Rozbicie Więzienia w Końskich - relacja z pierwszej ręki

Obrazek użytkownika Łażący_Łazarz
Historia

Po dokonanym zamachu w Końskich na wysokiego dostojnika niemieckiego Fitynga, kata tamtejszej ludności, sytuacja w mieście przedstawiała się niewesoło. Niemcy aresztowali zakładników i osadziwszy ich w więzieniu skazali na śmierć. Pogłoski o tym lotem błyskawicy przedostały się za mury miasta, niosąc wieść o nieszczęściu, jakie miało spaść na to miasto. Taką wiadomość przyniósł jeden z łączników oddziału leśnego Armii Krajowej pod dowództwem komendanta „Szarego”, Antoniego Hedy. Ponieważ w oddziale brakowało pomocniczego materiału minerskiego, jak zapalniki, lonty, spłonki, przeto na krótko przed tym został wysłany łącznik kapral „Pozew” do Skarżyska-Kamiennej w celu przywiezienia tych materiałów. Niezależnie od tego wyjechał później zastępca komendanta, por. „Blady” w towarzystwie kaprala „Kreta” i łączniczki „Jadzi”do Starachowic, skąd mieli przywieźć dodatkowo brakujące materiały. Należy dodać, że metoda zaopatrywania się naraz w kilku źródłach dawała bardzo dobre rezultaty, w wypadku jeśli zawiodło jedno źródło, to inne dostarczyło materiału na czas, zmniejszało się, więc ryzyko braku takiego materiału w odpowiedniej chwili. W tym zaś wypadku szczególnie ważna była ta sprawa ze względu na planowane odbicie więźniów i zakładników. W powrotnej drodze ze Starachowic por. „Blady” przysłał kapralowi „Pozwowi” do Skarżyska rozkaz, żeby w dniu 3 czerwca o godz. 1300 stawił się na przystanku kolejowym w Bzinie, skąd mieli odjechać pociągiem do Czarnej Góry (pod Końskimi). Tak się też stało. W pociągu znalazła się wymieniona grupa w komplecie, każdy zaś był obarczony przechowywanymi paczkami z drogocenną zawartością.

Stacja kolejowa w Starachowicach 
 
W pewnej chwili grupa, jak się później okazało, obserwowana od samych Starachowic, została zaszachowana przez bahnschutzów i własowców, którzy z bronią gotową do strzału nikomu w wagonie nie pozwolili się ruszyć. Przejechawszy Czarnecką Górę kapral „Pozew” wziął nieznacznie swoje paczki do ręki i korzystając z zamieszania gwałtownie otworzył drzwi i wyskoczył z pędzącego pociągu, ryzykując życiem. Dotknąwszy nogami ziemi niemal nie upadł na twarz, ryjąc nosem drobny żwir wysokiego nasypu, zjechał na brzuchu do rowu. Zerwawszy się z ziemi, chwycił za pistolet tkwiący za pasem i spostrzegłszy wystawione z okien oddalającego się pociągu lufy pistoletów maszynowych, ręką ściskając kurczowo broń, pogroził w kierunku oddalającego się pociągu. Niewiele mógł zrobić dla uratowania kolegów, którzy byli w innych przedziałach, wobec mierzonych luf kilku pistoletów maszynowych, jedynie tłok w wagonie pozwolił mu na skok z pociągu. Zmartwiony mocno tym wypadkiem pozbierał porozrzucane w nieładzie paczki i pomyślawszy chwilę udał się do pobliskiego lasu. Sytuacja jego nie była łatwa. O miejscu postoju oddziału wiedział tylko por. „Blady”, który pozostał w pociągu.
 
W lesie, rozważywszy sytuację doszedł do wniosku, że najlepiej będzie nawiązać kontakt z jakąś łączniczką – placówką i przez nią starać się o łączność z oddziałem. Nie znając nigdzie w pobliżu adresu placówki postanowił udać się do Wielkiej Wsi (4 km od Niekłania), gdzie znał jedną łączniczkę Halinę Stępień, za pośrednictwem, której spodziewał się nawiązać kontakt z placówką w Niekłaniu. Nie była to łatwa sprawa, bo do Niekłania było przeszło 20 km, ale nie było innej rady. Późnym wieczorem przybył do Wielkiej Wsi, gdzie po krótkim zapoznaniu łączniczki z sytuacją poprosił ją o natychmiastowe udanie się do Niekłania, znał bowiem wagę wydarzeń, o których chciał powiadomić komendanta oraz dostarczyć mu uratowane przez siebie materiały minerskie. Łączniczka Halinaudała się natychmiast do Niekłania, skąd powróciła już w nocy z rozkazem komendanta placówki, ażeby nigdzie się nie ruszał, tylko czekał na wiadomość, ponieważ na razie nie mają łączności z oddziałem. Tymczasem dowództwo placówki „Niekłań” pracowało gorączkowo nad problemem znalezienia łączności z grupą leśną rozsyłając łączników na wszystkie strony. Cała ta akcja, mimo podejmowanych wysiłków, nie dawała tymczasem pożądanego wyniku, co przyprawiło kaprala „Pozewa” o ból głowy. Był jeszcze inny powód do zmartwienia. W trakcie wyskakiwania z pociągu nadwerężył sobie prawą rękę i pozdzierał łokcie, co mocno mu dokuczało. Obawiał się, że jest to coś poważnego.
 
Tak minęły dwa dni gorącego czerwca. W poniedziałek zjawili się przed południem pożądani łącznicy na rowerach, którzy oświadczyli, że mają rozkaz zaprowadzić go do oddziału, który wprawdzie obozuje daleko stąd, lecz oni wiedzą gdzie. Było ich dwóch. Z jednym kapral znał się już przedtem, z czego bardzo się cieszył. Był to podchorąży „Jóźwa”. Z uwagi na to, że kaprala bolała ręka uradzono, że pojadą we trzech na dwóch rowerach, z tym, że ten, co jedzie sam będzie ich podciągał na lince przywiązanej do ramy. Nie namyślając się długo zabrali paczki przywiezione przez kaprala i wskoczywszy na rowery spiesznie zaczęli się oddalać w kierunku szosy Końskie-Skarżysko. Jechali terenem pagórkowatym, gęsto pokrytym krzakami, które rywalizowały o lepsze z kupami kamieni w zajęciu jak najwięcej miejsca. Po przejechaniu szosy zagłębili się potężny sosnowy las, zbliżał się najtrudniejszy etap podróży – przebycie toru kolejowego na Wąsoszy, gdzie, jak ostrzegano ich, można było spotkać patrole żandarmów.
 
Zastosowano konieczne środki ostrożności, dotarli do toru, przeskoczyli go i zagłębili się w młody lasek. Po przejechaniu kilku kilometrów ujrzeli przed sobą wioskę, którą objechali skrajem lasu i zatoczywszy koło wyjechali z powrotem na drogę, która prowadziła do lasu. Od wyjazdu z Wielkiej Wsi upłynęło 3 godziny, gdy usłyszeli rżenie konia dochodzące z gęstych krzaków. Niepewni, kto to może być skradali się bardziej cicho aż dotarli na skraj polanki, na której ujrzeli kilka załadowanych wozów, a koło nich kręciło się kilku ludzi, zaś jeden z nich uzbrojony w pistolet maszynowy stał na warcie. Przyjrzawszy się lepiej kapral „Pozew”począł rozpoznawać każdego z nich. Byli to jego koledzy z oddziału, ale gdzie reszta? Ucieszony wyskoczył z krzaków. Wartownik skierował broń w jego stronę, lecz poznawszy kaprala skierował lufę do ziemi. „Pozew”do grupy i zaczął wypytywać o komendanta „Szarego”. Kapral „Borsuk”, on to, bowiem był dowódcą taboru objaśnił, że czeka na nich łącznik z oddziału, który znajduje się kilka kilometrów stąd. Pozostawiwszy w obozie rowery, maszerowali z godzinę i dotarli do oddziału. Komendant „Szary”, któremu placówka już przedtem zameldowała, jak sprawy stoją, oczekiwał ich z niecierpliwością.
 
"Szary"
 
Zameldowawszy się u niego kapral „Pozew”zdał relację z przebiegu wydarzeń w pociągu, a gdy wspomniał o aresztowanych kolegach „Szary” rzekł: „Nie martw się, odbijemy ich”. Kapral poprosił o wzięcie udziału w tej akcji, na co komendant wyraził zgodę. Po przekazaniu paczek porucznikowi „Jeleniowi”, dowódcy minerów, „Pozew”usiadł z kolegami, którym musiał całe zdarzenie opowiedzieć od nowa. Posypały się uwagi krytyczne pod adresem porucznika „Bladego” i kaprala, na które nim zdążył odpowiedzieć przyszedł rozkaz przygotowania się do odmarszu, kierując się w stronę Końskich. Po kilku godzinach marszu, dotarli do skraju lasu, skąd na pierwszym planie ujrzeli pola, a dalej na horyzoncie wierzę kościoła w Końskich. Na skraju lasu zatrzymali się, a komendant wydał rozkaz wystawienia posterunków, dał znak, że zatrzymują się tu dłużej. Minerzy sporządzili sobie ładunki po kilka kilogramów trotylu przywiązane do zaimprowizowanych stojaków z drzewa, w celu łatwiejszego założenia ich pod więzienną bramę i okna. Por. „Jeleń” małomówny, ale dawał ostatnie wskazówki. Słońce zniknęło już dawno za linią horyzontu, gdy do oddziału przyszli łącznicy, przeprowadzający ostatni wywiad przed zamierzoną akcją. W chwilę później już maszerowano w milczeniu polną drogą do miasta, bacząc na wszystko, co dokoła się dzieje.
 
Odział idzie na więzienie
 
Do Końskich weszli od południowej strony, uliczką biegnącą prostopadle do traktu od Skarżyska, gdy na szosie, która w tym miejscu gwałtownie zakręca, ukazał się samochód z kilku żandarmami i zatoczywszy świetlny łuk po przyczajonych pod murem postaciach chłopców leśnych, zniknął za zakrętem ulicy. Nie było już czasu do stracenia, chłopcy na rozkaz komendanta „Szarego” zerwali się błyskawicznie z ziemi i popędzili na przełaj przez cmentarz kościelny pod mury więzienia. Speszyli się, ażeby wykorzystać moment zaskoczenia, zanim przejeżdżający żandarmi postawią załogę więzienia na nogi. Oprócz głównej grupy, która poszła pod więzienie, komendant „Szary” wysłał kilka grup na obstawę, ażeby Niemcy nie otrzymali pomocy z zewnątrz. Jedna grupa poszła obstawić siedzibę gestapo, druga dworzec kolejowy bahnschutzów, a trzecia z minerem „Stanem” na pocztę, aby wysadzić centralę telefoniczną w powietrze. Pozostałe grupy ubezpieczały drogi. W chwili, gdy grupa główna znalazła się przed bramą więzienia, odezwały się strzały w mieście. To jedna z grup starła się z patrolem żandarmerii. Podczas tej strzelaniny został ranny jeden z partyzantów w kolano.
 
 
W grupie głównej, w której znalazł się razem z minerami „Pozew”, nastąpiło chwilowe zahamowanie akcji na skutek często padających strzałów, które posypały się z piętra i kancelarii więzienia. Słychać było także strzelaninę od strony dworca kolejowego. To bahnuschutze usiłowali wejść do miasta, lecz przywitani celnymi seriami karabinu maszynowego i pistoletów wycofali się na dworzec, gdzie potulnie przebywali już do końca akcji, kilku z nich zginęło. Zaczęło się na dobre, całe miasto było w ogniu.
 
Grupa szturmowa pod dowództwem por. „Lisa”, której zadaniem było osłabienie prac minerskich, otworzyła gwałtowny ogień, a minerzy, korzystając z obustronnej wymiany strzałów podbiegli pod mury i założywszy ładunki pod bramę i okna więzienia przyczaili się, gdzie, kto mógł. Padł bez słowa skargi miner kapral „Grom”trafiony prosto w serce, podbiegł do niego „Pozew”i chciał go podnieść, lecz to już nie było potrzebne. „Grom”leżał martwy. Wykazał wysokie zdolności bojowe skoczek spadochronowy por. „Jeleń”, który zapalał ładunki minerskie, tak jak na pokazach w czasie pokoju spokojnie, bez zdenerwowania czynił wszystko, co było trzeba w danej chwili. Uwidoczniło się jego doskonałe wyszkolenie bojowe w szkole komandosów. Wykazał odwagę kapral „Szum”, który pomagał porucznikowi w wykonaniu zadania. Padł rozkaz: „Uciekać!” – to ładunki zostały zapalone, nie oddalając się daleko każdy padł na ziemię. Za chwilę potężny łuk wstrząsnął powietrzem. Więzienie przysłonił tuman kurzu. Strzelanina momentalnie ustała, a partyzanci poderwawszy się z ziemi podbiegli do więzienia. Oczom ich ukazała się w miejscu bramy i okien czarna klejąca dymem czeluść, a w tej samej chwili z okna kancelarii zaczęły padać strzały. Odważny do szaleństwa „Wrzos” wrzucił granat do środka, a za jego przykładem poszli inni obrzucając broniących się Niemców granatami. Strzelanina, która na moment przycichła, wzmogła się gwałtownie. Ruchliwy i znajdujący się zawsze w najbardziej zagrożonych odcinkach komendant „Szary”dawał dowody niepospolitego męstwa. Odwagą swoją i entuzjazmem zachęcał wszystkich do walki.
 
Pierwszy do bramy więziennej wpadł miner kapral „Szum”, który ze swoją nieodłączną parabelką w ręku torował drogę, a za nim grupa minerów i szturmówka. Jako jeden z pierwszych wpadł także miner „Pozew”, którego oczom ukazał się niezapomniany widok. Z korytarza na prawo były drzwi kancelarii, którymi wpadł „Szum”i „Wrzos” z peemem w rękach. Kilku Niemców leżało rozszarpanych przez granaty, zaś w rogu schował się jeden z Niemców, wtuliwszy głowę w kąt, tyłek tłusty i wypasiony wystawiwszy w kierunku drzwi. W drugim rogu pod stołem siedziało ich dwóch, schowanych podobnej pozie. Śmierć, jak gwałtowna, tak krótka stała się ich udziałem. To przemówiły pistolety partyzantów. Komendant „Szary” przytomny jak zwykle wydał rozkaz, ażeby odszukać klucze od cel więziennych oraz zabrać listę więźniów, a kartoteki spalić. Tak się też stało. Na jeden stos złożono wszystkie papiery, po czym poszły w ruch butelki z benzyną i oto płomień objął w posiadanie koszmarne tajemnice więzienia koneckiego. Znaleziono klucze i partyzanci rozbiegli się po więziennych korytarzach, rozwierając po kolei wszystkie cele, ażeby kogoś w zamieszaniu nie zostawić.
 
 
Wypuszczono w ten sposób wszystkie kobiety, które przebywały w bocznym skrzydle korytarza, a po nich zaczęli wychodzić z otwartych cel mężczyźni. Wszyscy więźniowie, tak kobiety, jak i mężczyźni wychodzili w bieliźnie i boso, niektórzy połapawszy koce pookrywali się nimi na głowy i szli niekończącym się korytarzem-korowodem, rozespani i głodni, skłaniając się z wyczerpania i mąk w nogach. Jeden z więźniów nie chciał wyjść z celi, bo jak twierdził, ma już nie długo do wyjścia z więzienia, nie wiedział biedny, że wyrok był już na niego przez Niemców wydany. Toteż w lesie, gdy go o tym poinformowano rzucił się z wdzięcznością chłopcom na szyję, za to, że go zabrali z więzienia. Już bym nie żył, gdybym został, mówił podniecony. Wychodzących z więzienia poczęto się dopytywać o tych, co zostali aresztowani z pociągu. „Pozew”stojący z dala na korytarzu w pewnej chwili usłyszał przez drzwi znajome wołanie. To przecież głos mojego kolegi „Kreta” pomyślał odkrzyknąwszy mu kilka słów pociechy zameldował o tym por. „Jeleniowi”.
 
Zaczęło się gorączkowe poszukiwanie kluczy do tej sali. Niestety była to cela specjalna, od której klucze zostały na gestapo. Nie było rady. Chłopcy przynieśli saperski topór, którym na wysokości ramienia zaczęli rąbać drzwi, niżej bowiem były zbyt mocno i gęsto okute żelazem. Więźniowie natychmiast chwycili ławę i od wewnętrznej strony zaczęli uderzać w drzwi. Zamek jednak nie puścił. Siekiera krążyła z rąk do rąk i oto po kilku chwilach ukazał się najpierw mały otwór, który się z każdym uderzeniem powiększał, aż wreszcie stał się tak duży, że człowiek mógł się przezeń przecisnąć. Wszyscy przebywający w celi zaczęli się przepychać w obawie, że nie zdążą wyjść, a jednocześnie nikt z nich nie chciał wychodzić ostatni, gdyż nie miałby go, kto podsadzić na wysokość otworu. Dopiero „Kret” zyskawszy zapewnienie, że go nie zostawią, powsadzał wszystkich z celi w dziurę, a sam podstawiwszy sobie ławę pod drzwi wysunął się sprytnie jak kot do połowy otworu, przez który został wciągnięty przez kolegów i był wreszcie wolny. Z uciechy wyciskał wszystkich po kolei, tak samo zresztą, zrobili i inni oszołomieni, uwolnieni więźniowie. Komendant „Szary” zaczął przynaglać do pośpiechu, gdyż noc czerwcowa jest krótka, a chcieli wszystkich więźniów zabrać do lasu, ponieważ ucieczka na własną rękę mogła być skazana na niepowodzenie. Zgodnie z rozkazem opuścili więzienie, z okien, którego buchały płomienie palących się papierów.
 
Na placu przed więzieniem stał por. „Blady”, który był bardzo zbity, przeszedł przez 48 godzin prawie bez przerwy badania gestapo, stąd przewieźli go dopiero o 17.00. Podobnie mordowano „Kreta”, który gehennę gestapowskich sposobów badań pokazał późnej chłopcom, gdy zdjął koszulę. Jego plecy były koloru prawie granatowego.
 
Do osłabionego „Bladego” podszedł „Warszawiak” i „Pozew” i wziąwszy go pod ręce poprowadzili go za innymi. Wśród ciągłej strzelaniny rozlegającej się w wielu punktach miasta, partyzanci wycofali się na wcześniej wyznaczony punkt zborny, znajdujący się na peryferiach Końskich, gdzie zatrzymali się do chwili nadejścia reszty. Grupy bojowe ściągnęły na wyznaczone miejsce w porządku, lecz odbywało się to bardzo powoli. W warunkach bojowych ciężko było z rozpracowaniem tych spraw w ten sposób, ażeby były praktycznie bez odchyleń wykonane. Toteż i tym razem, mimo surowych rozkazów zabraniających wdawania się w niepotrzebną walkę, rzeczywistość zmuszała poszczególne grupy, czy też cały oddział do odstąpienia od wyznaczonych rozkazem działań. Grupy wyznaczone na ubezpieczenie akcji były na stanowiskach dłużej niż zachodziła potrzeba, co w konsekwencji doprowadziło do przeciągnięcia się całej akcji, mimo, że rozbicie więzienia trwało znacznie krócej. To też się już działo, gdy grupa leśna ubezpieczonym marszem ruszyła w kierunku stepów leśnych.
 
Konecki cmentarz partyzancki
 
Relacja spisana przez uczestnika akcji ps. "Pozew" (w trzeciej osobie).
 
Starałem się ją opublikować bez zbędnych zmian i korekt.
 
ŁŁ
[Przedświątecznie zapracowany]
Brak głosów

Komentarze

Tą samą sytuację opisał autor książki "Duchy Baszty". W tej chwili nie pamiętam nazwiska autora. Spróbuje odszukać w biblioteczce domowej. Na weekend nie mam internetu, więc dopiero w poniedziałek.
Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
-1
#40705

Natomiast wiem, że historia ta(też z zaznaczonym udziałem "Pozewa")była już kiedyś, kiedys publikowana. Być może były to "Przez Lasy, Wertepy". Ale głowy nie dam.

 
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: hey-ho.pl

Vote up!
0
Vote down!
0

 
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: hey-ho.pl

#40710

Wspanialy wpis,...pozdrawiam Akiko

Vote up!
1
Vote down!
-1

...Obnoszę po ludziach mój śmiech i bukiety
Rozdaję wokoło i jestem radosną
Wichurą zachwytu i szczęścia poety,
Co zamiast człowiekiem, powinien być wiosną. K.Wierzyński

#40728

chedniowa, gdzie po dokiem szwabów produkowano polską odmianę Stena!
pzdr

Vote up!
1
Vote down!
0

antysalon

#40731

Ps. odebrałeś moją wiadomość prywatną?

 
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: www.hey-ho.pl

Vote up!
0
Vote down!
0

 
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: hey-ho.pl

#40739

Ps. odebrałeś moją wiadomość prywatną?

 
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: www.hey-ho.pl

Vote up!
0
Vote down!
0

 
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: hey-ho.pl

#40740

Źle oceniony komentarz

Komentarz użytkownika markowa nie został doceniony przez społeczność niepoprawnych.. Odsuwamy go troszkę na dalszy plan.

bardzo kocham Suchedniów - a w nim Krzysztofa Kąkolewskiego!

Vote up!
0
Vote down!
-2

Bóg - Honor - Ojczyzna!

#346756

w domu rodziny mojej Cioci!
Por. Jana Borysewicza "Krysia", poległy na Wileńszczyźnie. Dotychczasowe badania DNA nie potwierdziły jednak w stu procentach jego tożsamości, w 100 proc. stwierdzić, że wśród odnalezionych szczątków znajdują się te należące do por. Jana Borysewicza, którego legenda przetrwała tu na Wschodzie i w Polsce.
Na cmentarzu w Ejszyszkach stanie krzyż poświęcony pamięci por. "Krysi".
Iluż takich jak "Krysia" spoczywa w bezimiennych mogiłach ziemi wileńskiej i nowogródzkiej.
Krysia to jeden z legendarnych dowódców Armii Krajowej, por. Jan Borysewicza, ps. 'Krysia'".
Postać była przemilczana w PRL nie tylko dlatego, że walczył z oddziałami NKWD, ale również dlatego, że walczył o "Polskę niepodległą, wolną, ale też i całą, a nie taką, jakiej chcieli komuniści".
Mogiły wielu z nich nadal są nieznane, bo Sowieci dążyli do ukrycia ich zwłok, "domniemywając słusznie, że te miejsca staną się miejscem kultu dla Polaków", ale od teraz grób "Krysi" znajduje się w Ejszyszkach.
Przez pół wieku Sowieci fałszowali historię, ale pamięć o żołnierzach AK nie została przekreślona. Była ona przekazywana w domach, parafiach.
Szczątki żołnierzy Armii Krajowej, w tym prawdopodobnie Borysewicza, odnaleziono w wyniku prac ekshumacyjnych prowadzonych w 2008 i 2009 r. na terenie grodziska Majak pod Ejszyszkami.
W 1945 roku NKWD wrzuciło do znajdującej się tu głębokiej studni ciała żołnierzy AK. Miały znajdować się tam m.in. szczątki por. "Krysi", legendarnego dowódcy AK, obrońcy Wileńszczyzny i ziemi nowogródzkiej, poległego 21 stycznia 1945 roku pod Kowalkami. Jego nagie ciało było obwożone przez Sowietów po okolicznych wsiach i miasteczkach jak łup wojenny. Badania DNA nie pozwoliły jednak stwierdzić w 100 proc., że odnalezione szczątki należą również do Borysewicza.
Dlatego miejscowi wskazują także inne miejsce ewentualnego pochówku "Krysi".
Por "Krysia" mimo upływu lat żyje w pamięci Polaków w "tamtych stronach!"
Co rusz spotykam tych z "tamtych stron" czyli "naszych stron", w tym roku jadąc na narty wpadłem do rodziny i od słowa do słowa okazało się, że moja Ciocia; łączniczka, sanitariuszka, jako 16- małoletka, skazana na 10 lat ciężkiej pracy przy wyrębie tajgi na Syberii znała chłopaków od "Krysi", był to pluton ? czy drużyna? żandarmów często goszcząca u nich pod Ejszyszkami, a może pomyliłem? nazwę!, bo dla mnie te Mysikiszki i Ejszyszki to taka egzotyka!
"Nasze strony" tak tez mawiali moi dziadkowie!
A i Ojciec też często używał z 'naszych stron"!
I "Wilk". "Ragner", 'Krysia" to wszystko dzielni, nieugięci i niezłomni dowódcy często już bezimiennych żołnierzy pierwej postrach żydowskich i sowieckich band, potem Niemców, a po roku 44 postrach i zmora nkwdzistów , smiersza!, i wszelakiej sprzedajnej prosowieckiego swołoczo-ścierwa! takich m.in. jak ojciec Cimoszewicza, Milewski czy insze im podobne Putramenty i Jaruzelski!
pzdr

Vote up!
1
Vote down!
0

antysalon

#40859

"Duchy Baszty" Józef Stompor. Książka o partyzantach z obwodu iłżeckiego AK "Baszta".

Vote up!
0
Vote down!
0
#41028

Może słowo o powodach powrotu po przygodzie z NE na łono Niepoprawnych?

Vote up!
1
Vote down!
0
#346797