Bigos - fragment 2 + 5 egzemplarzy dla naszych czytelników
Zgodnie z obietnicą dziś drugi fragment książki "Bigos" Krzysztofa Petelczyca. I niespodzianka - od wydawnictwa Fronda mamy 5 egzemplarzy powieści.Tak więc, jeśli ktoś chciałby dostać od nas egzemplarz "Bigosu", powinien zaznaczyć to w komentarzu pod notką. Egzemplarze dostanie pierwszych pięciu chętnych, oczywiście warunkiem otrzymania będzie podanie na prv lub kontakt adresu wysyłki. Decyduje kolejność zgłoszeń. Tymczasem zapraszam do lektury.
odcinek 1 i recenzja:
http://niepoprawni.pl/blog/3/ksiazkakrzysztof-petelczyc-bigos-recenzja-i...
Krzysztof Petelczyc - Bigos (odc. 2)
Tak przyjemnie niski głos miała tylko żona Sebastiana. Zwykle ten ton działał nań kojąco – nic dziwnego, gdyż Daria Kupczyk była cenionym psychologiem feng shui i potrafi ła wytrenować jego brzmienie tak, iż głos stał się jednym z jej najlepszych narzędzi terapeutycznych. Tym razem jednak zadziałał na Kupczyka niczym skrzekliwy rechot wiejskiej wiedźmy. Po plecach naszego bohatera przebiegła elektryczna iskra, która gwałtownie obróciła go o 180 stopni.
— Daria?!
— Seb, gdzie my jesteśmy?
„Dobre pytanie… Poproszę o następne”. – Nic innego nie wpadło Kupczykowi do głowy. Ale zamiast następnego pytania nastąpił malutki atak kobiecej histerii. W istocie nawet bardzo mikroskopijny, gdyż Daria Kupczyk – jak przystało na prawdziwego psychologa feng shui – była osobą wyjątkowo opanowaną. Ot, odegrała taki ataczek dla pokazania, że i ona jest rasową damą; nie z byle wiochy babeczką. Kiedy już było po wszystkim, Daria odmówiła w myśli sobie tylko znaną personalną mantrę i zaczęła wspólnie z mężem analizować sytuację. Okazało się, że ona także nie pamięta kilku poprzednich dni i w żaden sposób nie umie wyjaśnić, w jaki sposób mogli znaleźć się w tym dziwnym miejscu.
— Może zostaliśmy porwani?
— Nie sądzę – odpowiedział Kupczyk. – Gdyby tak było, nie pozostawiono by nas na środku jakiejś wiochy, w chałupie, z której bez żadnych problemów możemy się wydostać. A poza tym, kto miałby zapłacić okup? Mogliby porwać jedno z nas albo Gaję…
— Przestań – przerwała mu gwałtownie. – Nawet nie chcę myśleć o czymś podobnym!
— I nie musisz. To na pewno nie jest porwanie.
— Jeśli nie zostaliśmy porwani, to jak wytłumaczysz naszą obecność tutaj? – dociekała Daria.
— Może nas obrabowano… – zaczął głośno snuć swe rozważania.
— O Boże! Nie mów! – przerwała mu. – Gdzie moja torebka?!
— Leży pod tym barłogiem – wskazał. – Idę o zakład, że nic w niej nie brakuje.
Kupczykowa wysypała swoje skarby na stół.
— Wygląda na to, że masz rację – rzekła po chwili.
— No, widzisz! – uśmiechnął się. – A więc motyw rabunkowy odpada. Początkowo myślałem, że to głupi żarcik któregoś z naszych przyjaciół...
— Najpewniej tego twojego Radzia!
— Tak, on byłby do tego zdolny: uśpić nas jakimiś prochami i wywieźć tu dla jaj.
— Zawsze mówiłam, że to niebezpiecznie niezrównoważona osobowość.
— Jednak Radzio i cała reszta towarzystwa to cienkie Bolki podszyte tchórzem – ciągnął swe rozważania Kupczyk. – Mogliby mi wyciąć taki numerek, ale nie wciągaliby w taką zabawę ciebie. To dla mnie zupełnie jasne. Znaleźliśmy się tu nieprzypadkowo, ale nie za sprawą byle kogo.
— Nie rozumiem. Co masz na myśli?!
Kupczyk pochylił się nad żoną i wyszeptał jej cicho do ucha:
– Rozgryzłem ich.
— Kogo? Jakich ich? Nie rozumiem. O czym ty mówisz?
— Cicho! – Kupczyk wymownym gestem zasłonił żonie usta. – Wszystko ci wytłumaczę.
Oczy, którymi Daria spoglądała teraz na męża, były tak wielkie, jakby należały nie do polskiej pani psycholog, ale do amerykańskiej gwiazdy filmowej. Trzeba przyznać, że czasami sytuacje kryzysowe wywołują nadspodziewanie efektowne rezultaty.
— Wszystko to lipa – szeptał do ucha swojej połowicy Sebastian Kupczyk. – Przeglądałem ostatnio jedno z tych twoich czasopism fachowych…
— Które?
— Nie pamiętam… Bez znaczenia. W każdym bądź razie przeczytałem tam, że najnowszym krzykiem w dziedzinie treningu personalnego w Ameryce jest postawienie kogoś w nieoczekiwanej, szokowej sytuacji…
— I myślisz, że właśnie nas…
— Jestem pewny, że to dotyczy mnie! Postawili mnie w takiej sytuacji i chcą zobaczyć, jak się sprawdzę.
— To miałoby ręce i nogi – Daria zgodziła się z mężem. – Twoja firma zawsze słynęła z nowatorskiego podejścia do zagadnień kadrowych.
— To ma ręce i nogi, moja kochana! – wyszeptał z naciskiem Kupczyk. – A wiesz, dlaczego to spotkało właśnie mnie?
— Domyślam się – odparła, choć tak naprawdę nie miała zielonego pojęcia, o czym mąż myśli.
— No właśnie! – uśmiechnął się z dumą. – Doszło do mnie to i owo. Chcą mnie zrobić dyrektorem analizy mediów na całą Europę. Dlatego muszą mnie sprawdzić. Na ostatnim obozie przetrwania zobaczyli, jaki jestem mocny, ale muszą mieć pewność, że nie załamie mnie żadna sytuacja.
— Też tak myślę – zgodziła się. – Ale dlaczego musimy o tym mówić szeptem?
— Myślisz, że nie jesteśmy obserwowani? Idę w zakład, że ta obleśna chałupa naszpikowana jest mikrofonami i kamerami.
— Jeśli jednak zdradzisz się przed nimi, że wiesz o całej grze, to będzie to tylko punkt dla ciebie – zasugerowała Daria. – Świadczyłoby to bowiem doskonale o głębi twego analitycznego umysłu.
— No, nie wiem – zastanawiał się Kupczyk. – Pomyśleliby, że jestem lepszy od nich, a to nie jest good impression. Ale na dłuższą metę nie ma co udawać.
— Czyli...
— OK – powiedział, już pełnym głosem. – Podejmijmy wyzwanie, kochanie! Skoro zostaliśmy postawieni w takiej sytuacji, zacznijmy działać! Poczekaj tu na mnie, przejrzyj sobie czasopisma…
— Myślisz o tych śmieciach dla niedorozwiniętych wiejskich bab? – żachnęła się.
— Kochanie, te „śmieci” produkują twoje koleżanki – uśmiechnął się do niej nieco złośliwie. – A poza tym warto wiedzieć, co też pasjonuje tutejszych… (nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa) mhmmm… tubylców. Ja tymczasem pójdę się z nimi… pobratać i zobaczę, na czym stoimy.
Kupczyk zostawił żonę sam na sam z problemami życiowymi wielkich gwiazd polskiej telewizji i ruszył zasięgnąć języka u tubylców. Dom, z którego wyszedł, okazał się pochylonym ku ziemi parterowym bliźniakiem. Jego druga połowa sprawiała jeszcze gorsze wrażenie niż ta, w ktorej przyszło się im otrząsnąć z tajemniczego zamroczenia. A jednak ktoś tam mieszkał, gdyż Kupczyk kątem oka zauważył zgarbioną postać, obserwującą go zza szarobrudnej firanki. Omijając zwały śmieci, przeszedł błotnistą drogę i za skrzyżowaniem skierował się w stronę sklepu. Stały przed nim dwa indywidua, popijające jakąś mętną ciecz z brudnego słoika. Mężczyźni wpatrywali się tępym wzrokiem to w zbliżającego się Kupczyka, to gdzieś w bliżej nieokreślonym kierunku. Wyższy, patykowaty blondyn w podartym swetrze i przykusych spodniach, dłubał we fragmentach zębów smoliście brudnymi paluchami, wypluwając co chwilę mało apetyczne resztki. Niższy, nawet nieco kurduplowaty, trzymał ręce w kieszeniach brudnego kombinezonu z ledwie jeszcze widocznym napisem „Electrobudimex” i najwyraźniej zabawiał się grą w – powiedzmy – bilard.
— Panowie, co to za wiocha? – zapytał Kupczyk.
— Miszigan! – wystrzelił długi.
— Che, che, Arizona! Słyszał pan o Arizonie? To właśnie tutaj – powiedział mały.
Kupczyk uzmysłowił sobie, że jego pierwsze pytanie wypadło dość niezręcznie. Fizole czy też wieśniaki – też swój honor mają. Postanowił zmienić ton.
— Przepraszam, nie przedstawiłem się. Sebastian Kupczyk – wyciągnął dłoń w stronę tubylców.
— Z Warszawki, nie? – zapytał mniejszy, ignorując gest Kupczyka.
— Pewnie, że nie z Nowego Jorku – walnął patyczak. – Się u Januska mieszka, co? Kowaliki teraz musieli wszystkie do szwagra, do baraku się wynieść.
— Nie rozumiem – Kupczyk zrobił wielkie oczy.
— A pan tu na długo, czy tak na chwilę? – dopytywał się mały. – Dokuczyło w Warszawie, co? Na łono przyrody trza, nie? Szkoda tylko tych Kowalikow, ale sobie jakoś poradzą. Pamiętasz Antoś, jak im jeszcze Janusek tej chałupy nie dał, to u szwagra żyli jeszcze z jego bratową, tą Ceśką, co poszła do ziemi, i bachory do tego, i w cholerę tego było tałatajstwa, i sobie radę dali. To niech nie pieprzą, że im się krzywda dzieje. A co sobie u Januska pomieszkali, to ich. O, jeszcze tylko bachorów narobili.
— Nie masz pan ze dwóch złociszów, panie Warszawiak? Na flaszkę nam zabrakło – odezwał się ponuro długi Antoni, wyrzucając pusty słoik. Naczynie rozsypało się na kawałki tuż pod stopami Sebastiana Kupczyka.
— Zaraz, zaraz, panowie! O czym wy mówicie?! – wybuchnął Kupczyk. – Co za Kowaliki i co za Janusek?! Co ma znaczyć cały ten cyrk?!
— Cyrk to był, a teraz jest wolność! – odpowiedział chudy. Nie wiadomo czy z dumą, czy z ironią.
— To pan sobie zakropił na dobry początek – uśmiechnął się kurdupelek. – Popijucha na do widzenia, nie? Pan jaki urzędnik chyba? Sobie na wioseczkę, nie?
— Panowie, zupełnie nie wiem, o czym mówicie! – Kupczyk zmierzył ich wzrokiem, który zmroziłby nawet plaże Florydy.
– Nie znam żadnego Januszka ani Kowalika. Nie zamierzam się przenosić na żadną wiochę. Znalazłem się tutaj nie wiadomo w jaki sposób i próbuję wyjaśnić całą tę idiotyczną sytuację. Teraz obaj panowie spojrzeli na Sebastiana Kupczyka jak na kogoś z zupełnie obcej planety.
— Ja tam nic nie wiem – odpowiedział po chwili milczenia mniejszy. – Pytaj pan Januska.
— A gdzie go znajdę? – Kupczyk spojrzał małemu wprost w oczy, ale ten natychmiast uciekł wzrokiem hen za horyzont.
— Kurna, ale koleś kity wstawia! – warknął dryblas. Kupczyk wywnioskował, że od tych wsiowych matołów już niczego więcej się nie dowie. Albo udają durnów, zręcznie grając swoją rolę w tym przedstawieniu, albo są faktycznie takimi głupcami na jakich wyglądają. Machnął ręką i wszedł na stopień schodów wiejskiego sklepiku. Każdy bowiem wie, że na prowincji życie toczy się wokół tego obiektu. Nim jednak nacisnął sfatygowaną klamkę, drzwi sklepu otworzyły się gwałtownie. Wypadł z nich z siłą lokalnego tornada przystojniak o urodzie NRD-owskiego playboya: wysoki i postawny blondyn z charakterystyczną fryzurką (tapirek z plezerkiem na kołnierzu). Był to osobnik, dla którego czas zatrzymał się 20 lat temu – wyglądał jakby wyciągnięto go z jakiegoś zapomnianego hibernatora w tajnym instytucie w Karl-Marx-Stadt. Hibernator nie był jednak najlepszej jakości, gdyż twarz „młodzieńca” była pożłobiona licznymi zmarszczkami. A może tak działał nań nowy rodzaj utrwalacza młodości, którego flaszkę właśnie wynosił ze sklepu? Enerdowiec gwałtownym ruchem uzbrojonej w butelkę ręki odepchnął Kupczyka.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1572 odsłony
Komentarze
Egzemplarz
11 Maja, 2012 - 12:15
Witam, byłbym chętny na otrzymanie egzemplarza.
Re: Bigos - fragment 2 + 5 egzemplarzy dla naszych czytelników
11 Maja, 2012 - 12:20
Też poprosze :) Specjalnie się zarejestrowałem :P A czytam od dawna ;p
Re: Re: Bigos - fragment 2 + 5 egzemplarzy dla naszych czytelnik
11 Maja, 2012 - 15:17
podaje mój mail w celu kontaktu - krzlew@gazeta.pl
czy jeszcze załapię się
11 Maja, 2012 - 13:53
czy jeszcze załapię się na ostatni egzemplarz?
Re: Bigos - fragment 2 + 5 egzemplarzy dla naszych czytelników
11 Maja, 2012 - 14:23
Jeśli jeszcze aktualne to chętni stanę się posiadaczką książki
Re: Bigos - fragment 2 + 5 egzemplarzy dla naszych czytelników
11 Maja, 2012 - 14:26
wszyscy się na razie załapali, został ostatni bez przydziału
pozdrawiam!
Bigos - taka polska potrawa.
11 Maja, 2012 - 14:39
Czy się jeszcze załapię? Za granicą też chcą coś mieć!
_______________________________ Życie jest jak koszulka niemowlęcia: krótkie i zasrane. (klasyk)
]]>http://www.youtube.com/watch?v=-YGS9vhmFS0]]>
udało się pozdrawiam!
11 Maja, 2012 - 19:30
udało się
pozdrawiam!
Re: Bigos - fragment 2 + 5 egzemplarzy dla naszych czytelników
11 Maja, 2012 - 19:49
wszystkie egzemplarze "Bigosu" znalazły już swoich nowych właścicieli. Wysyłką zajmować się będę w przyszłym tygodniu.
Książka
11 Maja, 2012 - 22:09
Dla mnie na Węgrzech każda jedna książka polska jest cennym skarbem! Polskie książki już od wielu lat tu nie docierają bo księgarnię Instytutu POlskiego dawno zamknięto. A ja, jako najtwardszy opozycjonista-antykomunista, który de facto rozwalił komunę i przez to doprowadził do zawalenia się całego demoludu i imperium sowieckiego, w POdziękowaniu otrzymuję najmniejszą emeryturę (kiedy ją przyznano Premierem był Ferenc Gyurcsány!) nieco więcej jak 100 euro! Z tego połowa idzie na lekarstwa, połowa na komunalne, a reszta???
Szczęść Boże!
redaktor Roland von Bagratuni Budapeszt - zweryfikowany inwalida wojenny 1956, opozycjonista - wróg czerwonych nazistów
Szczęść Boże!
redaktor Roland von Bagratuni Budapeszt - zweryfikowany inwalida wojenny 1956, opozycjonista - wróg czerwonych nazistów