Rocznice, złudzenia i legendy

Obrazek użytkownika Budyń78

<p>Zbieżność dat pierwszych wyborów, do których dopuszczono opozycję i odwołania pierwszego rządu, który próbował zmierzyć się z problemem lustracji jest bardzo nośna i z tej przyczyny wyeksploatowana do bólu. Nie sposób jednak jej nie zauważyć, zwłaszcza, ze zamyka ona trzyletnią klamrą czas utraty złudzeń tej części elektoratu prawicowego, która w roku 1989 głosowała na kandydatów Komitetów Obywatelskich, później zaś poparła Wałęsę zmęczona nijakością i ślamazarnością Mazowieckiego, a także uległością jego środowiska wobec komunistów. Chociaż w roku 1989 pojawiały się głosy o zdradzie i licznych zagrożeniach (najbardziej znanym przykładem tego stanowiska byli Gwiazdowie), mało kto chciał lub miał okazję ich usłyszeć. Wydaje mi się, że nawet bardziej to drugie, niż to pierwsze. Myślę, ze w roku 1989, po zdławieniu wolności przez stan wojenny i martwych latach normalizacji ekipy Jaruzelskiego, ludziom potrzebne było to poczucie radości i zwycięstwa, choćby nawet oparte, jak się później okazało, na mocno podejrzanych przesłankach. W roku 1989 większość narodu chciała cieszyć się odzyskaną wolnością, myśląc, że podlana była ona krwią, nie zaś wódką w Magdalence. Złudzenia szybko odbierała pauperyzacja z jednej strony, brak rozliczeń z drugiej, jednak jeszcze pozostawał Wałęsa. Wałęsa, którego Michnik wraz ze swoimi przyjaciółmi próbował ośmieszyć, który jednak cały czas dysponował wielkim poparciem. Wielu ludzi wierzyło, ze Wałęsa czeka na swój moment, by wziąć się za sprawy kraju z siłą i autorytetem Piłsudskiego, jednak demokratycznie, nie na czele zamachu stanu. W to oczekiwania trafiała kampania wyborcza w roku 1990, siekiera z wąsami i śpiący rycerz z twarzą Wałęsy, ruszający z gór, by ratować Polskę. Później wszystko grzęzło w chaosie rządu mniejszościowego i dziwnych ruchów, Wałęsa okazał się być słabszy, odszedł od swoich postulatów opierając się na ludziach podejrzanej proweniencji, aż nadszedł rok 1992 i słynna Nocna Zmiana. To moment, w którym upadła dla wielu jedna legenda (Wałęsy), a narodziła się druga (Olszewskiego). Wałęsa stracił jednych przyjaciół, ale zyskał nowych, tych samych, którzy opluwali go przez ostatnich kilka lat, zaś teraz nagle uznali go za męża stanu (vide wystąpienie Kuronia na końcu "Nocnej zmiany"). Ciekawe, że w czasie zbiegają się dwie publikacje, które - choć w inny sposób - obie legendy podważają. Z jednej strony bowiem mamy niewydaną jeszcze, a już budzącą emocję książkę IPN o Wałęsie, z drugiej zaś "Czas wrzeszczących staruszków" Ziemkiewicza, który opisuje rząd Olszewskiego w sposób do tej legendy nieprzystający, choć oddaje mu sprawiedliwość. Zainteresowanych odsyłam do książki.W roku 1989 miałem raptem 11 lat, ale wyborami żyłem, jak cała moja rodzina, a może nawet bardziej, biegając codziennie do miejscowego komitetu obywatelskiego, zbierając wszelkie możliwe materiały i na swój nieudolny, dziecinny sposób próbując pomagać, dostarczając rozmaite obrazki czy donosząc żarcie siedzącym tam od rana do wieczora paniom. Pierwsze posiedzenia sejmu chłonąłem z otwartymi oczami, czytałem od deski do deski "Wyborczą", po którą co rano trzeba było stać w długiej kolejce i cały czas bardzo mi się wszystko podobało, a już najbardziej pan Mazowiecki z panem Kuroniem. Siedziałem na podwórku i czytałem agitkę "100 dni Mazowieckiego", niespecjalnie rozumiejąc moich rodziców, którzy coraz mniej podzielali moją sympatię. I gdy przyszły wybory prezydenckie, ja biegałem z nalepką "Mazowiecki" (wtedy pierwszy raz usłyszałem na ulicy słowa "Ty parchu", ale za bardzo nie rozumiałem, co ten niemiły pan miał na myśli) i bardzo się dziwiłem, że mama z tatą głosują na Wałęsę, choć przecież to niebezpieczny człowiek, a może nawet faszysta. Wałęsa wygrał, a mnie jakoś chyba trochę przestało to obchodzić. Na złość rodzicom czytywałem wtedy jakieś SLD-owskie pisemka, kupowałem pierwsze numery "Nie", a potem zainteresowałem się innymi rzeczami, zacząłem odkrywać dla siebie pierwsze wydawane w Polsce horrory, później zaś muzyka przesłoniła mi wszystko inne. Na pewno interesowałem się trochę polemiką, "Wyborcza" w domu pojawiała się rzadziej, zastąpił ją "Nowy świat", jednak nie pamiętam z tego wszystkiego zbyt wiele. W dzienniku interesowały mnie bardziej artykuły o rocku, niż o polityce.Jednak 4 czerwca 1992 roku pamiętam dobrze. W domu włączony telewizor i coraz bardziej ponury nastrój, rodzina śledząca z zapartym tchem sejmowy przewrót. Wciągnąłem się w to widowisko, tracąc najpierw nerwy, a potem resztę złudzeń. Myślę, że nie tylko ja. Dzień później usłyszałem, ze politycy w Polsce dzielą się na zdrajców i głupców, i na wiele lat przyjąłem ten pogląd za swój. Część moich starszych znajomych była zachwycona obrotem sytuacji, wierząc w bzdury o drugiej Jugosławii, którą mielibyśmy przez otwarcie teczek. Wtedy dotarło do mnie pierwszy raz, jak bardzo różne rzeczy można zobaczyć patrząc na to samo. Zniechęciłem się, jeszcze zanim mogłem jakoś poważniej wejść w politykę. Uciekłem w punk rocka i dość bezrefleksyjny anarchizm, który, odkąd skończyłem 18 lat, porzucałem przy okazji kolejnych wyborów, by głosować zawsze na te same osoby. Trochę wiary w możliwość jakiejkolwiek zmiany odzyskałem, gdy wybory wygrał AWS, później cieszyłem się, ze ludzie, którzy budzili moją sympatię zaczynają ponownie odgrywać większą rolę w polityce. Upadek III RP (jak się wtedy wydawało) i początek IV śledziłem z prawie identyczną fascynacją jak rok 89, licząc na to, ze może wreszcie uda się dokończyć kilka spraw.Jak to wygląda dziś, wiedzą wszyscy. Jednak przynajmniej możemy pisać o roku 1992, kwestionując jedyną linię prezentowaną wówczas w mediach. Możemy porwać się nawet na krytykę roku 1989 i kwestionowanie jego przełomowego charakteru. Zawsze to coś. Obie te daty zaś pokazują, jak łatwo jest ludziom zgnębionym dać wiarę i nadzieję, i jak łatwo można je potem odebrać.Jak marnować społeczny entuzjazm pokazują lata daty te dzielące. Możemy poczytać Gwiazdów i dziwić się, skąd oni wiedzieli to wszystko już w roku 1988. (Co wskazuje, że w końcu coś się jednak zmieniło i po dwóch czerwcach pojawiła się w historii jakaś trzecia, trudniejsza do dokładnego ustalenia data, w której Salon stracił swoją moc cenzorską, choć zachował silny wpływ na swoich sympatyków i całokształt polityki, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że upadek SLD i wybory 2007 to znów jakaś łagodniejsza powtórka obu wcześniejszych cezur, ale to temat na inny tekst). Możemy poczytać Ziemkiewicza i dziwić się tym pokładom cynizmu z każdej praktycznie strony i dziwić się sobie, że czasem dajemy się jeszcze porwać jakiejś fali. Wreszcie zaś możemy udawać, że nic się nie stało, że przeżyliśmy czas pięknego, społecznego zrywu, rewolucję bez rozlewu krwi (przecież nikt nie będzie zawracał sobie głowy jakąś trójką księży, czy tym bardziej spałowaniem ludzi demonstrujących pod gmachem partii podczas ostatniego zjazdu). Tak też można, bo przecież każdy ma prawo do własnych złudzeń.</p><p> </p><p> </p>

Brak głosów