Tombakowa wolność
Zerwała się wichura i powiało nowym. Chciało mi się wycinać hołubce, tarzać z entuzjazmu i oczekiwałem zmian. Ale choć nastąpiły, nie były tymi, których się spodziewałem; wszystko, co dotychczas było ludzkie, teraz nie miało sensu.
Na dzień dobry HISTORIA potknęła się na faktach i dowiadywałem się ze zdziwieniem, że zdarzenia, którymi futrowano mnie na okrągło, albo nie miały miejsca, albo miały odwrotny przebieg. Z gębą pustą jak stodoła dowiadywałem się, że to, czego nauczano poprzednio, nie ma teraz niedawnej wartości, a ludzie, którzy mnie odpytywali z dat, miejsc i bitew, w żywe oczy twierdzili, że starali mi się włożyć do głowy to, co wyznają dzisiaj.
A po dzień dobry, zaczęło się. Do boju, zwartą tyralierą, uzbrojone po sam kołtun, wyruszyły rzesze harcowników siejąc postrach i zamęt. Na przedzie kroczyły jazgotliwe grupy bywalców jakiejkolwiek idei. Za nimi zaś, kunktatorskim sprintem, defilowały awangardowe hordy buntowniczych epigonów z REWELACYJNYMI objawieniami i nastąpił żarliwy okres politykowania, łopotania sztandarem i wywijania tekturową szabelką; prawdę, jeżeli była o minutę starsza od obalonych założeń, należało skierować do ponownego odczytania i przystosowania do obowiązujących mniemań.
Życiorysy o niestosownym zabarwieniu zostawały unieważnione. Na chybcika tworzono kongregacje myślących PATRIOTYCZNIE. Powstawały NOWATORSKIE konkurencje sportowe: rzuty ciężkimi pomówieniami nie do odparcia. Upowszechnił się styl wyrażania dziarskich myśli, pojęć pełzających o kiju lub skocznych jak pchły; zaczęła obowiązywać maniera pouczania i dawania uzdrowicielskich recept.
Nadszedł etap wycofywania się z życia, z tych jego sfer, które coraz częściej stanowiły nierozwiązywalną zagadkę. Nadeszły chwile daremnych walk z cieniami, topornych walk z demagogicznymi problemami, nadeszło powolne, uporczywe, monotonnie takie same, jak co dnia i jak co noc, szarpiące nerwy, borykanie się z tym, co dotąd nie podlegało dyskusji, co ciągle było dla mnie tak istotne i cenne, że nie mogłem się pogodzić z tym, iż zostało podważone przez ludzi, których do wczoraj nie znał nikt.
*
W jakimś tekście napisałem, że zwędzono nam duszę. Przyszedł wreszcie czas, by powiedzieć, kto tego dokonał oraz kiedy to nastąpiło. Nie wdając się w zbędne gdakania stwierdzić trzeba, że duszę utraciliśmy razem z utratą państwa. Podobno jest wolne i jako jego obywatele możemy BYĆ U SIEBIE, BRAĆ SPRAWY W SWOJE RĘCE. Podobno. Ale zadaję sobie pytanie: czy tak jest naprawdę, czy nie oszukujemy się nadal? Czy istotnie jesteśmy u siebie i co ten frazes dla nas oznacza?
Co prawda pozbyliśmy się okupantów zewnętrznych, ale dalej wegetujemy pod okupacją sporządzoną dobrowolnie. Pod ciężarem niewolniczych nawyków. Tym razem jest to okupacja sprokurowana osobiście, na własne żądanie, gdyż tym razem podbiliśmy sami siebie i sami siebie okupujemy.
Mamy swobodę, suwerenność, oraz inne demokratyczne rekwizyty; tak mówią dokumenty stworzone przez apologetów bezruchu i kontynuacji pozorów, tak głoszą fasadowe bzdury zmajstrowane przez ludzi, którym nigdy nie zależało na dobru Polski, ale na własnym. Mamy namiastkę swobody, ale jeszcze nie jesteśmy wolni.
Od tej pory byliśmy niewolnikami. Nie dla siebie pracowaliśmy, ale dla okupanta. Zaborca łupił, grabił, nierzadko gwałcił, zabijał, lub pędził na Sybir. Był u siebie, my u niego. Pokazać mu, gdzie jego miejsce, okraść go, choć tak zemścić się na nim za naszą bezsilność, było naszą odpowiedzią na bezprawie. To był patriotyczny obowiązek. Jak u Mickiewicza: gwałt niech się gwałtem odciska.
Dzisiaj niewolnictwo żyje w nas, w naszej mentalności, w naszym wewnętrznym, codziennym poczuciu. Ludwik XIV mawiał: PAŃSTWO, TO JA. Ludzie pozostający przez stulecia pod cudzym butem i knutem, odwykli od narodowego myślenia, rozproszeni i pogubieni, mówią: PAŃSTWO, TO NIE MY.
Państwo, to kto? Kto się utożsamia z państwem wydanym na pośmiewisko, na kpinkowania i dworowania, kto utożsamia się z brygadą ludzi mizernego kalibru, z osobami ziejącymi nienawiścią i sztachetowym rozumkiem, kto się poczuwa do więzi z państwem o wielu definicjach patriotyzmu i, kto wie, co to ten prawdziwy, wywodzący się z miłości do kraju, do Ojczyzny, a nie - dęty, łzawy, farmazoński i bajerancki?
*
Zostaliśmy nauczeni pesymizmu. Do perfekcji opanowaliśmy wygodną sztukę poddawania się. Ucieczka, chowanie głowy w piach, to nasze metody ratunku, nasze chwytania się brzytwy.
Obezwładniła nas, sparaliżowała świadomość bezsensu podejmowania walki. Przekonanie, że niczego nie warto robić, bo nie ma z kim, że to daremny trud.
Każdy z nas chętnie by coś w tym swoim życiu zmienił na lepsze, każdy by był za jakąś normalnością, ale że nie lubimy wybiegać przed orkiestrę i wyrywać się z przedwczesnym entuzjazmem, wolimy przyjść na gotowe. Życzymy sobie dołączyć do tłumu, a nie do garstki, bo dołączyć się bez pewności zwycięstwa, to dla wielu z nas zbyt wielkie ryzyko.
I faktycznie: przez tyle lat, od Powstania, do Powstania, od tragedii przez tragedię, szliśmy do Niepodległości, a gdy wreszcie jest, okradamy się dalej, jakbyśmy wciąż byli pod zaborami i bez przerwy gaworzymy o tym, kto pierwszy dał plamę: towarzysz Grandziarz, czy doktor Zbuk.
*
Pod względem geograficznym rozeznaję się dobrze. Natomiast pod względem umiejscowienia w czasie, kłopotów mam sporo. Zwłaszcza z określeniem epoki, trudności mam niewyobrażalne. Niby orientuję się, że mamy XXI wiek, trefny czas bicia piany i krótkich kołder. Bezradnego rozkładania rąk i słomianych deklaracji. Postępujących ograniczeń i politycznych drgawek. Swawolnych profesjonalistów od dłubania w nosie. Że trapi nas rak zażartych rozmów o niczym i od przeszło stu lat - okres przejściowy, a demagogiczna mysz wciąż rodzi nam groteskową górę. Lecz co wynika z tej mojej żałosnej wiedzy?
Gdy mnie zapytać o datę, to "posiadam wiedzę" o tym, że jest środa, mamy godzinę piątą wieczorem, że słońce wzeszło o którejś tam, a ciśnienie znowu jest niskie i opadów brak. Ale gdy mam odpowiedzieć, jaki jest teraz okres historyczny, z mety czuję się niemrawo i zaczynam dukać emocjonalne zdania z dużą ilością niecenzuralnych słów.
Sądząc po tym, co się z nami dzieje, w czym uczestniczymy, jestem we wczesnym średniowieczu. Albo w późnej starożytności. Ale nie w Grecji! Raczej w Barbarii; starożytność, w której żyję, lokalizuje się nie tam, gdzie powstawała Demokracja.
Z wyśnionej solidarności uszło powietrze: zostały z niej tylko gadżety: rozczulająca nazwa, goły mit i sznur z „Wesela".
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 832 odsłony