Der Anschlag (cz. 1)

Obrazek użytkownika Rybitzky
Blog

Nie łomotali do drzwi. Po prostu rozbili młotem zamek i weszli do środka. Trzech mężczyzn, każdy z kałasznikowem w ręku. Nie licząc broni wyglądali całkiem zwyczajnie – w dżinsach i bawełnianych koszulkach zupełnie nie przypominali groźnych bojówkarzy. Jednak rodzina Goltherów, której wieczorny odpoczynek przed telewizorem został brutalnie zakłócony, nie przyglądała się ubraniom napastników. Mała Trude, jej starsza siostra Christa, ich matka oraz ojciec – wszyscy czworo widzieli wyłącznie małe czarne kółeczka będące wylotami luf karabinów.
- Dobry wieczór – jeden z mężczyzn opuścił broń, uśmiechnął się ciepło do dziewczynek i postąpił krok do przodu. – Przepraszam, że przeszkadzamy, lecz mamy ważną sprawę do pana sołtysa. Herr Golther, proszę z nami…
Franz wiedział co to za sprawa. Przybysz mówił bardzo dobrze po niemiecku, ale nie silił się na ukrywanie akcentu. No bo i po co? Drżącym głosem sołtys zapytał:
- Mogę pożegnać się z rodziną?
- Nein – padła zimna odpowiedź – Ci, których zabiliście nie mieli takiej szansy, więc i ty jej nie oczekuj.
Mimo tych słów kobiety przypadły z płaczem do swego męża i ojca. A raczej – spróbowały przypaść, gdyż napastnicy nie dali im na to szansy. Wśród krzyków i łez brutalnie odepchnęli żonę oraz córki, a następnie pociągnęli Franza w kierunku rozwalonych drzwi. W sieni jeden z mężczyzn przypomniał sobie o ważnej rzeczy:
- Cholera, chłopaki, zakładajcie opaski, bo jeszcze nas ktoś przypadkiem ustrzeli – sięgnął do kieszeni wyciągając biało – czerwony pasek materiału. To samo zrobili pozostali. Założyli opaski na ramiona i dopiero tak przystrojeni wyszli na zewnątrz, wypychając przed sobą jeńca.
Pierwsze co zobaczył sołtys to zwłoki swego psa leżące na świeżo przystrzyżonym trawniku. Nad psim truchłem stało kolejnych dwóch uzbrojonych mężczyzn i leniwie paliło papierosy. Za ich plecami stały dwa autobusy z napisem „PKS Oława”. Widząc zdziwione spojrzenie Franza jeden z prowadzących go bojówkarzy zaśmiał się po czym wyjaśnił, że przecież musieli jakoś dojechać. Następnie zamachnął się kolbą karabinu, uderzając sołtysa w nerkę. Niemiec jęknął i osunął wprost na zakrwawione futro swego pupila. W tym momencie wszyscy Polacy zaczęli go kopać.
Podobne sceny rozgrywały się wzdłuż całej drogi przecinającej podwrocławską wieś Zindel. Bojówkarze Legionu Śląskiego wyciągali z domów dorosłych mężczyzn, a następnie, bez przerwy bijąc, pędzili ich pod mur okalający kościół. Tylko to miejsce dobrze nadawało się do mającego nastąpić wydarzenia.
Niektórych mieszkańców nie udało się zaskoczyć. Jedni uciekali przez pola lub chowali w stodołach – ci ocaleli, bo Polacy nie mieli czasu ich szukać. Inni decydowali się na opór. Nocną ciszę zaczęły przerywać pojedyncze pistoletowe strzały i całe karabinowe serie. Legioniści dostrzegając, iż sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli postanowili szybko kończyć sprawę.
Ciało Franza Golthera było krwawym strzępem, lecz sołtys nadal żył. Resztką świadomości rejestrował kolejno następujące wydarzenia. Najpierw leży zmaltretowany na trawniku własnego domu, zraszając go swą krwią. Potem unosi się nad ziemię. Jacyś mężczyźni niosą go kilkanaście metrów i rzucają niczym workiem ziemniaków. Słyszy przerażone głosy swoich sąsiadów. Nagle przez spuchnięte powieki do jego oczu dociera światło. Stłoczona pod murem grupa kilkudziesięciu mężczyzn zostaje skąpana w świetle samochodowych reflektorów. Gdy zaskoczeni Niemcy mrużą oczy, padają pierwsze, pojedyncze strzały. Legioniści źle celują, pociski kruszą cegły ponad głowami ofiar. Przestawiają więc karabiny na ogień ciągły. Po kilkunastu sekundach sprawa jest załatwiona. Polacy zaczęli wsiadać do swoich pojazdów, gdy jeden z nich zawrócił po mur. Przypatrywał się przez chwilę ciałom, aż w końcu znalazł czego szukał.
Franz Golther został trafiony dwa razy – w nogę i ramię, lecz żył. Polak widział jak pierś sołtysa porusza się w urywanym oddechu. Uniósł więc karabin, cofnął się kilka kroków i oddał ostatni strzał.
Autobus zatrąbił ponaglająco. Legionista niedbałym ruchem zawiesił kałasznikowa na ramieniu i ruszył dołączyć do kolegów.
***
Jej niebieskie oczy patrzyły zimno, a on słyszał głośny trzask rozpadającego się świata. Niczym w godzinie śmierci pamięć podsuwała mu obrazy: ich spotkania nad Odrą, pierwsze nieśmiałe pocałunki i pieszczoty, aż w końcu tą cudowną sierpniową noc, spędzoną tutaj, w tym samym pokoju, na tym samym łóżku, na którym teraz siedzieli.
- Dlaczego mi to robisz, Elso? – słowa z trudem przedzierały się przez ściśnięte gardło. – Powiedz, dlaczego?
- A ty jak zwykle o sobie! – wybuchła dziewczyna. – Dlaczego mi to robisz! Też coś! Oboje jesteśmy dorosłymi ludźmi i wiedzieliśmy na co się decydujemy. Tak to jest, że czasem nie wychodzi… - głos Elsy złagodniał na chwilę. – Ralf, zrozum, nie kocham ciebie już. Nie wiem czy kiedykolwiek kochałam… To była wielka pomyłka. Przykro mi, ale takie rzeczy się zdarzają…
Umilkła, oczekując jaki efekt przyniosą wypowiedziane słowa. Efekt był jeden – chłopak patrzył na nią smutnym wzrokiem i milczał. Elsa z dezaprobatą pokiwała głową, powodując, iż niesforny pukiel złotych włosów opadł na oczy. Poprawiła grzywkę zdecydowanym ruchem dłoni i zauważyła, że Ralf śledzi z uwagą każdy jej ruch. „Pora kończyć tę farsę” – pomyślała.
- Przestań na mnie patrzeć jak zbity pies – wysyczała dziewczyna. – Zachowuj się jak mężczyzna, a nie mały chłopiec. Masz jeszcze coś do powiedzenia? – spojrzała prowokacyjnie na udręczonego kochanka. Ten jednak nadal nic nie mówił. – Jeśli tak, to ja idę. Żegnaj… – rzekła Elsa, cmoknęła Ralfa w policzek i miała już wyjść z pokoju, gdy odwróciła się ukazując beznamiętną twarz:
- Najgorsze w tobie była twoja słabość… Jak mogłeś się łudzić, że będę z człowiekiem, który gardził moimi ideałami. Nie było w tobie siły prawdziwego Niemca.
***
Osiedle Kosel, centrum niemieckiej części Wrocławia, to przede wszystkim wielkie bloki wybudowane w czasach komunizmu. Wśród betonowych gigantów skryło się jednak kilka przedwojennych willi. Przed jedną z nich parkowało wyjątkowo dużo samochodów. Pomiędzy pojazdami spacerowało kilku młodych mężczyzn ubranych w przypominające mundury stroje o kolorze popiołu. Spod ich kurtek niedbale wystawały kolby pistoletów. Dwa kilometry dalej na wschód chodząc tak po ulicy szybko by zginęli, lecz tutaj byli u siebie.
Wewnątrz willi odbywała się narada. W salonie przystrojonym czarno – biało – czerwoną flagą i portretem postaci w charakterystycznym czarnym uniformie, zebrało się kilku mężczyzn w różnym wieku. Zasiedli wokół masywnego dębowego stołu i z uwagą słuchali mówcy. Był nim elegancko ubrany, przystojny dwudziestoparolatek, znany obecnym jako Kurt:
- Kameraden! To co się stało dziś w nocy było początkiem prawdziwej wojny! Nie możemy pozostawić bez odpowiedzi zbrodni popełnionej w Zindel. Brak reakcji oznaczać będzie, że już przegraliśmy. Czas by Breslauer Freikorps podjął całkiem nowe działania. Takie, które zszokują Polaków.
- Mówisz tak, jakbyśmy nic nie robili! – obruszył się siedzący po przeciwnej stronie stołu ogolony na łyso grubas o świńskiej twarzy.
- Najwyraźniej robimy za mało, jeśli dochodzi do takich rzeczy! – Kurt podkreślił wagę swych słów uderzeniem dłonią w stół. – Polacy się nas nie boją, a wręcz odwrotnie. To oni sieją strach w naszych szeregach. Idąc na spotkanie czułem atmosferę na ulicach. Niemcy zaczynają bać się o życie! Jeszcze kilka takich Zindel i wszyscy rzucą się do ucieczki za Nysę. Musimy utrzymać ducha walki wśród naszych rodaków.
- Nasze ostatnie akcje kończyły się dotkliwymi porażkami. Ludzie nie chcą opuszczać niemieckich dzielnic, bo wiedzą, że już za rogiem może czekać policja – tym razem głos zabrał starzec o całkiem białych włosach i ogorzałej twarzy. Gdy się odezwał natychmiast skoncentrował na sobie uwagę wszystkich.
- Dlatego właśnie musimy wprowadzić nowy sposób walki – Kurt spokojnie kontynuował swoją przemowę. – Taki, który wywoła wśród Polaków nie tylko wielkie straty, lecz przede wszystkim strach. Wiecie wszyscy, o czym mówię…
- Scheisse – przeklął łysy grubas – Kurt, nie jesteśmy na Bliskim Wschodzie. Niemcy to nie są jakieś fanatyczne islamskie brudasy. U nas nikt nie będzie się wysadzał za…
- No dokończ, dokończ – głos Kurta ociekał ironią. – Co chciałeś powiedzieć? Że nikt nie będzie ginął za naszą ojczyznę? Za to, by Breslau znów był niemiecki? Brawo, wspaniała motywacja. Co tacy ludzie jak ty robią w naszej organizacji?! – młodzieniec niemal poderwał się z miejsca. – Otóż zapewniam ciebie, Karl, że są Niemcy gotowi na największe poświęcenie! I dzięki nim wygramy tę wojnę.
Po tych słowach na sali zapadła cisza. Przerwał ją białowłosy starzec:
- Uważasz, że jesteśmy w stanie przeprowadzić taki Anschlag?
- Jawohl! – Kurt energicznie skinął głową – Odpowiednią taktykę już opracowałem. Jesteśmy także przygotowani pod względem technicznym. Jedyne, czego brakuje, to wykonawcy.
- To chyba kluczowa sprawa, mieć ochotnika? – rzucił pytanie ktoś z sali.
- Zapewniam, że jeśli otrzymam zgodę na przeprowadzenie akcji, znalezienie odpowiedniego człowieka nie będzie problemem…
- Herrgott, nie chcesz chyba sam tego zrobić? – starzec pierwszy raz zdradził oznakę zdenerwowania. - Podziwiam twoje poświecenie, lecz jesteś zbyt potrzebny dla organizacji.
- Gdy będzie trzeba z radością oddam życie walcząc o naszą wolność. – mówiąc to Kurt uśmiechnął się lekko. – Lecz teraz nie myślałem o sobie. Zamachowcem będzie ktoś inny.

Brak głosów

Komentarze

Co to jest?

Vote up!
0
Vote down!
0
#16194

pzdr

Vote up!
0
Vote down!
0

antysalon

#16203

Mozliwe ze za sprawa niemcow taka bedzie przyszlosc.

Vote up!
0
Vote down!
0

pat

#16217

Niemcy po dziś dzień plują sobie w brodę. Nie dało się nas zgermanizować, nie dało się zabić wszystkich. Więc trzeba próbować inaczej.

Erika przez to spać nie może, jak to Polacy (a raczej dla niej: "polnisze szweine") skrzywdzili ją i setki niemców. Straszni jesteśmy. My tylko swojego kraju broniliśmy a oni na nas napadli. To karygodne.

Dla niektórych niemców dalej jesteśmy "podludźmi", bo można nas opluwać i pisać o naszym udziale w holocauście...

Vote up!
0
Vote down!
0
#16248