„Archipelag GUŁag” (przymiarka)
W imię przeżycia, człowiek godzi się na rozkład moralny. Od chwili pierwszego zatrzymania, poprzez oskarżenie, wyrok i chwilową wolność, los człowieka jest przesądzony. Autor, jeden z łagrowiczów, poznał życie od upodlonej strony, razem z innymi skazańcami doświadczył głodu i morderczej pracy, wspólnie z pozostałymi wegetował pod presją, w stanie ciągłego zagrożenia, w atmosferze codziennych obaw o dalsze istnienie, jego książka była więc niczym kij wsadzony w mrowisko: poruszała bowiem temat trudny dla żyjących.
Twierdzi, że nic nie zależy od jednostki, a prawo, to cicha zgoda na bezprawie, bo nawet umorzenie kary i rehabilitacja nie stanowią gwarancji całkowitego uwolnienia. I o tym jest jego dzieło. Ale książki tej nie da rady czytać ciurkiem; trzeba - z przerwami, we fragmentach. Często zabierałem się za jej lekturę i porzucałem ją wielokroć, bo nie byłem w stanie wchłonąć tak dużej dawki posępnych refleksji. Lecz powracałem, odnajdując w niej tyle nagromadzonych niepokojów, dusznej atmosfery, mentalnych absurdów i kafkowskiego nastroju bezsilności, iż po przeczytaniu wszystkich rozdziałów nie mogłem oprzeć się myśli, że powinna wejść do lektur obowiązkowych.
Podobnie jak Orwell, uważa, iż takie cechy, jak chwiejny charakter ludzi i chęć przeżycia ZA WSZELKĄ CENĘ, sprzyjają systemowi ideologicznej degeneracji społeczeństw. W ten proceder zaangażowany jest cały partyjny aparat zmierzający do tego, by kosztem denuncjacji, a nawet wyparcia się własnej rodziny, osiągnąć cel: skłócić naród i zmusić go do wzajemnej podejrzliwości, do wysuwania nieprawdziwych zarzutów pod adresem sąsiadów czy współtowarzyszy tragedii.
Jak Winston, orwellowski bohater Roku 1984, pisze, notuje, zbiera materiały, pragnie zostawić ślad. Nie po sobie, ale po czasach, których był świadkiem. Chce przekazać przyszłym żywym pieśń zabitych: przemawia w zastępstwie tych, co przedwcześnie zmarli nie wydawszy głosu, w imieniu zakatowanych, rozstrzelanych i skazanych na bojaźliwą wegetację, a przytaczając ich losy, ocalając je z otchłannej niepamięci, pisze z doskoku, wyrywkami, od okazji do okazji, po kryjomu, w nerwowym oczekiwaniu rewizji. Mówi o totalitaryzmie, katordze i największym, bo półtoramiesięcznym powstaniu więźniów zakończonym ich zabiciem (700 osób). W ten sposób tworzy obraz sowieckiego zbydlęcenia.
Twórca tej kroniki pisanej emocjonalnym, pasjonackim piórem, kalejdoskopu wydarzeń, z których można się wiele dowiedzieć o ludzkich przywarach, rejestruje fakty poddając je drobiazgowej analizie. Przedstawia wszechstronne, dogłębne i profesjonalne metody niszczenia ludzi. Ilustruje pokrętne ścieżki chorych sposobów myślenia. Wwierca się w każdy zrelacjonowany i udokumentowany fakt. Pisze o ubezwłasnowolnieniu i zaciekłej ingerencji jednego człowieka w życie mas. O mechanizmach totalitarnej władzy i przesiedlaniu całych narodów. Opisuje proces zamiany normalnych ludzi w stadną dzicz przyuczoną do przejawiania nieufności, w pobekującą gromadę pokornych owiec wyszkolonych do życia w bojaźni. Jeden człowiek, to Józef Stalin, Ksenofobiczny Hurtownik Zagłady i Rzeźnik Narodów.
Znamię skazanego determinuje postępowanie. Wypalone nie na ciele, a na psychice, sprawia, że znajduje się w stanie ciągłej rejterady. Gdy ucieka z katorgi, paraliżuje go strach. Przed denuncjatorami z obozu i miejsc poza nim, przed niełaskawą, drapieżną, śnieżną lub stepową przyrodą, bezkresną głuszą pustynnych przestrzeni, przed chętnie omijanymi, niegościnnymi siołami. Sołżenicyn poświęca wiele rozdziałów zbiegom z obozu. Przedstawiony przez niego świat niewolnika, to nieprzerwanie mroczna, wroga, najeżona przeszkodami kraina grozy. Pokonać ją mogą wyłącznie silni, sprytni i zapobiegliwi. Słabi i wycieńczeni przez głód, nie mają szans.
Jego tekst jest stylistycznie nierówny, poszarpany, nerwowy. Pełno w nim powtórzeń i emfazy, nie ma w tym jednak niczego dziwnego, ponieważ ogromne to dzieło tworzone było w warunkach niesprzyjających precyzji, napisał je rozdyszanym piórem, jak się wyraził. Powstawało w narzuconej atmosferze pośpiechu, w świadomości, że każdy moment pisania może być przerwany i zaowocować – raptownym nieukończeniem dzieła. Lecz ta stylistyczna nerwowość zapisu nie jest wadą książki, ale jej ZALETĄ: świadectwem czasu tworzenia.
Przytacza wypowiedzi naocznych obserwatorów tamtych wydarzeń. Mówi, że despota nie był sam, miał przecież do dyspozycji wielką i usłużną armię wykonawców zbrodniczych poleceń, służbiste zaplecze złożone z fanatycznych pomagierów. Prymitywną i zaślepioną czeredę partyjnych lokai, ludzi, którzy pewnego dnia też utracili swoje lukratywne pozycje i w efekcie złośliwego kaprysu wodza, podejrzani o cokolwiek, zostali zdegradowani, zastąpieni przez lepszych bandytów, a zasilając gigantyczne szeregi więźniów, stawali się częścią jego planu zagłady.
Aleksander Sołżenicyn, zastanawia się nad przyczynami tego stanu rzeczy, a oskarżając narzucony system polityczny, otwiera nam oczy i każe patrzeć na rzeczywistość przez pryzmat więźnia. Stwierdza, że nawet uwolnienie stanowiło fikcję i nie było gwarancją wolności: swoboda była zaledwie okresem przejściowym, fantomem, kolejnym etapem naiwnych mamideł i egzystencjalnych dylematów. Dożywotnim znamieniem, trwałym urazem i niezabliźnioną raną.
Kto posiadał taki stempel, te nie miał żadnych praw. Na przykład do zamieszkania poza wyznaczonym rejonem. Do pracy zgodnej z wyuczonym zawodem. Do życia niesprzecznego z ambicjami. Kto zażył rozkoszy bycia aresztowanym i skazanym na odsiadkę, ten po kres swoich dni z lękiem oglądał się na boki, a spodziewając się od losu tylko niesprawiedliwości i braku szczęścia – trwożliwie patrzył w niepewne jutro. Uwolnienie było więc dla niego zaledwie przedłużeniem kary i namiastką swobody.
Powiada, że kto był katorżnikiem, ma na czole i w duszy wypalone, dożywotnie piętno człowieka winnego bez powodu. Pieczęć nazywaną uczenie – syndromem obozowym.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 648 odsłon