Salon Niezależnych, albo jak nie należy pisać książek...
Tak się złożyło, że się dość mocno przeziębiłem. Z jednej strony nie mam siły na pisanie dłuższego tekstu o polityce, z drugiej - miałem czas na zmęczenie (w sensie dosłownym) pewnej książki,
z którą - mimo ciekawego przecież tematu - problem miałem od Wielkiej Nocy. Była to książka Tadeusza Nyczka "Salon Niezależnych".
Zmieniło się to gdzieś w okolicach 2001 roku, gdy znajomy pożyczył mi dwupłytowe wydawnictwo Salonu Niezależnych, w którym, choć oczywiście jedne propozycje podobały mi się bardziej, inne mniej, zakochałem się od razu i trwale. Dlatego, gdy zobaczyłem na półce w eMPiKu książkę Nyczka stwierdziłem, że trzeba ją kupić. Kupiłem, zacząłem czytać i... zrezygnowałem po kilku stronach. Trochę dalej zabrnęła moja żona, która jednak również odłożyła ją w końcu na bok, zniechęcona ujawnianymi po wielokroć w tekście antylustracyjnymi obsesjami autora, podkreślającego po wielokroć, że o czymś wie, ale nie napisze, by nie podzielać tak modnego dziś zapału. Najbardziej zabawne jest to, gdy autor opisuje Wiesława Górnickiego (wieloletni współpracownik Jaruzelskiego, choć wcześniej, w czasach "Salonu" otoczonego sławą nonkonformisty, czemu zawdzięczał swoje z trójką satyryków zetknięcie) jako prekursora lustracji. Górnicki bowiem uwielbiał recytować kompromitujące dzieła czołówki naszych poetów, powstałe w czasach stalinowskich. Nyczek pisze, że twórczość to obrzydliwa, ale nazwisk, oczywiście, nie poda, "żeby nie znaleźć się w jednym batalionie inkwizytorów lustratorów, specjalizujących się w wyciąganiu takich niesławnych brudów, by triumfalnie potrząsać nimi ku uciesze gawiedzi kochającej się w demaskatorskich igrzyskach"... Bez łaski, można się domyślić.
Tu dochodzimy do największego problemu, jaki mam z książką Nyczka. Jest to koszmarny, całkowicie zmanierowany i nadęty język. W jednym z programów Salonu nie wziął udziału Janusz Weiss, autor zaś zastanawia się dlaczego. Postanawia zadzwonić do Weissa i słyszy, ze najwyraźniej po prostu wówczas go to nie zainteresowało. Rzecz można ująć w dwóch, góra trzech zdaniach. Można, ale można napisać też tak:
"Być może zauważyli Państwo, że w spisie twórców Tętna brak nazwiska człowieka, którego nieobecność w takim właśnie programie, na poły literackim, na poły teatralno-dyskusyjnym, może się wydawać zgoła niepojęta. Mowa, oczywiście, o Januszu Weissie.
A jednak. Nie ma. Wasz Kronikarz, któremu też się to nie mieściło w głowie, dość długo deliberował wewnętrznie sam ze sobą, próbując dociec przyczyn tej absencji. Żaden rozsądny wniosek nie chciał mu jednak przyjść do głowy. Wreszcie podniósł słuchawkę... Nie, żadnej słuchawki nie podnosił, bo jak można podnosić coś, co jest słuchawką i aparatem telefonicznym jednocześnie, czyli komórką? Wyszukał zatem w spisie telefonów swojej komórki numer Janusza Weissa i nie omieszkał zadać pytania w interesującej go kwestii".
Czytając ten dramatyczny opis, przypominałem sobie "Książki najgorsze" Słonimskiego i Tuwima. Z drugiej strony, jest to wyjątkowo złośliwy żart losu, że książka o kabarecie, który w dużym stopniu oparty został na wyśmiewaniu nowomowy napisany został w tak koszmarnym, napuszonym języku. Idealnym do wyśmiania przez o te 40 lat młodszych bohaterów.
Nyczek zresztą w tamtych czasach był już dziennikarzem młodzieżowej prasy reżimowej i choć próbuje kreować się na "luzaka", sam podkłada sobie nogę publikując fragment recenzji własnego autorstwa, zamieszczonej w jednym z tego rodzaju tygodników. Znam ten styl dobrze - zatroskany o szczerość i autentyczność buntu młodych artystów dziennikarz, piszący, że na początku było lepiej, a teraz niczemu to już nie służy. Tysiące takich zatroskanych tekstów publikowały pisma pokroju tygodnika "Razem", który od czasu do czasu przeglądam w ramach ćwiczenia podróży w czasie.
Ok, starczy o Nyczku. Zwłaszcza, że - choć bardzo się starał, by trudno było mu to przyznać - zrobił on jednak kawał dobrej roboty. Przypominając te z projektów "Salonu Niezależnych", które nie zachowały się na nagraniach, lub, jeśli nawet, nie ujrzały światła dziennego. A pokazują one, nie zawaham się tego napisać, geniusz twórców. Wykraczający poza czas i miejsce, zwłaszcza, gdy pomyśleć o środkach artystycznych. Pozostały tylko na papierze program "Obywatel Imię Nazwisko" (z którego zachował się w pamięci fragment, włączony ostatecznie do innego programu) nawet wystawiony dzisiaj byłby widowiskiem nowoczesnym i spektakularnym. Niestety jednak nawet ewentualny powrót do tego pomysłu nie miałby sensu, bowiem rzecz opiera się na broszurze o "ceremoniach świeckich" w rodzaju "nadania imienia dziecku z rodziny milicyjnej". Dziś - byłoby to już raczej niezrozumiałe.
To z kolei pokazuje, jak komunizm nie tyle marnował (bo przecież każdy z trójki ostatecznie się na swój sposób zrealizował), co nie pozwalał w pełni rozwinąć się naprawdę wyjątkowym talentom. Nyczek na końcu książki gdyba, ze w innych warunkach "Salon Niezależny" mógłby stać się polskim odpowiednikiem "Mon5ty Pythona" i to wydaje się być twierdzeniem uzasadnionym. Cóż, wyszło inaczej.
Warto więc jednak tę książkę przeczytać, przebrnąć przez koszmarny styl Nycza, by zorientować się, że dostępne dziś nagrania to zaledwie ułamek potencjału grupy, która na pewno była i pozostanie zjawiskiem wyjątkowym. Warto, gdyż znajdziemy tu opisy niezachowanych, lub tylko planowanych projektów, a także - jak dobrze, że autorowi zabrakło konsekwencji - przeczytamy kilka esbeckich raportów, historię szykan, dość drobnych, ale na pewno utrudniających życie, jakim poddawano grupę, wreszcie dość ciekawą historię przemycania Kleyffa na scenę w czasach, gdy już nie był tam mile przez władze widziany.
Tadeusz Nyczek, Salon Niezależnych - dzieje pewnego kabaretu, Wydawnictwo Znak, 2008
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1436 odsłon