Matka Boska zasłoniła Szwabowi oczy
12 września 1943 roku oddział partyzancki Armii Krajowej porucznika „Mariańskiego” Stanisława Pałaca, wyruszył z Gór Świętokrzyskich na koncentrację w lasy siekierzyńskie, tj. na Wykus w godzinach wieczornych. Po drodze w Grzegorzowicach zarekwirowano 6 furmanek, na których szczęśliwe i bez przeszkód przetransportowane zostało całe zgrupowanie partyzanckie. Gdy w późnych, wieczornych godzinach osiągnięty został skraj siekierzyńskiego masywu leśnego, partyzanci zsiedli z podwód, a starszy strzelec „Kogut” otrzymał od podpor. „Jurka Czerwonego”rozkaz odprowadzenia zarekwirowanych wozów do jednej z okolicznych wsi. Przydzielono do tego zadania im pięciu żołnierzy.
MŁYN KOBIAŁKI
I tak: kapral Red – Józef Stępiński, Stanisław Strzelec „Śmigły”, Kazimierz Siudek,który był celowniczym RKM-u,strzelec „Adaś” – Adam Pytlakowski,strzelec „Kozak” – Józef Dziubińskioraz Ja – Edward Paszkiel„Pozew”, jako amunicyjny. Każdy z nas był woźnicą jadących w kolumnie furmanek. Na czele grupy, jako znający teren jechał dowódca „Kogut” – Czesław Kurczyński.
Najprawdopodobniej we wsi Godów (nie pamiętam już dokładnie)u sołtysa zostawiliśmy wozy z polecenie odprowadzenia ich do wsi Grzegorzowice.
Po przekazaniu sprzętu sołtysowi, udaliśmy się już o świtaniu w dalszą drogę piechotą i przybyliśmy do młyna Kobiałki, gdzie zadaniem naszym było upiec chleb dla oddziału.
Po przybyciu na miejsce rozlokowaliśmy się w stodole, zgodnie z życzeniem dowódcy patrolu „Koguta”, który zapewnił nas, że znany mu Stanisław Styczyński(człowiek z młyna)zagwarantuje nam- żołnierzom ubezpieczenie. Ponieważ byliśmy bardzo zmęczeni po całodziennym marszu, szybko posnęliśmy na słomie. Wypoczywaliśmy tak przez kilka godzin.
Około 14.00 kolega „Kogut” przyszedł po nas i poprosił na obiad. Zastrzegł jednak, że długa broń, a więc karabiny i RKM, mają zostać w stodole. Pozwolił tylko wziąć pistolety i granaty, twierdząc, że podwórze jest rozległe i względnie daleko ze stodoły od domu - widać wszystko jak na dłoni. Powiedział, że ma obawy, że ktoś nas zobaczy z bronią i doniesie Niemcom. Taka sytuacja stworzyłaby śmiertelne zagrożenie dla właścicielki młyna Dąbrowskiej i jej rodziny.
Ledwie usiedliśmy do zastawionego obiadu, syn młynarza Hipolit Dąbrowski wpada do mieszkania bardzo roztrzęsiony, że na podwórze zajechali Niemcy kilkoma furmankami. Wtedy ja niewiele myśląc wyskoczyłem oknem do ogródka - w sieni słychać już było dobijających się Niemców. Potem hyc z ogródka przez płot na podwórze. Niestety wprost na stojącego żandarma. Przewróciliśmy się obaj, a zaskoczeni, stojący obok inni żandarmi w tym momencie nawet nie otworzyli ognia. Pewnie też się bojąc zranić szamoczącego się ze mną kompana.
W tym czasie obok nas przebiegli Adaś i Śmigły i biegnąc przez kładkę. A ja wyrwawszy się Niemcowi powstałem z ziemi i zacząłem biec za nimi, również w stronę kładki. Bałem się jednak, że nie zdążę i zostanę odcięty od przeprawy. Zmieniłem, więc kierunek i w pewnym oddaleniu od kładki wskoczyłem do głębokiej, rzecznej wody. W tym miejscu było, bowiem jej spiętrzenie pod młynem.
Już w drodze do rzeki, przed skokiem, posypały się za mną strzały. A gdy byłem już w wodzie ogień był tak gęsty, jak gdyby sypano gęsto grochem po jej powierzchni.
Nastąpił ostry ból. To w trakcie przepływania rzeki zostałem ranny w prawe ramię. Mimo to przepłynąłem na drugi brzeg Świśliny i korzystając z osłony przybrzeżnych drzew i krzewów zacząłem biec wzdłuż koryta, w górę jej biegu. Podczas tej mojej ucieczki, w odległości około ½ kilometra przede mną biegło w tym samym, co i ja kierunku kilku na czarno ubranych mężczyzn. Dlatego, strzały oddawane do mnie z pistoletów maszynowych przenosiły się, rażąc tych biegnących przede mną ludzi.
W pewnym momencie mężczyźni ci, przebiegali przez nasłonecznione miejsce. Wtedy zauważyłem u nich błyszczące, okute otoczki czapek. Zrozumiałem, że jest to granatowa policja. Czując się zagrożony i z tamtego kierunku, zmieniłem trasę ucieczki i zacząłem się kierować w górę, po zoranym polu, w kierunku wsi Kałków.
Jakkolwiek odbiegłem już dość daleko od młyna, to w dalszym ciągu szczególnie zawzięcie, ścigało mnie 4 Niemców. Ponieważ biegli rzędem za mną, ja zrównałem bieg z ich szeregiem uniemożliwiając strzelać do mnie trzem ostatnim. Teraz z [pistoletu maszynowego mógł strzelać tylko pierwszy. Inni albowiem mieli zarówno mnie jak i resztę ścigających na linii strzału. Dopóki ten jeden biegł i strzelał to ja nie zatrzymywałem się. Jednak, z chwilą, gdy zauważył, że mnie nie trafia, zmienił dwukrotnie magazynek i zaczął strzelać z pozycji leżącej. Mierząc z ramienia był celniejszy. Wiedziałem o tym i unikałem ognia jak mogłem. Zaczęła się istna ciuciubabka. Biegłem oglądając się często za siebie, i ile razy zauważyłem, że żandarm pada na ziemię, składając pistolet strzału - padałem również i ja. Biegnij, oglądaj się, padnij, a gdy prześladowca wstanie znowu biegnij! W ten sposób wielokrotnie uniknąłem trafienia.
Jednak jest przewaga kuli nad człowiekiem. Pomimo, że zachowywałem się bardzo przytomnie, to siłą rzeczy kilka razy spóźniłem się z padaniem. W ten sposób zostałem trafiony dwukrotnie w pośladek i raz w genitalia. Mimo to jednak biegłem dalej. Nie wiem ile trwała ta ucieczka. Może nawet gdzieś około godziny. Byłem wtedy młody i bardzo wysportowany, w końcu jednak zacząłem odczuwać ból i zmęczenie. Niestety, mimo, że znajdowałem się już w połowie drogi do wsi Kałków, to w pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że zwalniam i do wsi nie dobiegnę.
Nie wiedziałem co robić. Bardzo bałem się zboczyć z trasy, bo cały czas oglądając się, widziałem tych trzech żandarmów, którzy zajmowali, co i rusz leżące stanowiska strzeleckie, czekając tylko na okazję, aby szeregowo otworzyć ogień w moim kierunku.
Gdy zmęczenie stało się nie do wytrzymania postanowiłem zaryzykować. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, odskoczyłem w prawo, w kierunku pobliskiego pagórka. Wtedy tamtym nadarzyła się okazja do otwarcia ognia jak z plutonu egzekucyjnego. Strzały były coraz celniejsze - kilka razy kula otarła się o moje ciało. Nagle bach! Dostałem z KBK w lewe biodro. Ten piąty postrzał był piorunujący! Całą lewą nogę mi wysztywniło i wtedy straciwszy nadzieję ucieczki, zacząłem się gorąco modlić do Matki Boskiej. Była ona moją powierniczką i przyjaciółką serca od najmłodszych lat. Żegnając się tedy z życiem ciężko kuśtykałem szepcząc modlitwę. Zauważył to jeden ze ścigających mnie żandarmów, zerwał się zaczął pewnie biec do mnie. Wtedy pomyślałem, że nic mnie już nie uratuje.
Ale nagle, podczas tej gorącej modlitwy, paraliż nogi ustąpił. Podniosłem się najszybciej jak mogłem i złapaną bryłą czarnej ziemi rzuciłem w kierunku tego nadbiegającego żandarma. Był już blisko, jakieś 35 metrów ode mnie. Ten natychmiast padł na ziemię, myśląc pewnie, że to granat. Ostatkiem sił, nie bacząc na strzelających z dołu, pobiegłem dalej, chroniąc się za poorany pagórek. A tam, przebiegłszy około 40-50 metrów padłem na ziemię – wprost w wyjeżdżoną na polu koleinę. Przysypawszy się trochę dla zamaskowania ziemią leżałem bez ruchu. Wyjąłem tylko z kieszeni i odbezpieczyłem granat – tanio skóry nie oddam.
Przeleżałem nadspodziewanie długo. Dziwne, przez około godzinę żaden z oprawców po mnie nie przyszedł. Nagle, u szczytu pagórka pojawił się cywil i jeden żandarm, którzy za chwilę znikli za górką z powrotem. Potem pojawili się bardzo blisko mnie. Czegoś szukali. Czegoś znacznie mniejszego niż ciało człowieka. Niemiec macał się po pustej kaburze i coś krzyczał do cywila. Szli prosto na mnie, utytłanego w ziemi, nieruchomego i leżącego w koleinie człowieka. Nie miałem już sił reagować, tylko wciąż modliłem się do Matki Boskiej. Gdy byli tuż-tuż, w rannym biodrze przeszedł mnie ostry ból. Poruszyłem się! To już naprawdę koniec – pomyślałem – z tej odległości (10 m?) musieli mnie zobaczyć. A jednak wciąż cisza. Niemiec i cywil przeszli prawie mnie nadeptując patrząc się zupełnie w innym kierunku. Za chwilę widzę, że Niemiec już się nie rozgląda tylko cieszy z odnalezionego pistoletu. Wcześniej oczy wlepione mieli w tym kierunku, gdzie Niemiec padł ostatni raz. Tam też pistolet leżał widoczny na ziemi. Niemiec go podniósł i zaprzestali dalszych poszukiwań.
Tym cywilem, jak się później z jego ust dowiedziałem, był niejaki Gajewski - również człowiek organizacji podziemnej. Znalazł mnie wieczorem i ostatecznie odwiózł furmanką za Wykus, do oddziału „Ponurego”. Oświadczył mi potem, że uratował mnie cud. Widząc jak dostaje ostatni strzał był pewien, że poległem. Był o tym przekonany nawet, gdy szedł ze Szwabem. Nieruchomy trup na polu i tyle. Nie przejmował się, więc już, że Niemcy znajdą nieboszczyka. Jednak, gdy już zamierzał pokazać mnie żandarmowi zobaczył mój ruch i jak przytuliłem się do ziemi. Zorientował się wtedy, że wciąż żyję i odwrócił uwagę Niemca w innym kierunku. Ponieważ został przymuszony tylko by odszukać krótką broń (Parabelkę), którą Niemiec padając wielokrotnie na ziemię – zgubił, to zaraz po odnalezieniu mógł spokojnie odprowadzić żandarma do wsi i czekać aż Niemcy się wyniosą. Według późniejszej relacji Gajewskiego, gdy ja odskoczyłem w bok, żandarm pobiegł prosto, ponieważ chciał mi odciąć drogę do wsi. Dobiegł niemal do samej wsi Kałków, lecz mnie tam nie znalazł. Nie miał zielonego pojęcia gdzie zniknąłem. Tam też zorientował się, że po drodze zgubił broń. Złapał, więc przypadkowego „pomocnika” i kazał prowadzić się po polu w jej poszukiwaniu. Broń znalazł a mnie nie, choć prawie nadepnął.
Już słońce zachodziło, gdy od mieszkańców Kułakowa otrzymałem pierwszą pomoc. Niemcy lada, co odjechali. Wiadomości otrzymałem tragiczne. W tym samym czasie, co ja uciekałem został ranny w płuco Adaś i Szwaby dobili go serią z pistoletu maszynowego w głowę. Nieco wcześniej uciekał Kozak, który był na ubezpieczeniu podczas obiadu, i również został ranny. Lecz on dalej nie uciekał, czekając spokojnie na Niemców. Ci natychmiast go dobili. Udało się tylko szczęśliwie uciec Śmigłemu. Natomiast Koguti Red nie uciekli z domu, lecz poczekawszy chwilę, gdy wszyscy żandarmi pobiegli za nami, przemknęli niezauważeni do stodoły, gdzie schowali się wraz z bronią w snopki słomy i siana. Było to duże ryzyko, ponieważ rozwścieczeni Niemcy mogli całą stodołę spalić, a wtedy upiekliby się żywcem. To się nie stało tylko dzięki przytomności młynarki. Kobieta uderzyła batem syna (bykowcem pozostawionym przez Koguta). Prosto w twarz. Sama również zrobiła sobie kilka sińców, które pokazywała żandarmom na dowód jak bardzo znęcaliśmy się nad nimi, co Niemcy przyjęli, jako dobrą monetę i na szczęście nie spalili młyna, oraz zabudowań. Zaspokoiła ich jatka na kilku partyzantach.
Była już noc, gdy furmanką chłopską dowieziono mnie do gajówki. Tam udzielił mi pomocy lekarskiej, przyuczony na felczera Jurek Bolesław, człowiek tamtejszej organizacji konspiracyjnej Armii Krajowej, ściągnięty z polecenia dowódcy placówki. Dokonał pierwszych opatrunków moich wszystkich ran i dał mi dwa zastrzyki przeciwzakażeniowe (Propridozum?). Następnie załadowano mnie na wóz drabiniasty i odwieziono do obozu na Wykus. Podczas transportu eksportował mnie Śmigłyoraz wspomniany Gajewski. Rano we wtorek, 14 września przywieziony zostałem do obozu, gdzie ppor. „Jurek-Czerwony”po porozumieniu się z por. „Mariańskim” oddali mnie w opiekę lekarzowi zgrupowania doktorowi „Zantowi” – Kazimierzowi Łotkowskiemu. Ten pozostawił mnie w szpitalu na Wykusie, a potem dbał podczas rekonwalescencji. Po 8 miesiącach partyzanckiego lazaretu, transportów z oddziałem i dochodzenia do siebie po stodołach oraz chałupach wydobrzałem. „Ponurego” już wtedy nie było. Dalej walczyłem u „Szarego”.
Jednak, tak naprawdę to cud, że żyję. Na kredyt.
Matka Boska musiała zasłonić Szwabowi oczy.
„Pozew”
Kpt. AK Edward Paszkiel „Pozew” zmarł 30 grudnia 2001 r. na udar mózgu. Był moim dziadkiem (ŁŁ).
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 3167 odsłon
Komentarze
Re: ŁŁ
6 Stycznia, 2010 - 01:10
Przeczytałem z przyjemnością. Mam nadzieję (i tego Ci życzę), że kiedyś odnajdziesz te "ważniejsze" dziadkowe dokumenty.
Pzdr.
Hunie, gratuluje pamięci :-)
6 Stycznia, 2010 - 11:07
Też bym chciał by cos jeszcze sie odnalazło. Bo niestety, była to chyba ostatnia opowieść jaką dysponuję.
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: hey-ho.pl
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: hey-ho.pl
Piękna i jakże prawdziwa opowieść…
6 Stycznia, 2010 - 02:06
Sam doznałem pomocy Matki Bożej w sytuacji bez wyjścia. Nie była to sytuacja wprawdzie tak dramatyczna jak w przypadku Twojego dziadka – jednak …….Może ja kiedyś opowiem.
Kapitanie Nemo, zatem czekam na tą opowieść
6 Stycznia, 2010 - 11:12
Tego rodzaju relacje dają bowiem zupełnie inne spojrzenie na człowieka i autentyczne wartości w otaczającym świecie.
Więcej frazesów nie pamiętam ale... Dla mnie interpretacja Dziadka jest prawdziwsza niż lewackie wieczne gadanie o przypadkach i zbiegach okoliczności.
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: hey-ho.pl
Pozdrawiam
ŁŁ
Ps. Czujcie się zaproszeni do serwisu społecznościowego dla fachowców: hey-ho.pl
Piękna i jakże prawdziwa opowieść…
6 Stycznia, 2010 - 02:06
Sam doznałem pomocy Matki Bożej w sytuacji bez wyjścia. Nie była to sytuacja wprawdzie tak dramatyczna jak w przypadku Twojego dziadka – jednak …….Może ja kiedyś opowiem.