Quasimodo 1
"Często czułem się niczym krasnoludek wierzący w dzieci. Nieraz widziałem to, do czego nie powinien się przyznawać"
Czy Ci mówiłem o rodzinie? Miałem ją, choć nie zgadało się. Chciałbym, byś wiedział o niej. Zacznę od pieca. Początek jest o Mamie. Był to czas, gdy wolałem nudzić się zespołowo, wyjść na podwórko, zobaczyć inne dzieci, usłyszeć, jak żyją, co robią, kiedy starych nie ma na horyzoncie, no i czy mają prawdziwego Tatę. Jednak mogłem się z nimi zadawać tylko na podwórku. Do nas nie miały po co przychodzić: za dużo im było nie wolno. Wszędzie wysprzątane na błysk, trzeba wkładać pokrowce na buty, nie zostawiać śladów na meblach, a zbyt głośny śmiech jej zawadzał. Przybiegała z awanturą, stawała w drzwiach i zabierała się za troskę o nieletnich. Albo snuła marudne rozważania o niepewnym jutrze. To samo z bieganiem, tupaniem, wszelką ekspresją. Cudze szczęście stanowiło dla Mamy policzek. Jeżeli w domu wisielca nie wypadało nawijać o stryczku, to przy niej nie uchodziło manifestować radości. No, a kto udźwignie tyle zakazów? Toteż na ogół siedziałem sam.
Mama nie była w stanie załatwić niczego dla siebie. Dla mnie - tak. Kupowała mi najlepsze rzeczy. Odpowiednie i najdroższe. Ciuchy szyte na miarę, kompakty z bajerami, wiśnie "prosto z krzaka". Sama poprzestawała na resztkach. Robiła za mnie wszystko, chociaż byłoby lepiej, gdyby mnie tak nie wyręczała i dopuściła do zaradności. Nie pozwalała mi niczego tknąć. Miałem się tylko uczyć. Jej refrenem było powiedzenie: t o nie na twoją głowę, ja zrobię lepiej, ty t e g o nie potrafisz, rób tylko tyle, ile możesz. Więc nie robiłem niczego i do dzisiaj mało co potrafię.
Nie dam rady, nie mogę, nie umiem, były to moje mantry, wygodne słowa, usprawiedliwienia przychodzące zaraz po przebudzeniu. Choć zdawała sobie sprawę, z jakim trudem włażą mi do glacy poszczególne ciekawostki i męczy przyswajanie różnorodnych wiadomości, zwłaszcza dat, była zdania, że nie należy mnie za często chwalić, zachęcać do wzmożenia wysiłków, przesadnie mobilizować, bo wpędzi mnie to w depresję i zmusi do porzucenia umysłowych treningów. Uważała raczej, że trzeba mnie chronić przed wbijaniem w dumę, nie dostrzegać jej „efektów”, traktować je w sposób naturalny, podchodzić do nich zwyczajnie, jak do zakichanego obowiązku względem niej lub – jak do terapeutycznych ćwiczeń mojej rozwichrzonej pamięci.
*
A ojciec? Tato nie potrafił na mnie patrzeć, wzdrygał się na widok karłowatego dryblasa, jak mnie nazywał. Nagle miał dosyć mojego rozmamłania, drgawek, czkawek i dygotów, tego, że jestem nieprzepisowo dorodny, jakkolwiek sam był wzrostu niedostrzegalnego, więc pewnego dnia wyniósł się w cholerę. Zaraz też wplątał się w nowe doznania, rządził na innym pastwisku znowu szukając czterolistnej koniczyny, choć, jak chlapnęło się Mamie, skapcaniał do reszty i był już pod każdym względem niedorajdą.
*
W ślad za nim wymknął się z życia mój dziadek. Pamiętam, że nigdy nie potrafił zaakceptować warunków panujących w naszym domu, kołkowatego syna z muchami w nosie, wnuka, czyli mnie, pełzającego wybryku natury. Byłem wtedy poza domem, w jakimś sanatorium czy szpitalu, a gdy wróciłem, Mama starała się nie płakać. Gdy jeszcze żył, zajmował prawą część małżeńskiego łoża. A kiedy umarł, miałem własny pokój i całe wyro.
Pokój, który zająłem, był ciasny. Że ciasny, to lepiej, ponieważ nie miałem za wiele miejsca na fikołki i było blisko do przytrzymania się mebli. Co do mebli: stał tam sekretarzyk z deską imitującą blat biurka, łóżko i szafka z nocną lampką. Ściany miałem kremowe, sufit biały, wykładzinę w kolorze sraczki, okno z widokiem na las, dwie reprodukcje kultowego pacykarza. Ogólnie było mi do przodu i zasadniczo nie powinienem narzekać: nie pamiętałem tu o świecie pozostającym na zewnątrz i mogłem sobie pozwolić na beztroskę. Czułem się jak świeżo upieczony bogacz. Miałem własny wybieg w kształcie miniaturowego balkonu i otwierałem go, by oddychać normalnym powietrzem. Siedziałem na nim co rano, bo nieograniczona przestrzeń działała cuda, no i lekarz mówił, że zmniejsza rozmiary napadowej melancholii.
Wreszcie mogłem być sobą i zajmować się czym chcę. W głównej mierze udawaniem, że jestem nadzwyczaj zajęty różnego rodzaju pilnymi robótkami. Zamykałem drzwi na zasuwkę i znajdowałem ciszę, jakbym przebywał poza odgłosami zza ścian. Otulony kotarą z milczenia, uchylałem drzwi od balkonu wychodzącego na widok chodnika i obserwowałem ludzi znikających za krzakiem akacji. I było mi wtedy niezgorzej. Lecz tylko w dzień, bo gdy zbliżała się noc, a razem z nią - strach, popadałem w podłe nastroje.
*
Mama panoszyła się teraz w jednej kanciapie, a ja w drugiej i mogłem pozwolić sobie na zainstalowanie elektronicznych urządzeń, wieży, drukarki, komputera marki „fiut”, składaka opatrzonego mianem „ostatni dzwonek”.
Zacząłem gromadzić pocztówki. Przedstawiały zdjęcia z nic nie mówiących miast i kurortów, były sepiowymi wizerunkami nieistniejących domów. Zbierałem też płyty z encyklopediami, szczególnie geograficznymi, biografie malarzy, kompozytorów, literatów i opisy ich dzieł. Pokazywały miejsca, do których nie pojadę, tereny utracone, amputowane, obszary, których inaczej poznać nie miałem szans.
Z początku traktowałem to kolekcjonerstwo jak niezłą metodę zabijania czasu i sadystyczną zabawę w magazynowanie informacji. Pochłaniały mnie lektury traktujące o wybitnych. Pozwalało mi to zachować resztki zdrowego rozsądku, skorygować przesadne mniemania o sobie, osuszyć zbiorniki z wybujałymi oczekiwaniami, ale przede wszystkim utwierdzić w przekonaniu, że co było do powiedzenia, zostało powiedziane wcześniej i mądrzej, w związku z czym nie wypada otwierać wyważonych drzwi, po raz dalszy odkrywać koła i pływać wśród odgrzewanych kotletów.
Byłem więc ostrożny w ich doborze: pochłaniałem książki Niemodnych Mistrzów Pióra. Przedkładałem je nad powielaczowe cymesy twórców z odrzutu. Nie znosiłem dzieł kleconych brudnym palcem na sztucznym kolanie. Wolałem poznawać teksty zwolenników rzetelnej wiedzy, aniżeli produkty pochodzenia szmirowatego.
*
W dzień nie wychodziłem. Za to mogłem się uczyć się. Nie narzekałem na brak zajęcia: zmęczyła mnie nauka – czytałem, nużyło czytanie - słuchałem radia lub oglądałem płytki z encyklopediami i lizałem świat przez komputerową szybkę.
A w przerwach między złudzeniami o poprawie mojego zdrowia, Mama zmuszała mnie do gimnastyki intelektualnego mięśnia. Sprawdzała, jakie mam osiągnięcia, czy osiągam postępy. Na tapetę wjeżdżały krzyżówki, kostki Rubika, quizy, szarady, rebusy. Lub grałem w szachy z mózgiem na prąd, ale „ostatni dzwonek” był za bardzo przebiegły: co rusz dawał mi baty.
Wstawałem wtedy przed nią, zrywałem się za wcześnie, bo poprzedniego dnia za wcześnie kładłem się spać: uważałem, że bez wstawania w środku nocy, życie jest za krótkie. Lecz pewnego dnia obudziłem się odmieniony. Nic mnie nie bolało, umysł miałem jasny i prosty, litery czytanego tekstu nie zmieniały położenia, słowa układały się w zdania, zdania w rozdziały, a książka znaczyła to, co miała oznaczać. Mogłem bez trudu i karkołomnych interpretacji, za pierwszym podejściem, uchwycić jej sens. Monotonne zmory uczenia się, mozoły wielokrotnego powtarzania szeregu cyfr, urwały się tak nieoczekiwanie, jakbym wszedł w zupełnie nowy obszar rzeczywistości i wskoczył w lepszy świat. Odległe, przez co niezrozumiałe wydarzenia z przeszłości, odzyskiwały znaczenie, przestawały istnieć osobno, łączyły się teraz w logiczny ciąg, zlewały się w jeden, spójny akt. I potrafiłem pożerać książki aż po świt, gdyż miałem cały dzień na odsypianie zaległości.
A któregoś dnia, gdy byłem pochłonięty wertowaniem swoich zbiorów, przez uchylone drzwi usłyszałem maminy głos, niechcący ułowiłem uchem, jak chełpi się moimi postępami i opowiada znajomym ze schodowej klatki, że niedługo wyjdę „na ludzi”.
*
Od kiedy Mama stwierdziła, że dorosłem i większy nie będę, spece od medycyny poradzili, by mnie przekonała, bym dogadał się ze swoją aparycją i dał sobie siana z wychodzeniem z pokoju. Oznajmili, że mogę się powolutku żegnać z planami na przyszłość i powinienem odmeldować się z marzeń o skokach na trampolinie, bo nadeszła dla mnie właściwa pora na medytację „o czarnych godzinach i najwyższych czasach”; powinienem zająć się przestawianiem zwrotnic z przyzwyczajeniami i studiowaniem nekrologów. Mówili, że mogło być znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera co jest i chodu, więc niech nie traci wiary, nie martwi się moją skoliozą, ostatecznie są jakieś wkładki i nakładki, wyjścia, przejścia i dojścia, sanatoria i domy z opieką. Jeszcze nie ma tak, by nie wolno było żywić nadziei! Przecież znane są przykłady, iż ludzie powracają do formy, mają remisje, a niektóre są długotrwałe, utrzymują się latami, więc nie trzeba się załamywać, mówić, że już nic i nigdy, i tyko klops.
Powiadali, że koniecznie musi ją wypełniać pozytywna wizja, bo tak już jest: fizyczna utrata staje się psychicznym zyskiem. Należy mnie nakłonić, bym odstawił zmartwienia, przekabacić mnie na zdrowy rozsądek, podszepnąć, bym nie ustawał w wysiłkach, nie opuszczał się w zaufaniu do medycyny i nie zwieszał nosa na kwintę, zacisnął serce w pięść, i powiedział sobie: “kto tu rządzi”.
Ma mnie przypilnować, bym jadł wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, ćwiczył ile wlezie, wziął hantle w garść i ruszył na barykady, ale powoli, z rozmysłem, z namaszczeniem, nie pchał się z entuzjazmem, nie pajacował z ćwiczeniami, że nie od zaraz, ale będzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej.
Byli nasączeni optymizmem, zbawczymi radami, poleceniami, pociechami, przestrogami, toteż cały mój dotychczasowy, uporządkowany świat skurczył się, złachmycił, zatrzasnął przede mną podwoje z obietnicami, a Mama, jak zwykle – energiczna i nie znosząca sprzeciwu, postanowiła dodać mi otuchy, wypompować ze mnie zgorzkniałą krew i nie dopuścić, bym zwątpił w świetlaną przyszłość.
Od razu też zadbała o kontakty z kumplami z podwórka. Już nie suszyła mi głowy, że przychodzą i brudzą. Nagle była tolerancyjna, przegrzeczna, uśmiechnięta, a niekiedy – taktowna, bo kiedy chcieliśmy zostać sami, wiedziała, gdzie są drzwi.
Ni stąd ni zowąd wpadła na pomysł, że do prowadzenia normalnego życia potrzebuję świeżego powietrza i mniej dusznej atmosfery, czyli wyjścia z domu. Załatwiła mi wieczorówkę, ogólniak dla pracujących i specjalny, akumulatorowy wózek. Miałem mieć zajęcia przez parę godzin w tygodniu. Ale pojawił się problem, bo wymagano zaświadczenia, że pracuję, a lekarze mi zabraniali. Pogadała więc z kim trzeba i nikt się nie czepiał.
Cdn,
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 625 odsłon
Komentarze
Cos mi to przypomina
21 Kwietnia, 2011 - 07:38
Czytam ten blog i otwiera mi sie jedna z klapek, na oczy, tak bliskie i dalekie rodziców miałem wpaniałych ale to co nastapiło potem nie było tak piękne.