ZDRADA BANDEROWCÓW I RZEŹ DOMINOPOLA - PERŁY ZIEMI WOŁYŃSKIEJ

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Dominopol wieś stara, polska rozłożona pięknie nad rzeczką Turia na Ziemi Swojczowskiej na Wołyniu. Do powiatowego miasteczka Włodzimierz Wołyński, co to prawie nad rzeką Bug, było zaledwie około 15 km. Zamieszkana przez szlachtę zagrodową, liczyła 60 rodzin polskich i dwie, cztery rodziny ukraińskie.

Antonina Sidorowicz z d. Turowska tak wspomina: „Było u nas często bardzo cicho i spokojnie, drewniane domki otoczone były sadami i ogrodami, w których było mnóstwo najróżniejszych kwiatów i drzew owocowych. Najlepiej zapamiętałam orginie i astry, a z drzew najwięcej było wiśni. Uroku dodawał i zapach rozsiewał bez: biały, niebieski i czerwony. Było u nas bardzo pięknie, od strony północnej, od Świnarzyna rósł piękny las, tam chodziliśmy często całymi rodzinami na grzyby, zbieraliśmy też chętnie orzechy laskowe, poziomki, czernice i jagody. Las był naszą wspólną wszystkich spiżarnią. Z kolei od strony południowej wiła się wolno rzeka Turia, a przy niej rozciągały się łąki i pastwiska. Często chodziłam tam ze swoimi koleżankami zbierać łąkowe kwiaty, pasło się tam wtedy dużo krów. W naszej rzece woda była czysta i zdrowa, żyło w niej dużo ryb, które chłopcy łapali na wędziska. Bardzo kochałam naszą wioskę, miałam tam wielu kolegów i koleżanek.

Moja rodzina była wyznania rzymskokatolickiego i na msze święte chodziliśmy do kościoła w Swojczowie, który był bardzo niedaleko, tylko 4 km od naszej wsi. Nasza świątynia była bardzo piękna, murowana dookoła obsadzona lipami. W ołtarzu głównym znajdował się łaskami słynący Obraz Matki Bożej Swojczowskiej. Pod czułą opieką Maryi, życie religijne rozkwitało także w naszej wiosce, pamiętam jak bardzo lubiliśmy śpiewać podczas różnych świąt najróżniejsze pieśni religijne i nie tylko. W maju chodziliśmy, tzn. ja i moje koleżanki: Feliksa i Stanisława Potockie oraz nasz kolega o nazwisku Wasilewski także pod figurę, aby śpiewać majówkę. Nasza figura stała na samym początku naszej wioski od strony zachodniej, od wsi Zarudle, tuż obok domu gajowego Ukraińca Władysława Czereniuka i jego żony Marii. To był piękny duży, drewniany krzyż, na którym zawieszony był Pan Jezus. Właśnie tam, przez cały maj każdego wieczora, radośnie śpiewaliśmy najróżniejsze pieśni ku czci Matki Bożej, bardzo ją kochaliśmy. Z kolei w Wielkim Poście, do naszego domu schodziło się wielu ludzi w każdym wieku i wspólnie z przejęciem śpiewaliśmy Gorzkie Żale oraz odprawialiśmy Drogę Krzyżową. Tak było niemal codziennie pamiętam, że bardzo lubiłam brać w tych spotkaniach czynny udział.”. [fragment wspomnień Kazimierza i Antoniny Sidorowicz z d. Turowska ze wsi Dominopol]

17 sierpnia 1941 r. wyszłam za mąż za Kazimierza Sidorowicza i zamieszkałam we wsi Smolarnia, gm. Werba. Jeszcze w 1942 r. nie słyszałam, aby Ukraińcy dopuścili się gdzieś napadu na Polakach, nie pamiętam choćby jednego aktu wrogości. Natomiast były inne znaki, zapowiadające zbliżającą się nieuchronnie rzeź mieszkańców Dominopola, ale nikt nie był w stanie tego w tamtym czasie zrozumieć i rozpoznać. Moja rodzona siostra Eugenia Turowska, opowiadała mi, że rozmawiała w naszej wsi z radzieckimi partyzantami, którzy poinformowali ją, że Ukraińcy szykują się do mordowania Polaków. Gdy Eugenia i jej koleżanki stały koło swoich domów, Sowieci podeszli do nich i tak im powiedzieli: „Ładne z was dziewczyny szkoda was, ale was wybiją Ukraińcy! My stąd uciekniemy, ale was wymordują!”.

To było latem 1942 r. Ci partyzanci radzieccy przez pewien czas przebywali z partyzantami ukraińskimi i po tym co mówili oraz po tym co się później rzeczywiście wydarzyło w Dominopolu, można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że wiedzieli o planowanej rzezi już o wiele wcześniej. Moja siostra Eugenia opowiadała mi o tym osobiście w Dominopolu, gdy ze Smolarni poszłam tam odwiedzić swoich bliskich. Pamiętam także, że już od początku 1942 r., jeszcze od zimy, stały na drogach prowadzących do Dominopola warty ukraińskie [w rzeczywistości: ukraińskie warty były później, od roku 1943]. Jedna znajdowała się przy wiosce od strony Włodzimierza Wołyńskiego, a druga na moście, na rzece Turii. W tym czasie nie można już było chodzić do kościoła w Swojczowie, ani jechać do miasta do Włodzimierza, w ogóle nie puszczali.

Na wiosnę 1943 r., począwszy od marca, Ukraińcy ze sztabu UPA w Wołczaku namawiali Polaków z okolicznych wsi i kolonii do wstępowania do organizującej się polskiej partyzantki, która na podstawie zawartego porozumienia polsko – ukraińskiego walczyć będzie z Niemcami wspólnie z partyzantką ukraińską. Pierwsi zwerbowani Polacy samodzielnie agitowali po wsiach i koloniach, a ponadto zbierali dla polskiej partyzantki dobrowolne datki w postaci żywności. Warunkiem przyjęcia było posiadanie jakiejkolwiek, nawet zepsutej broni palnej. W ten sposób zwerbowano 90 młodych chłopców w wieku 15 – 20 lat z miejscowości: Jesionówka, Dominopol, Mikołajówka, Swojczów, Swojczówka, Turia, Budy Ossowskie, Kowalówka, Ossa, Czosnówka, Kisielówka i z wielu innych. Wciągnięci w tę „partyznatkę” zostali nawet dwaj podoficerowie, w tym nauczyciel ze Swojczowa Stanisław Dąbrowski. Partyzanci polscy byli zakwaterowani w stodołach w Dominopolu, a wartę w nocy pełnili tylko Ukraińcy. Broń na noc musieli zdawać do magazynu pilnowanego wyłącznie przez upowców. Jako symbol pojednania i przymierza była ustalona odznaka na czapce w kształcie koła, którego jedną połowę wypełniały barwy polskie, a drugą ukraińskie. [Władysław, Ewa Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945, t.1, s. 914]

Wspomina Kazimierz Sidorowicz: „Od wiosny 1943 r. partyzanci ukraińscy kwaterowali w Dominopolu, w szkole i w wielu prywatnych mieszkaniach Polaków. Ukraińcy zapewniali wszystkich na lewo i prawo, że między nami będzie sojusz przeciw Niemcom, że będziemy razem walczyć, ramię w ramię o wspólną sprawę. Jak to potem wyglądało w rzeczywistości  przekonaliśmy się 11 lipca w niedzielę. Mieszkańców Dominopola mordowali żołdaki ukraińskie spode Lwowa, chłopi z Kohylna i z Wołczaka.”.

Z relacji nielicznych, ocalałych, naocznych świadków wynika, że wieś została dokładnie otoczona przez bardzo silny oddział UPA z Wołczaka oraz ludność ukraińską z innych miejscowości. Na każdy dom przypadało co najmniej po kilku bandytów. Większość oczekiwała na sygnał rozpoczęcia rzezi w ukryciu, ale byli i tacy, którzy weszli do polskich domów, rozsiedli się wygodnie prowadząc spokojną, normalną rozmowę z domownikami. Wspomina pan Ularyk Tadeusz: „ [...] Do naszego mieszkania weszło wieczorem dwóch banderowców z karabinami i usiedli sobie na krzesłach i rozpoczęli normalną rozmowę z moją matką, ojcem, siostrą i mną. Po jakimś czasie usłyszeli strzały we wsi i krzyki mordowanych ludzi. W tym momencie obaj banderowcy podnieśli karabiny i oddali strzały do matki i ojca. Kiedy ponownie ładowali karabiny, złapałem poduszkę i rzuciłem w lampę naftową stojącą na stole. Kiedy lampa spadła na podłogę, korzystając z ciemności, rzuciłem się do ucieczki i ukryłem się na piecu chlebowym. W chwilę później słyszałem śmiertelny strzał oddany do mojej siostry i przekleństwa zbrodniarzy, którzy bezskutecznie próbowali mnie znaleźć. Po wyjściu banderowców z mieszkania schowałem się w wysokiej, tyczkowej fasoli, tuż obok mieszkania. Siedziałem tam całą noc i cały dzień, płacząc i trzęsąc się ze strachu, bowiem dokoła mnie banderowcy mordowali złapanych Polaków, którzy podobnie jak ja ocaleli z pierwszej, najbardziej gwałtownej fazy mordu. Następnej nocy dostałem się do mieszkania, zabrałem trochę rzeczy i żywności, po czym polami udałem się do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie dotarłem po trzech dniach i nocach”. [Gł. K. B. Zbr. p. N. Pol. IV/33]

Innym świadkiem pogromu ludności polskiej w Dominopolu był Bronisław Kraszewski, były mieszkaniec Dominopola, który tego tragicznego ranka wracał do domu po dwudniowej nieobecności ze wsi Wandywola, gdzie w domu Zienkiewicza pędził w nocy bimber. Oto jego relacja co do przebiegu masakry: „Wczesnym rankiem tuż przed wschodem słońca, dochodząc do Dominopola chciałem przebyć rzekę w bród, bo na moście stała stale warta banderowców, z którą nie miałem ochoty spotkać się. Wtedy usłyszałem przeraźliwe krzyki i pojedyncze wystrzały. Przeczuwając coś niedobrego, ukryłem się w krzakach nad rzeką Turią i widziałem jak banderowcy otoczyli domy zamieszkałe przez Polaków, a niektórzy wśród brzęku tłuczonych szyb wskakiwali przez okna do mieszkań. Z tych domów dochodziły odgłosy uderzeń i mrożący w żyłach krzyk mordowanych ludzi. Czasem było słychać detonacje granatów. Nie wszyscy spędzali noce w domach mieszkalnych, bowiem niektórzy spali w stodołach czy na strychach obór i ci mieli szansę na nieco dłuższe życie. Mimo gęstej obstawy, nielicznym Polakom udało się cudem wymknąć i ukryć w pobliskich kurnikach zaroślach i ogrodach. Oprawcy po splądrowaniu domów przystąpili do przeszukiwań pozostałych zabudowań gospodarczych skąd z okrzykami tryumfu wyciągali ukrytych ludzi i bezlitośnie mordowali. Wschodzące słońce na bezchmurnym niebie oświetliło na łące miejsca, w których szukały schronienia osoby cudem uratowane z pierwszej fazy mordu. Bezlitośni bandyci niczym wprawni myśliwi wykrywali miejsca schronienia Polaków. Uciekających dopędzali na koniach i z ochrypłym okrzykiem ‘Lachy tutaj’ mordowali dzieci, kobiety nie oszczędzając nikogo. Z tego ‘krwawego żniwa’ ocalał jeden chłopiec, który pokonując odległość z Dominopola do Turii (ok. 12 km ), dotarł do swego wujka Dobrowolskiego Józefa opowiadając chaotycznie o tym co się wydarzyło”. [Gł. K. B. Zbr. p. N. Pol. IV/23]

Wspomina pani Antonina Sidorowicz: „Po wojnie spotkałam pana Bronisława Kraszewskiego, który był moim bliskim sąsiadem w Dominopolu. Tej tragicznej nocy wracał ze wsi Wandywola i gdy już chciał przechodzić przez rzekę Turię, na moście stała bowiem warta ukraińska, z którą nie miał ochoty się widzieć, usłyszał strzały i mrożące krew w żyłach, straszne krzyki mordowanych ludzi. Powoli robiło się jasno, ukrył się więc w pobliskich zaroślach i obserwował uważnie wieś. Wtedy zobaczył, jak w gospodarstwie Ewy i Antoniego Turowskich, Ukraińcy wyprowadzają z domu do sadu rodziców: Ewę i Antoniego oraz ich troje dzieci. Następnie na jego oczach zaczęli ich po kolei mordować. Na początku zamordowali dzieci, a potem rodziców. Tak pobitych zostawili w sadzie.”.

Żołnierzem kpt. Dąbrowskiego był także Bronisław Nieczyporowski ps. „Krępy”, który cudownie wyratowany z masakry Dominopola, jest naocznym świadkiem zagłady tej dużej, starej polskiej wsi, a oto poniżej jego spisana, osobista relacja tych dramatycznych wydarzeń. Ja Bronisław Nieczyporowski urodziłem się 20 lipca 1925 r. na kolonii Kisielówka gm. Kisielin, pow. Horochów na Wołyniu. Mieszkałem tam z moimi rodzicami, dwoma młodszymi braćmi i jedną siostrą.

W roku 1943 zaczęły grasować bandy UPA, a widząc zarazem pewną nieufność ukraińskiej ludności do Polaków, wśród naszej społeczności zaczął narastać duży niepokój. Działo się tak niestety, pomimo że razem mieszkaliśmy, razem chodziliśmy do szkoły, razem bawiliśmy się, były nierzadko mieszane małżeństwa i rodziny. Polska ludność była bardzo wierząca, nigdy nie przypuszczała, że może dojść do tak tragicznych morderstw, jakie później miały miejsce, a rozgłosy na ten temat, były nawet nieraz, celowo przyciszane. W końcu czerwca 1943 r. dowiedziałem się, że w polskiej wsi Dominopol, leżącej przy rzece Turii i lesie Świnarzyńskim, w pow. Włodzimierz Wołyński, niejaki kpt. Dąbrowski organizuje polską partyzantkę. Po zastanowieniu, zdecydowałem wraz z Edwardem Kosiorem, moim bratem ciotecznym, że udamy się tam razem i wstąpimy do tego powstającego oddziału i tak się też stało. Było nas tam 12 młodych chłopaków i byliśmy łącznikami bowiem kpt. Dąbrowski miał popisanych wielu członków tej konspiracji z okolicznych wsi i kolonii, którzy posiadali broń. Razem miało być nawet 120 osób, między innymi Czesław Życzko i Wacław Pogorzelski.

Kapitan Dąbrowski nie wierzył w dobre intencje bandy UPA, a my jako łącznicy pewnej nocy mieliśmy powiadomić wszystkich posiadających broń o możliwym niebezpieczeństwie. To w przypadku gdyby trzeba było się bronić przed bandą i organizować nowe oddziały. 10 lipca 1943 r. kap. Dąbrowski coś wyczuł i puścił nas na przepustki, powiedział: „Jak w poniedziałek będzie cicho, to wstawić się tutaj z powrotem, a ja i kapral Gronowicz pozostaniemy tutaj w Dominopolu”.

Z niedzieli na poniedziałek tj. z 11 na 12 lipca w nocy banda UPA okrążyła całą wieś i bez strzału wymordowali wszystkich mieszkańców polskich Dominopola. Uczyniono to tak sprawnie, że na wybudowach około 1 km nikt nie słyszał i nie wiedział, co w Dominopolu stało się tej nocy. Zatem w poniedziałek wszyscy wracali pewni siebie z przepustek, nie spodziewając się niczego nowego, tymczasem tam wszyscy byli już pomordowani. Mój brat mając 12 lat koniecznie chciał mnie odwieźć końmi, bo chciał zobaczyć polskich partyzantów, więc zaczął prosić rodziców, aby go puścili i rodzice wyrazili zgodę.

Wraz z bratem Tedeuszem zaprzęgliśmy konie i żegnając się z rodzicami ruszyliśmy w drogę, było to około 10 km. Około godziny 11.00 dojeżdżamy do mostu na rzece Turii, tam stała warta UPA i zatrzymali nas. Jeden z nich wsiadł na wóz i mówi, że chce podjechać do wioski. Wjeżdżamy już na wieś, a ja zaraz zorientowałem się, że wpadliśmy w zasadzkę! Oto z ludności już nikogo nie widać, a tylko bulbowcy latają do mieszkań i rabują zdobycz po Polakach i w tym momencie ten Ukrainiec mówi do mnie: „Stój!”. Ja stanąłem, a z mieszkania wybiega czterech jeszcze i wynoszą szpadel, a do mnie tak mówią: „Wykopiesz jamę, bo mamy parę Żydów do zakopania”. Myślę sobie, to już koniec, z początku nie chciałem, to jeden z nich mnie kolbą po ramieniu, nie było wyjścia, wyszliśmy na ogród za budynki i kazał mi kopać. Zacząłem kopać, z początku chciałem szpadlem rąbnąć choć jednego, już mi ręce drgnęły, ale jakby mi ktoś je zatrzymał i mówił do mnie: „Uciekaj!”. A ja sobie zaraz w sercu pomyślałem: „Jak z tej obstawy można uciec?”. Czterech ich było z ręcznymi karabinami, jeden z ruskim r.k.m. i szósty z pistoletem w ręku. A pomimo to w dalszym ciągu czułem jakby za mną ktoś stał i mówił: „Uciekaj!”. Miałem na sobie buty oficerki, które kupiłem od żony oficera i pomyślałem sobie, że w tych butach mnie nie zabiją. Brat Tadeusz stał obok i płakał, żeby go puścili do mamusi.

Gdy wykopałem dół głębokości sobie po piersi, jeden z nich mówi do mnie: „Wyłaź i ściągaj buty.”! I zacząłem ściągać buty. Jednego już zdjąłem, a drugi noga jeszcze była w cholewie, jak dałem susa pomiedzy nich, odbiegłem około 50 m. i o coś się zaczepiłem, przewróciłem się. W tym samym momencie oddano do mnie serię z erkaemu, także tylko mi furażerkę zbito z głowy, ale podnosząc się złapałem furażerkę i zacząłem dalej uciekać. Wtem na koniu zauważyłem jakiegoś oficera, gdyż miał jakieś odznaki, jedzie obok mnie jakieś 50 m. i krzyczy do nich: „Nie strzelać!”. Ponieważ ja biegłem do zabudowania, o mało mnie nie rozjechał koniem, na szczęście furtka była otwarta. Wpadłem na podwórze, wszystko zabudowane i tylko między stodołą a oborą był płot z desek, taka ściana wysoko ponad 2,5 metra. W tym czasie ten na koniu podjechał i z pistoletu do mnie, ale trzeci raz jak strzelił, to ja byłem już po drugiej stronie i dalej uciekałem ile miałem sił w nogach. A ci z tyłu dalej lecą za mną i strzelają, ale oni byli już za mną w odległości około 300 metrów, także ten na koniu nie daje za wygraną, goni mnie zawzięcie dalej. Patrzę, a on jedzie obok mnie, już chciałem stanąć, ale znów ktoś jakby mówił do mnie: „Uciekaj!”.

 Przede mną rosły nieduże krzaki, a po drugiej stronie pasło się parę koni, pomyślałem sobie, abym dostał się do tych koni. Gdy przebiegłem przez te krzaki, obejrzałem się, a tego na koniu nie było widać i nie wiem, co się z nim stało. Tak sobie przypuszczam, że jak on jechał pędem to koń musiał ugrząść, bo jak ja biegłem, to też wpadłem po kolana w błoto. Gdy zbliżałem się do tych koni, ten z erkaemu puścił serię po koniach, a te galopa w dalsze zarośla. Tych z tyłu zaś mam około 500 m za sobą i dobiegam do rzeki, ale już nie tylko w płucach, ale i w żołądku miałem sucho. Wskoczyłem do wody i połknąłem kilka łyków, to dodało mi sił i otuchy do dalszej walki.

W tym miejscu rzeka była płytka w pas, przebrnąłem rzekę, a tu trafia się równina, łąki wykoszone, tymczasem ci z tyłu wciąż mnie nękają. Na szczęście mam ich już 800 m za sobą z tyłu, uciekam dalej padając w różne strony jak tylko umiałem. Oglądam się, przez rzekę przeprawia się trzech na koniach, ale konie nie chcą iść. Ja zaś mam już bardzo blisko do polskiej kolonii Popówka, nawet widzę jak uciekają przede mną zaalarmowani ludzie. Przede mną w polu jakieś zabudowanie pomyślałem, że teraz mam zasłonę i nie potrzebuję, coraz to padać. Przede mną duży obszar majątkowego żyta, biegłem ile miałem tchu, wybiegłem na taki wzgórek, ogłądam się, a tych trzech na koniu jedzie za mną, ale już ze dwa km. Odruchowo oceniam sytuację, co mam teraz robić, jak nie uda mi się ich zmylić, to mnie zaraz mają. Dobiegłem do bruzdy gdzie jest małe żyto, aby zgubić ślad i udaję się na lewo do kolonii, ale gdy tylko zbiegłem w dół, tak by ścigający mnie nie widzieli, chyłkiem wycofałem się z powrotem na wzgórze. Ryba wzięła przynętę i jeźdźcy skierowali się na kolonię, aby w ich zamyślę zaskoczyć mnie drogą, spodziewali się, że na kolonii Popówka, będę szukał teraz schronienia i wsparcia. Ja tymczasem uciekam dalej dokładnie w przeciwnym kierunku, dobiegłem do tej samej rzeczki Turii i przepłynąłem na drugą stronę.

 Siedziałem w zoraślach i obserwowałem, co oni robią w tym czasie, ci co ścigali mnie na pieszo, osiągnęli punkt, w którym spodziewali się mnie pochwycić. Zjeżdżali tam raz przy razie na koniach i pieszo, tak ze trzy godziny, ale z niczym musieli w końcu wracać do swoich. Uważnie ich liczyłem, czy aby któryś nie pozostał zamaskowany w ukryciu, bowiem tutaj już się nie bałem, gdyż w pobliżu był duży las. Uklęknąłem i wyjąłem książeczkę od nabożeństwa i zacząłem się modlić. Po jakiejś godzinie czasu okrężną drogą, polami wróciłem do rodzinnego domu, tak niemal cudownie ratując własne życie. Niestety mojego brata Tadeusza, tam na Dominopolu zabili.”

Akcja w Dominopolu miała bardzo gwałtowny przebieg, z pogromu uratowały się nieliczne osoby. Na podstawie relacji naocznych świadków możemy powiedzieć, że jej celem było całkowite wymordowanie mieszkańców wsi. [Władysław i Ewa Siemaszko, Ludobójstwo.....jak wyżej, s. 914-916, Archiwum Wschodnie, II/1142, Gł. K. B. Zbr. p. N. Pol. IV/23, IV/33, IV/74, Zbr. Nacj. Ukr., s. 82]

Kpt. Michał Fijałka ps. „Sokół”, cichociemny, oficer „Wachlarza”, dowódca 50 pp AK w swojej książce, traktującej o chwalebnym szlaku bojowym 27 Wołyńskiej DP AK, tak to upamiętnił: „Oddział polski w Dominopolu - wsi wybitniej polskiej - liczył już około 120 żołnierzy. Dramat nastąpił zaraz po wymordowaniu polskiej delegacji w Kustyczach. 11 lub 12 lipca 1943 r. Dominopol otoczyła gęstym pierścieniem banda UPA, której oddziały nadeszły nocą z Wołczaka i wymordowały polskich partyzantów, a następnie wszystkich Polaków w Dominopolu. Przez przypadek ocalał jedynie żołnierz nazwiskiem Nieczyporowski, wracający z przepustki i odwożony furmanką przez brata. Zatrzymani przed Dominopolem zostali w trakcie ucieczki ostrzelani. Brat Nieczyporowskiego został zabity, on sam zaś zdołał się schronić w zaroślach, przetrwał wojnę i był jedynym świadkiem tragedii Dominopola.”. [Michał Fijałka, 27 Wołyńska Dywizja Piechoty Armii Krajowej, Warszawa 1986 r., s. 57]

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (10 głosów)

Komentarze

 

Żeby budować właściwe stosunki z Ukrainą, konieczna jest znajomość tych wydarzeń.
Słyszałem o barbarzyństwie Ukraińców, lecz takie szczegółowe relacje nie pozostawiają złudzeń.
Szkoda tylko że nasi politycy ich nie czytali, gdy jeździli na Majdan do Kijowa, gdzie krzyczeli „chwała Ukrainie”.

Vote up!
4
Vote down!
0

trzeźwy

#1498343

Serdecznie dziękuję za wpis i proszę z nami pozostawać, polecam najnowszy wpis o sierpniowej rzezi i zagładzie starej polsko - ukraińskiej wsi Swojczów na Wołyniu. Powoli postaram się odkrywać prawdziwe relacje Polaków i Ukraińców na Kresach, by trwała pamięć o Tych wszystkich, którzy tam za Bugiem pozostali, już na wieczną wartę. S. T. Roch

Vote up!
3
Vote down!
0

Sławomir Tomasz Roch

#1498371

w porównaniu ze zbrodniami ukraińców, można chyba nazwać zbrodniami "humanitarnymi". Gdy czyta się i słucha opowiadań ludzi, ktorzy jakimś cudem uniknęli męczeńskiej śmierci z rąk ukraińskich barbarzyńców, ciarki przechodzą człowiekowi po grzbiecie. I pomyśleć tylko, że są na tym portalu ludzie, którzy chcą aby Polacy zapomnieli tę straszną część naszej historii i puścili w niepamięć to co działo się na Kresach.

Pozdrawiam

Vote up!
3
Vote down!
0

Bądź zawsze lojalny wobec Ojczyzny , wobec rządu tylko wtedy , gdy na to zasługuje . Mark Twain

#1498389

Zamieszczono na stronie: http://kresowemiejscowosci.pl/index.php?cmdid=103&loc=5433

Vote up!
1
Vote down!
0

Mirek

#1649104