Inteligencja na prąd
Generalnie jest tak: literatura niepiękna, czyli podobna do „Trędowatej” puszy się na górnych półkach, a „Czarodziejska góra” dogorywa na dolnych. O ile nie wala się po piwnicach i zapleczach. Generalnie, gdyż niekiedy zdarzają się wyjątki: z rzadka trafiają się książnice wyposażone w lektury dla ludzi o wyrobionym smaku.
Utrzymuję, że jak świat światem, wybitna nigdy nie była masowa, tylko elitarna. A twórca i czytelnik zamieszkiwali dwie nieodległe planety; na pierwszej bytowali twórcy, drugą zaludniali adresaci. I żyło się im kompatybilnie; powinnością autora było pisanie, rolą konsumenta – interpretacja, refleksja, burza myśli wzbogacających mu obraz rzeczywistości. Jak czytelnik chciał podzielić się z autorem swoimi przemyśleniami, mógł napisać do niego list. Teraz się pomieszało i zamiast dwóch planet, mamy jedną.
Prawdą jest, że za czasów dyktatury ciemniaków czytało się więcej „Ulissesów” aniżeli harlequinów, albowiem nie było wyboru. Jednakowoż z chwilą, gdy nastała wariacka komercja i strzeliliśmy wolności w stopę, półeczki zaroiły się od zakalców z książkopodobnymi przetworami, więc mamy, co mamy: tryumfalny powrót do kiczowatej twórczości dla kucharek.
Z tym, że współczesna kucharka ma większe aspiracje: nie walczy o prawo do stania przy droższych garach, ale jest wyemancypowana, sfeminizowana, jeździ po zagranicach i ubiega się o stanowiska w biznesie nazywanym rząd.
A niekiedy wychodzi spod szafy na mole niczym jamnik udający dobermana. Przyobleka się w sztuczne gronostaje i zamienia wałek do ciasta na klawiaturę z weną. Uzbrojona w klikające gęsie pióro, zasiada do komputera wklepując mu w trzewia co gorsze płody poronionych myśli. W ten sposób powstały w Internecie różne literackie quodlibety i Stowarzyszenia Popierania Byle Czego (tu ośmielę się rzec: popieralnictwo jest potrzebne, a nawet nieodzowne, ponieważ pojedynczy, marny tekścik sam się nie obroni i trzeba go podeprzeć jak największą liczbą entuzjastycznych wpisów typu cacy).
Komentarze pochodzą od zaprzyjaźnionych tekściarzy i są pewnego rodzaju opiniotwórczym rewanżem powstającym wedle netykietowego prawa: ja ci komcia, ty mi komcia; ty życzliwa, ja ci też.
Albo życzliwy. Celowo zmieniłem kobiety na mężczyzn, gdyż obskurancką niesprawiedliwością byłoby zawęzić obecność pisarskich kuchcików do brzydszej płci; wszak i tu obowiązuje równouprawnienie: powszechny dostęp do kultury, to demokratyczna zdobycz jesieni naszego średniowiecza i nie ma to tamto.
Poprzednio twierdzono, że nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Teraz mówi się, że kulturalnym człowiekiem może być każda/y łachmyta. Ani wiedza i praca nad sobą, ani jakiś tam idiotyczny profesjonalizm i rozeznanie w Historii dorobku kulturalnego, nie stanowią już o człowieku, ale wewnętrzne przekonanie, że się umi i się wi; reszta jest fraszką, jak powiedział Hamlet. Toteż wśród wielu czytelników przeważa zgubny sąd, że artystą być, to małe piwo.
*
Mamy trzecie tysiąclecie. Gazety są wypierane z istnienia. Tradycyjne wydawnictwa cierpią na niestrawność. Włada nami Jaśnie Nieoświecony Internet wykuwający czytelniczy gust, układający listy wydawniczej popularności. Ludzie wyedukowani na wierze w jego wszechmoc, idą do księgarń i poszukują pisanych stylem, do którego nawykli w WIELKIEJ CZYTELNI, jaką jest.
Niemniej jednak trzeba uświadomić sobie, że jego wszechmoc, to iluzja. Wystarczy uzmysłowić sobie, że padnie prąd, urwie się kabelek, sfajczą laptopowe baterie, nagle przestanie działać Word zaprogramowany na względnie poprawną pisownię tudzież znikną słowniki i rozmaite Wikipedie. Z mety nastąpi odsiew prawdziwych pisarzy od gryzipiórków. Z punktu okaże się, że bycie artystą nie należy do fraszek i bez literackiego przygotowania jest się ciemnym jak tabaka w rogu, a prócz tego, że się umi i wi, trzeba odstać swoje w kolejce po um.
Usprawiedliwienie
Niemrawym uchem wyobraźni słyszę docierające pomruki oburzenia pod adresem moich wypowiedzi, istne kaskady pretensji na temat malkontenctwa, goryczy, przejaskrawień i dosadności. Żem w swoich tekstach zbyt ostry, napastliwy a zwłaszcza – kasandryczny i niesprawiedliwy.
Lecz czy mogę być inny, kiedy zaczynam konfrontować naszą rozmydloną rzeczywistość z zaprzepaszczonymi ideałami? Wyrażam się w ten sposób o ludziach, którzy godzą się na kulturalne idiotyzmy. Przy sposobności oświadczam z dumą, że wolę być frustratem, niż zwolennikiem uśmiechania się przez łzy, robienia dobrej miny do złej gry, zamknięcia się w wieży ze słoniowej kości, wejścia do getta dla wybranych i siedzenia na ksobnym przypiecku.
Nie rozumiem egoistycznej filozofii rezygnacji z pomnażania dostępu do powszechnego dobra. Nie mogę przystać na aprobujące traktowanie obecnych zjawisk. Zgodzić się na planowe niszczenie programów lektur i likwidację i przeprofilowanie wydawnictw, tudzież kulturalnych czasopism.
Zaślepiła nas pogoń za zyskiem. Wszystko, co robimy, musi być rentowne. Niszczy nas dochodowe, koniecznie opłacalne, biznesowe patrzenie na kulturę; mam wrażenie, iż rozmnożona ponad miarę administracyjna rzesza niekompetentnych ludzi z Ministerstwa Kultury, uczyniła dbanie o nią ubocznym, a szkodzenie jej, swoim głównym zajęciem.
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego mam się cieszyć z faktu, że gdzie nie zagadam o sprawie dotacji na rzecz kultury lub udzielania stypendialnej pomocy zdolnym twórcom, tam słyszę o rokrocznych obniżkach wydatków na nią.
Odwiedzam niejedną poczekalnię, pokornie zaglądam do ministerialnych sekretariatów i dziwię się, że tak ozdobne, upstrzone palmami, marmurami i niklem urzędy nie mają pieniędzy na bankrutującą kulturę, naukę, oświatę, że ledwie zipią i w zasadzie same powinny pójść na żebry. Dziwię się, bo to z moich składek i dziesięcin urzędnicy mają za co zbijać bąki, stroić odmowne miny i pokazywać mi, gdzie są drzwi.
Nadzwyczajny dodatek
Nie można umieć na 100%. Człowiek pobieżny, uważający się za erudycyjnego macho, popełnia śmiertelny grzech pychy, ma skażone, toksyczne, ograniczone pole manewru, dysponuje chybotliwym zestawem argumentów, które są w zasadzie słuszne, niejako właściwe i ogólnie wyznawane, dopóki nie trzaśnie się w łeb i nie odkryje nowych.
Im mniej wie, tym łatwiej mu lawirować pomiędzy interpretacjami. Orientuje się co prawda, że komuś biją dzwony, lecz co to za powód do dumy, skoro nie zna ich znaczenia dla samotności dzwonnika, ma blade rozeznanie o jego rodzinie i jeszcze skromniejsze pojęcie o ilości spróchniałych schodów prowadzących na wieżę, gdzie mieszka, nie mówiąc o ewolucji ludwisarstwa w Kolumbii.
Lecz kiedy już nareszcie przekopał się przez encyklopedyczną wiedzę o kraju, skąd bije dzwon, i gdy stał się niekwestionowanym autorytetem w temacie „Kolumbia”, jedzie po mapie spłoszonym wzrokiem i widzi, że tuż obok rozciąga się Wenezuela, jego następna, rozdzwoniona ignorancja, kolejna przestrzeń nasycona sidłami dylematów, przestrzeń w której dzwony stanowią ledwie szczyt góry lodowej, bo oto pojawiają się przed nim dodatkowe, towarzyszące zagadnienia związane z dziejami metalurgii podczas wypraw krzyżowych. A gdy przebrnął przez problemy związane z dzwonami, dowiaduje się, że w Hiszpanii, krainie byków i Picassa, też jest co nieco do przyswojenia i tam też można popisać się nieuctwem.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1107 odsłon
Komentarze
W PRL-u
9 Lipca, 2013 - 18:17
wtykano mi Czarodziejskie górę, Komu bije dzwon, potem Ulissesa, a Tredowata, wyszdzona i odżegnana od jekiej kolwiek wartości byla niedostępna.
Dzieki Bogu w domowej bibliotece przechowały się książki Sieroszewskiego, Ossendowskiego, Mkuszynskiego itp. Bo czytając tylko Czarodziejskie gory i inne pseudofilozoficzne "dzieła", stalbym sie wykształciuchem. Oczywiscie od literatury wmuszanej praez autorytety wolę Mniszkówna, bo przynajmniej obrazuje zycie prawdziwej Polski.
cui bono
cui bono
Jastrzębie szpony Autora rozszarpią grafomanów
9 Lipca, 2013 - 21:44
A już chciałam coś napisać o Jedwabnem, bo to jutro rocznica przecież, ale się boję...
"Komcio" dla autora
9 Lipca, 2013 - 22:09
Którą półkę autor przeznaczył dla własnych tekstów? :)