby Anatol Pierścionek pozwalał sobie na konsumowanie alkoholu pod pretekstem wykonywania zadań służbowych z człowiekiem z obozu wroga, to jego kariera nie trwała by długo. Moja hipoteza jest taka – tego jesiennego dnia mieliśmy do czynienia ze spotkaniem o charakterze politycznym – negocjacji politycznych. Być może istotnie Edward Majko nie był po stronie solidarnościowej rozgrywającym ale był, jak sądzę, autoryzowanym emisariuszem, delegatem. Proszę zwrócić uwagę na to, że jeśli rzeczywiście byłoby to spotkanie oficera prowadzącego z agentem – kapusiem, to dlaczego taka cisza nad tymi trumnami? Dlaczego przez 25 lat nie powstała żadna publikacja, w której to zdarzenie zostałoby rzetelnie opisane?

]]>https://www.grzegorzbraun.pl/2012/02/05/uklad-po-wroclawsku/]]>

 

Wtedy właśnie My, Naród, zaczęliśmy przegrywać.

 

cdn.

 

18/19 07 2019

Twoja ocena: Brak Średnia: 2.7 (5 głosów)