Obywatele w mundurach

Obrazek użytkownika Rybitzky
Blog

Stephen Ambrose, słynny historyk wojskowości, swoją książkę o losach amerykańskich żołnierzy w Europie zatytułował „Citizen soldiers" („Żołnierze obywatele", w polskim wydaniu „Obywatele w mundurach"). Chciał w ten sposób podkreślić ich wielką świadomość. Świadomość tego, o co walczą.

Zdaniem Ambrose'go amerykańscy żołnierze zdawali sobie sprawę z wagi swej misji. Nie walczyli dla polityków, tylko dla wartości takich jak wolność i demokracja. Istotny jest fakt, że niemal trzecią część US Army podczas II wojny światowej stanowili wojskowi pochodzący z rodzin niemieckich i włoskich emigrantów. Mimo to nie mieli żadnych problemów z lojalnością. Bo wiedzieli, że stoją po właściwej stronie.

Podobnymi „obywatelami w mundurach" byli członkowie Armii Krajowej. Wywodzili się z najbardziej wyedukowanego pokolenia. Od urodzenia wychowywani byli w duchu patriotyzmu i poświęcenia dla ojczyzny. Równocześnie podczas długich lat okupacji mieli czas rozmawiać o błędach popełnionych przed 1939 rokiem.

Gdy 1 sierpnia 1944 roku AK stanęła w Warszawie do walki, jej żołnierze dobrze wiedzieli o jakie wartości toczy się bój. Przyszła Polska oznaczała dla nich nie tylko wolny kraj, ale demokratyczny i sprawiedliwy dla wszystkich.

Dlatego nie dziwi, że weteranów zszokowała wypowiedź Bronisława Komorowskiego:

Ale warto też jednak pozwalać sobie od czasu do czasu na refleksję, że Powstanie Warszawskie nie osiągnęło żadnego z celów politycznych, które były zakładane, i prawie żadnego celu militarnego. No, jednak było klęską, było klęską. I my, Polacy, muszą w sposób szczególny uważać, żeby ważyć między dumą z postawy własnej, własnych przodków i takiej bezkompromisowej woli walki o wolność a takim łatwym zapominaniem o tym, czy coś się udało uzyskać, czy też się wszystko straciło.

Komorowski dołaczył tym samym do rzędzu licznych opluwaczy pamięci Powstania (obecnych także na S24). Sprowadzają oni żołnierzy AK do roli biernej masy, wykorzystanej przez politycznych awanturników. Zdaniem takich „racjonalistów" przywódców AK należałoby osądzić. Niestety, znaczna część z nich została zamordowana przez Sowietów oraz służących im zdrajców. Nie doczekali sądu w wolnym kraju.

Wszystkim tym zwolennikom politycznego realizmu umyka fakt, że wojna nie zawsze oznacza rzeź cywilów. Taki wymiar nie nadali jej Polacy, tylko Niemcy. Zabitych Warszawiaków byłoby dużo mniej, gdyby nie byli metodycznie mordowani przez Niemców. Skala ludobójstwa była tak wielka, że nawet po pięciu latach okupacji nikt się tego nie spodziewał.

W Paryżu powstanie wybuchło w tym samym czasie. Czy tam Niemcy pędzili kobiety i dzieci przed czołgami? Czy wyrzynali całe dzielnice? Wysadzali zabytki? Nie. Dowódca Wehrmachtu w Paryżu nie wykonał rozkazu zniszczenia miasta. Bo jakże to? Podpalać Luwr, burzyć wierzę Eiffla?

Zamek Królewski w Warszawie to co innego.

Polscy żołnierze stanęli do walki w imię uniwersalnych wartości. I nikt ich do tej walki nie zmusił. Nie poganiał od tyłu ogniem karabinów maszynowych, jak czerwonoarmistów. Stanęli do walki - i przegrali, ale bez wątpienia wierzyli w zwycięstwo. Nie wińmy ich za to, że akurat w 1944 roku w Warszawie totalitaryzm postanowił pokazać swe najstraszliwsze oblicze.

Brak głosów