Ty nie ziewaj, masz młodych dwóch synów, niech idą, niech biją Lachiw

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Już latem 1942 r. zauważyłem, że zarówno starsi jak i młodzi Ukraińcy, coraz częściej organizują gromadne spotkania, podczas których śpiewają wrogie piosenki dla Polaków. Osobiście słyszałem wiele razy jak śpiewali tak: „Smert Lachom, smert, smert Moskowskoj, Żydowskiej komunie.”. W czerwcu tego samego roku, miało miejsce jeszcze inne, znaczące zdarzenie. Moja mama Michalina pracowała w konopiach przed naszym domem i wtedy zobaczyła, że idzie prawosławny pop z naszej wsi, na którego oczekiwał nasz sąsiad, Ukrainiec Burys. Gdy pop się przybliżył, poczęli rozmawiać, w chwilę później mama usłyszała następujące słowa popa do Burysa: „Ty nie ziewaj, masz młodych dwóch synów, niech idą, niech biją Lachiw. Jak zabiją, to mniej ich zostanie dla innych.”. Słyszałem później osobiście, jak mama mówiła później o tym naszemu tacie w domu. Powiedział na to wtedy: „To co zrobić, trzeba mieć się na baczności.”. Mama wielokrotnie później to wspominała, widać było jak głęboko ją to zraniło, jeszcze nawet po wojnie o tym mówiła.

W 1943 r. nasz tato Wacław poważnie już obawiał się o życie naszej rodziny, wyraźnie bał się napadu na nasz dom. Dlatego pilnował, abyśmy wszyscy nie nocowali razem w domu, wtedy w razie napadu, przynajmniej niektórzy zostaną ocaleni. Nocowaliśmy często na strychach, w oborze, w stodole. Ojciec wysyłał nas także często do innych rodzin, ja najczęściej chodziłem na Zastawie. Pamiętam jak w czerwcu 1943 r. Bolesław Roch, który miał już wtedy 23 lata, przygotowywał dla mnie kryjówkę w kopach siana. Spałem w nich wygodnie całą noc, nad ranem przychodził po mnie i zabierał do domu, w dzień wracałem do domu. Ukraińcy w tym czasie rozpowiadali, że ma być napad na naszą wieś, że Niemcy szykują się do zrobienia czystki. Wtedy nasz tato zrobił za stodołą duży, zamaskowany schron dla całej naszej rodziny.

W końcu czerwca 1943 r. grupki miejscowych Ukraińców, naszych sąsiadów z Kohylna zbierali się w grupki mniejsze i większe, a śpiewając maszerowali w szyku oraz przeprowadzali wiele innych ćwiczeń wojskowych. Zauważyłem przy tym, że już w tym czasie stronili od nas Polaków i nie chcieli z nami ogóle rozmawiać, więcej wyraźnie wyczuwało się rosnącą nienawiść. Zdarzały się też coraz częściej przypadki napastowania. Dla przykładu kiedy byłem na pastwisku wraz z innymi kolegami w Lesie kohyleńskim niedaleko Teresina, to ukraińskie pastuchy przychodzili do nas i nas przeganiali. Grozili przy tym, że jak się nie usuniemy, to nas pobiją. Jednego razu, mojego kolegę Józefa Drabika z Kohylna pobili. Józek był kaleką bez ręki, którą utracił, gdy latem 1941 r. rozbrajał pocisk z moździerza sowieckiego w naszym lesie. Podczas tego najścia Ukraińcy skaleczyli Józkowi rękę, wtedy on poskarżył się w Tartaku mieszkającym tam Polakom. Po godzinie przyjechało na rowerach pięciu młodych Polaków, którzy z kolei pobili Ukraińców. Od tego starcia, już zaczęła się między nami otwarta wrogość i omijaliśmy się z daleka. Wśród młodych Polaków, którzy brali udział w tej bijatyce pamiętam dobrze: Henryka Kukułkę oraz Stanisława Karbowiaka, syna gajowego.

Aleksander Roch najstarszy syn Antoniego i Anny (rocznik 1902) mieszkał z żoną Agnieszką w Futorze pod Lasem kohyleńskim. To było około 1,5 km od Kohylna i około 1,5 km do Tartaku. Tam stało chyba tylko trzy domy, w tym dom rodzinny Agnieszki Roch z d. Cichosz. Było tam pięknie, przed domem rosło może nawet sześć 200 – letnich  dębów.

Michał Roch rodzony brat Aleksandra zamieszkał od niedawna na kolonii Ludmiłpol i był żonaty z Marią z domu Tymoczko. Ślub odbył się jesienią 1942 r. w kościele w Swojczowie, a potem młodzi zamieszkali razem u pani młodej. W początkach lipca 1943 r. do domu Michała przyjechali nocą, około 23.00 dwoma furmankami Ukraińcy. Załomotali do drzwi i chcieli koniecznie z rozmawiać z Michałem Rochem. Michał już wcześniej obawiał się poważnie o życie, czasy były bowiem bardzo niespokojne, dlatego niewiele się namyślając, wyskoczył oknem na podwórko, na tyłach mieszkania. Tu niestety ustawiony był już Ukrainiec, który zaraz wskoczył mu na plecy i powalił na ziemię. Wywiązała się gwałtowna walka, w której Michał zdołał wyrwać upowcowi karabin, od razu zarepetował, ale karabin nie wystrzelił. W tym momencie z tyłu zaatakował drugi Ukrainiec. On jednak i z tym sobie poradził, próbując odebrać mu broń, tak jak pierwszemu. Jednak Ukraińcy nie puszczali. Wtedy zaczął ich obu odciągać w stronę ogrodu, w kartofle i tam zamierzał ich podusić. Jednak Ukraińcy widząc, że mocno ciągnie, przechytrzyli go i puścili nagle broń. Gdy Michał się przewrócił skoczyli gwałtownie na niego i gdy go obezwładnili, wezwali pospiesznie pozostałych. Tymczasem teść wpuścił partyzantów do domu, którzy gdy się dowiedzieli, że złapali Michała na dworze, udali się zaraz tam. Michał tylko w bieliźnie leżał na ziemi, gdy tymczasem Ukraińcy kołem stanęli dookoła niego. Widocznie poczuli się już panami sytuacji, ponieważ jeden z nich wezwał Michała do swobodnego powstania z ziemi. Michał czuł już śmierć na plecach, dlatego okazał się bystry i mężny, gdy wstawał, rzucił się gwałtownie na jednego z nich, przewracając go z byka i uciekł. Chociaż do niego strzelali, udało mu się zbiec. Michał przybiegł tej nocy do Kohylna, do domu mojego ojca Wacława i ukrył się w stajni na strychu. Ponieważ pies bardzo szczekał, rano ojciec zauważył, że pies często spogląda na dach stajni. Poszedł zobaczyć co się tam stało i wtedy znalazł tam Michała, który był zupełnie nagi, gdyż wszystką bieliznę banderowcy zdarli z niego, podczas próby zatrzymania go.

Zaraz zapytał się mocno zaniepokojony, co się stało, gdy się dowiedział o ostatnim najściu na dom Michała, zaraz wysłał mnie, abym pobiegł do Ludmiłpola i uspokoił wszystkich, włącznie z żoną Marią i jej rodzicami. Marysia zaraz przybiegła do nas i przekazała Michałowi, wezwanie partyzantów, aby natychmiast wstawił się na ich partyzancką placówkę w Lesie k. Świnarzyna. Obiecali przy tym, że nic mu nie grozi, wyjaśniali spokojnie, że chcą z nim tylko porozmawiać. Michał po rozmowie z żoną i jej rodzicami: Moniką i Filipem Tymoczko, obawiając się prześladowania i zemsty na rodzinie, postanowił tam pojechać.  

Gdy przyjechał do Lasu konno, postanowił wcześniej zajechać do swojego kolegi gajowego, który nazywał się chyba Karbowiak i zapytać o drogę do sztabu partyzantów. Na podwórku spotkała go żona gajowego i nakazała mu natychmiast zsiąść i ukryć konia w szopie. Bardzo się obawiała, aby nikt ich nie zauważył, a szczególnie Michała. Wzięła go więc na bok i zapytała po co przyjechał. Gdy powiedział, że jedzie na rozmowę do sztabu UPA, opowiedziała mu jak tydzień temu na taką samą rozmowę pojechał jej mąż, który już więcej do domu nie wrócił. Z tego co mówiła zorientował się, że podczas przesłuchania Ukraińcy chcieli się koniecznie dowiedzieć, gdzie jej mąż ukrył broń. Zadając kolejne pytania, zadawali mu kolejne pchnięcia bagnetem. W tych męczarniach wyznał im w końcu gdzie zakopał karabin maszynowy, jednak i tak zmarł w wyniku odniesionych ran. Razem dostał około 70 ran, wiedziała o tym dobrze, bowiem wykopała ciało męża z ziemi i jeszcze raz pochowała.

Banderowcy, gdy przyjechali w wyznaczone przez męża miejsce nie znaleźli broni, bowiem gdy dokopali się do szczątków zdechłego psa, porzucili dalsze szukanie. Karabin był pod tymczasem pod ciałem psa. Michał opowiadał mi także, że żona Karbowiaka wyznała mu, że jej mąż nie był jedyną ofiarą zamordowaną przez partyzantów w tym sztabie. Według niej w ten sposób zabito, już przynajmniej kilka osób. W tej sytuacji Michał przejrzał na oczy, wsiadł na konia i wrócił pospiesznie do domu. Od tej pory ukrywał się, aż do naszej ucieczki do miasta Włodzimierza Wołyńskiego, a stało się to za ok. 3 tygodnie.

W tym czasie Ukraińcy już niemal codziennie śpiewali w naszej wsi wrogie piosenki na Polaków i nie kryli się przy tym wcale. Najczęściej śpiewano wieczorem w grupkach pod swoimi domami. Z tamtego okresu zapamiętałem także, jak często Ukraińcy w rozmowach wylewali swoje liczne żale na Polskę. Mówili o nierównym traktowaniu Polaków i Ukraińców, mówili o zabieraniu praw słusznie się im należącym i wielu innych przykrościach, których doświadczyli. Z kolei nasz tato coraz częściej informował nas wieczorami, że Ukraińcy zabierają pojedyńczo Polaków z domu i gdzieś ich wywożą. Nikt nie wie potem, co się z nimi stało, ślad po nich się urywał, można potocznie powiedzieć: „zapadali się pod ziemię.”. W takich okolicznościach w sercach naszych rodziców, zrodziła się myśl o ucieczce do Włodzimierza Wołyńskiego. Tato wciągnął do tego pomysłu rodzinę Rochów, mieszkających licznie na Zastawiu. [fragment wspomnień Romana Szymanek ze wsi Kohylno na Wołyniu]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (6 głosów)

Komentarze

A czy o beatyfikację wspomnianego popa już wystąpili neobanderowcy?

Może doczekamy się w najbliższym czasie uznania przez polski Sejm za ludobójstwo zarówno zbrodni katyńskiej, jak i opisywanych przez Autora zbrodni na wschodnich terenach Rzeczpospolitej.

Serdecznie pozdrawiam

Vote up!
1
Vote down!
0

jan patmo

#1504192