Granty z bliższej odległości. Nie o grantach będzie tu wyłącznie mowa, ale one dla nauki są czymś w rodzaju raka, bo skutki, jakie powodują są często nie do naprawienia, czyli jest to choroba niewyleczalna

Obrazek użytkownika Zygmunt Zieliński
Kraj

 

         Co jakiś czas na pastwisku zwanym nauką pojawiają się święte krowy, których tknąć nie można, a nawet jeśli kto się odważy je przeganiać, to i tak z pastwiska ich nie wygoni. Do rzędu takich krasul zaliczyć można bez obawy błędu wszystkie reformy szkolnictwa i wyższego i tego niższego, które biorą swój początek we wczesnym PRL, a nawet z wyprzedzeniem, gdyż Polska tak nazwana istnieje od 1952 roku, a reformy startowały pod koniec lat czterdziestych. Jestem, rzec by można, ich ofiarą, a konkretnie reformy szkolnictwa średniego, kiedy to padł system jędrzejewiczowski (jaki on był, taki był, ale czegoś przez 6 lat nauczono). Moja matura w 1951 r. była już ogólnokształcąca i – jak to bywa na każdym przełomie, udziwniona – czyli ktoś czynnie znający języki obce (proszę wierzyć, że tak było) musiał zdawać  matematykę i fizykę. Uczniowie o kierunku mat.-fiz. nie byli  tak poszkodowani. W końcu historię i polski i tak by zdawali. Ale tak kulawa matura, to była już  mimo wszystko ostatnia, kiedy maturzysta mógł bez przesady nazwać się inteligentem. A później szło już stale z górki w dół. Za czasów PRL, za którymi z wielu względów nie tęsknię, do nauki przykładano jednak jakąś wagę, nawet niemałą. Od III RP zaczęła się po prostu tragedia. Przede wszystkim uderzono w humanistykę, gdyż według materializmu niedialektycznego liczy się to, co daje dudki – mówiąc po góralsku. Wiedza humanistyczna jest nierentowna. Nawet w przedmiotach filologicznych spotyka się taki sposób myślenia. N. p. w jednej ze szkół, w której uczyłem, rektor zalecił tworzenie grup ćwiczeniowych 25-30 osób. Bo chodziło  o zmniejszenie kosztów. Nie muszę tłumaczyć co to oznacza przy nauce języka.    

            W ogóle zasady studiowania przejęto ze szkolnictwa zawodowego, ale niezupełnie, gdyż w szkole zawodowej uczeń mógł nie przeczytać Pana Tadeusza (zresztą teraz nie czyta się go  także  w liceum), ale musiał umieć naprawić silnik samochodu, czy założyć instalację elektryczną, bo niewiedza w tym zakresie mogła się źle skończyć. W szkolnictwie wyższym zaprowadzono tzw. system boloński – bubel szkodliwy nie tylko dla nauki, ale przede wszystkim dla tych, którzy przychodzą na uczelnię dla zdobycia zawodu. Licencjat nic nie daje, a dalsze dwa lata, tzw. magisterskie, podobnie – nic, bo to czas na pisanie pracy magisterskiej. Kiedyś dawano na to semestr, a niekiedy mniej i prace nie były pisane na zasadzie wytnij, wklej, ale coś tam wnosiły. Obojętnie więc czy ktoś pozostanie przy licencjacie czy zdobędzie magisterium, stan jego wiedzy jest ten sam. A przede wszystkim nie jest on przygotowany do wykonywania zawodu i wraz z pracą, o ile się takowej dochrapie, wpada od razu w wir kursów, dokształceń i tym podobnych męczarni, odbierających mu nawet te nieliczne godziny wypoczynku, jemu i jego rodzinie. To jest wariactwo godzące w podstawowe dobra człowieka.

            Gdyby decydenci w sprawach nauki  i studiów pofatygowali się i z bliska przyjrzeli sposobom studiowania, z łatwością dostrzegliby towarzyszące im zjawiska patologiczne.  Otóż powszechne jest posługiwanie się smartfonami nawet w  czasie kolokwium czy egzaminu. Zwrócenie na to uwagi przez nauczyciela traktowane jest jako atak na wolność studenta i uwłaczanie jego godności. Oto do jakiego absurdu doprowadzono studiowanie, problematyczne nie tylko, gdy chodzi o pozyskanie wiedzy, ale wręcz upokarzające, tak dla studenta, jak i nauczyciela. A już zamilczmy, gdy w grę wchodzi  dawanie ocen (dawajcie dwóje, to znajdziecie się na zielonej trawce – sam to niejednokrotnie słyszałem). Zresztą dziekan bez wiedzy egzaminatora może podnieść stopień z dwói na piątkę. A więc jest klapa i im prędzej władze oświatowe zdejmą zasłony z oczu i sięgną do wiedzy ludzi, którzy na co dzień borykają się z tym pozorowaniem nauki i nauczania, tym prędzej zacznie coś kiełkować, co da państwu i narodowi ludzi wykształconych z prawdziwego zdarzenia. Nie poruszam tu całkowitego rugowania pamięciowego opanowania pewnych dziedzin wiedzy, co praktycznie produkuje po prostu nieuków.  To są nieustające eksperymentu w dydaktyce i pedagogice. Osobna dziedzina.

            Czy istnieje nadzieja na to, by studium znowu wróciło pod dach powagi i dyscypliny? 

            Trudne pytanie, a odpowiedzi spodziewać się należy od tych, którzy mają instrumenty zdatne do naprawy tego, co przez dziesięciolecia zepsuto. Jak na razie światełka w tunelu nie widać. Natomiast stale straszą demony, które jednym kładą na barki  ciężary nie do uniesienia, a innym ułatwiają spokojne urzędolenia – mowa o tych ekspertach zza biurka. .

            Takie demony to 1. tzw. punktowanie, czy punktomania, 2. granty, 3. sposób awansowania w nauce.

            A więc punktomania.  Sam już nie wiem, jak się uchowałem przez ponad 40 lat na uniwersytecie nie wiedząc nawet, że komuś się nalicza jakieś punkty. Owszem oceniano wydajność katedry czy zakładu, mierząc ją w punktach, ale nie było tak, że jeśli nie osiągnąłeś w roku czy semestrze tyle a tyle punktów, to lecisz na trawkę. A tak jest teraz i to powoduje, że ludzie, potrzeba czy nie, garną się na różne sesje czy piszą zupełnie niepotrzebne przyczynki, bo muszą „zdobyć” punkty, a jak to się ma do postępu w nauce? Spytaj dziś o to zabieganego adiunkta, a spojrzy na ciebie jak na wariata. Jego zmartwieniem jest sklecenie wiarygodnego sprawozdania. Czyli, kto jest, jak to mówią, clever  ten sobie punktów narobi, kasy nieco zgarnie, stabilną pozycję zaklepie, a co dał nauce? No właśnie! To jest pytanie. Ten system zautomatyzowania oceny ludzkiego wysiłku, osiągnięć i ocen sprowadza dziś wiele dziedzin do absurdu. Przykład: ktoś pracuje nad książkę czy czymś innym wymagającym dłuższego zaangażowania, a przez to nie ma w danym okresie wymaganych punktów. Ocena negatywna i do widzenia. Ktoś inny przez lata nic z siebie nie dał, ale potrafi zdobyć punkty i może przetrwać do emerytury. To są sytuacje na co dzień obecne i każdy o tym wie, tylko po co mówić, skoro „góra” takie kryteria uznaje. Pisać o tym można by tomy i bogato je zilustrować konkretami, ale po co? Kto tu coś zmieni? Wszak więcej jest zadowolonych niż tych, którzy chcieliby coś uczciwie robić.      Przykład absurdu to nikłe punktowanie recenzji. Dlaczego? Założę się, że ktoś ustanawiający taką normę nigdy recenzji nie napisał. Recenzja, oczywiście krytyczna, inna w ogóle nie wchodzi w rachubę, to trudne i odpowiedzialne dzieło. Do napisania krytycznej recenzji trzeba uruchomić cały magazyn swej wiedzy, z co zrobić, jeśli magazyn pusty? W moim przekonaniu ktoś, kto nie posiada w dorobku choćby jednej recenzji z prawdziwego zdarzenia nie powinien być habilitowany.

            Drugi demon to granty. Zamiast tego „t” należałoby wstawić „d”. Nigdzie nie ma tyle jak w ich przypadku krętactwa, nie chcę powiedzieć wprost oszustwa, podobnie jak w ten sposób nie mówimy o konkursach, choć każdy wie, że są „ustawione”.   Grant, to najgorszy sposób finansowania nauki, jaki znam.  Z pewnej instytucji otrzymałem przed laty pomoc finansową na wydanie 5 książek. Szef tej instytucji powiedział mi, że proszę o drobne sumy (kilkadziesiąt tysięcy) a w dodatku zawsze się wywiązuję ze zobowiązania. Spytałem, a inni? Odpowiedź brzmiała: rzadko kiedy wywiązują się stuprocentowo, a zazwyczaj chodzi o miliony. Nie wiem, jak to jest możliwe? O grant dla siebie nigdy się nie starałem. Ale oceniałem wnioski i to sporo. Zdumiewały mnie zawsze treści formularzy i pytania świadczące o tym, że autorzy ich nigdy spoza biurek nie wyszli. Inna sprawa, to werdykty „ekspertów”. Kto miał z tym do czynienia, wie dobrze, że robi się to „na oko”. Kiedyś to nie dziwiło, gdyż za ocenę dostawało się ok. 60 PLN, podobno dziś nieco więcej. Przyjrzałem się kilku wnioskom już zaopiniowanym. Otóż w ocenie jednego, znalazłem rzeczy zdumiewające. Chętnie posłużyłbym się szczegółami, ale nie wiem, czy osoba, której rzecz dotyczy tego by sobie życzyła. W każdym razie „ekspert” dowiódł, że książkę podaną we wniosku widział raczej z daleka, ale po swojemu ją, mylnie zresztą, zakwalifikował. Następnie ostro skrytykował samą ideę dzieła, jakiego dotyczył grant, a zarazem nie zrozumiał zwartego w nim problemu. Dalej, zarzucił, że we wniosku nie znalazła się jakaś, zresztą niezbyt ważna pozycja, podczas gdy ona nie tylko się tam znajdowała, ale została nadto krótko omówiona. Takich „naukowych” argumentów za odrzuceniem grantu znalazłoby się tu więcej, a przecież wziąłem pod lupę tylko jeden wniosek.

            Nie chcę zresztą  przedłużać tego wywodu, zwracając uwagę na  inne nonsensy zwarte w owej ocenie „ekspertów”. W końcu to tylko jeden z przykładów chałtury, jaką są w wielu przypadkach werdykty w sprawie grantów, które bywają, jak wiele innych przywilejów – inaczej tego zjawiska nie można traktować – przydzielane według zasad, które określiłbym jako ruchome, gdyż raz uwzględniają pytanie: kto? A więc element personalny: Rysiek, Maniuś, itd. A w drugim przypadku pytanie brzmi: skąd?  Na jedno w  końcu wychodzi. Pewne środowiska po prostu się promuje, innych nie. Bywają też tematy niechodliwe, ale uczciwie byłoby  powiedzieć, że przedmiot jest trefny, a nie silić się na bzdurną argumentację.

            Abstrahując o kombinacji „eksperckich” – trzeba przyznać wyjątkowo odrażających, gdyż w imię nauki komuś pędzi się kota pod nogi, granty jako takie są domeną o szerokich możliwościach –  nie nazwę ich kryminogennymi, ale chodzi o coś w tym rodzaju. Nauce służą, powiedzmy, w ograniczonym stopniu. Nie chcę tutaj oceniać dziedzin praktycznych, ale i o nich nasłuchałem się  niemało ciekawostek.

            Są przecież prostsze i uczciwsze sposoby finansowania nauki, ale sęk w tym, że one nie stwarzałyby takich możliwości, jak granty. Możliwości, tzn. tego, co popularnie nazywamy przekrętami, n. p. „zatrzymaniem” grantu, bo trzeba na kogoś poczekać itp. To taka enigmatyczna i eufemiczna mowa, ale ludzie w tym procederze tkwiący dobrze ją rozumieją.

            Trzeci demon, to sposób awansowania w nauce. Pani Kudrycka postarała się o nowe procedury habilitacyjne i profesorskie. Generalnie rzecz oceniając, chodzi o to, by awans był dostępny dla kogo trzeba, gdyż zostaje on po prostu poddany kryterium uznaniowości. Ktoś powie, że są trzy recenzje i siedmioosobowa komisja, a więc może jednak obiektywna ocena, a nie uznaniowość?  Oczywiście, to byłoby normalne, ale właśnie na przepisach regulujących działanie tych gremiów zawieszony jest ten nowy system dopuszczania pracowników do samodzielności. A przepisy dozwalają uznaniowość, oczywiście de facto, bo formalnie wszystko jest w porządku. Pytanie  zasadnicze, jakie się tu nasuwa dotyczy mocy decyzyjnej. Kto posiada tu kompetencje? Recenzenci, zakładamy, że zaznajomili się z dorobkiem, przewodniczący, spośród członków Centralnej Komisji, powinien także znać dorobek delikwenta, ale czy zawsze jest to wykonalne, wobec częstych udziałów w komisjach? Reszta komisji może znać dorobek in confuso, a więc głosują na podstawie dyskusji toczonej przez te osoby „uświadomione? Bywa, że komisja głosuje pozytywnie, nawet jednogłośnie, a następnie Rada Wydziału, z reguły merytorycznie w ogóle nie zorientowana w charakterze dorobku habilitanta, głosuje negatywnie. Albo bywa na odwrót. Dlaczego? O!, to pytanie wymagałoby bogatej fabuły, bo powody werdyktu zarówno zresztą komisji jak i rady wydziału, to wypadkowa wielu elementów, wszakże z nauką nie mających nic wspólnego. W sumie jest to często ponury sąd kapturowy, albo komedia, kiedy komuś zupełnie nie nadającemu się do habilitacji daje się ją jako swego rodzaju benefis. W dodatku bywa tak, że nawet recenzenci nie mieli okazji zamienić z habilitantem ani jednego słowa, a  nawet  nie wiedzą jak on wygląda.  Wszystkie więc gremia zaangażowane w przewód habilitacyjny mogą dać albo nie dać habilitacji, zależnie od uznania, dodajmy, pozamerytorycznego. N. p. dziekan RW zasugeruje: głosujemy negatywnie, albo pozytywnie. Względy decydują różne, przeważnie jednak nie nauka.  Czy tak się dzieje? Pytanie retoryczne. Kiedy zwierzałem się jednemu z kolegów, że chcę temat poruszyć, pośmiał się trochę i powiedział mniej więcej tak: chcesz kurze powiedzieć, że zniosła jajko?

            Ten system rodzi wprost trudne do opowiedzenia nadużycia, a naukę dyskwalifikuje w sposób wprost fantastyczny. Większość młodych pracowników już nawet nie wie, jak kiedyś habilitacja przebiegała. W  każdym razie kolokwium i wykład habilitanta dawał głosującym jakąś podstawę do oceny jego i jego dorobku. Dziś uznano, że taka podstawa jest zbyteczna, bo w końcu nie o naukę tu chodzi, a o czyjeś uznanie in plus albo in minus. Nigdy nie było tak wiele sporów wokół habilitacji, co dziś, bo też system obecnie obowiązujący stwarza niebywałą wprost sposobność, żeby dać wyraz swej sympatii do kogoś, a kiedy indziej znowu niechęci, co w obu przypadkach prowadzi do werdyktów pozamerytorycznych, a krzywdzących bliźniego – nawet wtedy, kiedy zupełnie nie nadającemu się do samodzielnej pracy daje się stopień do niej uprawniający – nie mówiąc o krzywdach wyrządzanych z niskich pobudek. Ileż to habilitacji przeszło na podstawie już kiedyś do awansu podanych prac, n. p. doktoratów. To już nawet nie budzi większego zainteresowania. A profesury na podstawie kolejnego wydania pracy habilitacyjnej? Zobaczmy, a się przekonamy. Wystarczy rozejrzeć się w Internecie, żeby przekonać się w jakim świecie żyjemy, dalekim od jakichkolwiek zasad i norm. Inna sprawa to plaga plagiatów, najczęściej bezkarnych. 

            O profesurach nie odważę się nawet pisać. Na szczęście zmieniono pierwotne, w tej sławetnej reformie ustalone warunki, bo w jej wyniku praktycznie osiągniecie profesury było niemożliwe.

            Jeszcze jedno, co obecnie wydaje się dziś być źródłem nadużyć i pozornie mając służyć podniesieniu poziomu nauki, służy jej wprost odwrotnie. To jest owo promowanie czasopism wysoko punktowanych. Wiadomo, że certyfikat takiego poziomu jest ustalany całkowicie dowolnie i przez wpływowe gremia. O poziomie naukowym decyduje wartość drukowanych prac. Podobnie jak gmach szkoły nie świadczy o jej poziomie, ale zależy on od ludzi. Wiadomo też, że dostać się do takiego pisma jest trudno i to wcale  nie ze względu na wartość proponowanej pracy, ale z tej racji, że pismo ma ograniczoną objętość, a ograniczona jest także ilość ludzi mających „inny” dostęp. Poza tym to stałe domaganie się prac w języku angielskim, choć z jednej strony uzasadnione, to jednak z drugiej też prowadzi do promowania czegoś gorszego lub przeciętnego, byle było w tym języku. Przy tym wiadomo, że nawet najlepiej wyuczony język obcy nie nadaje się do sporządzenia stylistycznie dobrego a nawet poprawnego tekstu. Czyli w grę wchodzi tłumaczenie, na które młody pracownik może sobie oczywiście pozwolić, zawieszając na pewien czas posiłki. A i tłumaczenie fachowe też nie zawsze jest w pełni do przyjęcia. Słowem bzdura goni bzdurę i na ołtarzu wydumanej gloryfikacji tego co obce, unicestwia się wiele rzeczy naprawdę dobrych, ale cóż, kiedy po polsku? Nie pamięta się o znanym porzekadle, że orzeł urodzony w chlewie nie jest świnią.

            Nie jestem przeciwko wielojęzyczności. Kto mnie zna, może zechce to potwierdzić, ale nie można wartości merytorycznej stawiać pod kreską ani języka dzieła, ani miejsca publikacji.

            Smutny to wywód i puszczam go w świat z ogromną niechęcią, ale niech to będzie jeden, a z pewnością nie jedyny, głos skargi na to, co różni decydenci, a w części sami ludzie nauki, z niej uczynili i co przekazują kolejnym pokoleniom.

Ks. prof. zw. dr hab. Zygmunt Zieliński

Twoja ocena: Brak Średnia: 4.9 (10 głosów)

Komentarze

na jego urynkowieniu - jest to trudne do przeprowadzenia w polskich warunkach (kumoterstwo, "zalatwianie", znajomosci...) - ale to jedyna droga do poprawy poziomu - szczegolnie tych najlepszych uczelni. Trzeba przede wszystkim organizowac konkursy (oparte na wiedzy) na wszystkie stanowiska w administracji panstwowej, gdzie do tej pory nie liczy sie wiedza - a uklady...  wyeliminuje to uczelnie o najnizszym poziomie, na ktorych studiuje sie nie dla wiedzy ale dla "papierka".

Panstwo powinno ingerowac na zasadzie "zamawiania" konkretnej liczby absolwentow okreslonych kierunkow - placac za to uczelniom (studia bezplatne)- oglaszajac otwarte przetargi. Oczywiscie "zamawiajacy" (panstwo) okresla parametry (czyli zakres wiedzy) absolwentow, ktory podlega sprawdzeniu na egzaminie panstwowym.

Pozostale uczelnie wyzsze musza konkurowac - nie cenami i niskimi wymaganiami - ale poziomem ksztalcenia. W normalnym spoleczenstwie nie liczy sie "papierek" ale to co absolwent umie. Dobre firmy nie zatrudnia na stale absolwenta bez sprawdzenia jego umiejetnosci (staz). Tak jest np. w USA: wyksztalcenie wyzsze mozna zdobyc na byle jakiej uczelni za niezbyt duze pieniadze - ale niewiele to daje. Podobnie jest przeciez takze w firmach zagranicznych dzialajacych w Polsce - liczy sie wiedza i umiejetnosci jej przyswajania - a nie zaswiadczenia... Powodzenie na rynku pracy maja tylko absolwenci uznanych uczelni, ktorych dyplom po prostu jest gwarancja umiejetnosci. 

Podobnie jest z "profesurami"... nie jest konieczne nadawanie tego tytulu przez panstwo -  jaki poziom uczelni - taki poziom jej proferorow ( i odwrotnie).  Zbyt wiele regulacji i zbyt wiele "panstwa" - takze w nauce... nie sprawdza sie...

Szkoda, ze w Polsce nawet cwierc wieku po upadku komunizmu, ta prosta prawda niezbyt jest popularna. 

Vote up!
1
Vote down!
0

mikolaj

#1513970

Tekst jest o nauce i jej finansowaniu. 

Ty Mikołaju piszesz o nauczaniu. Zbyt wiele mamy takich "rynkowych" szkół wyższych (wyższych od czego?).

Vote up!
1
Vote down!
0

#1513996

ze w Polsce mamy w dalszym ciagu socjalistyczny model szkolnictwa wyzszego, gdzie wszystkie wazniejsze decyzje zapadaja na poziomie Ministerstwa, a uczelnie prywatne sa (sila rzeczy) niedofinansowane i w zdecydowanej wiekszosci ich poziom nauczania jest niski. To, ze uczelnie prywatne maja duza ilosc studentow (przy niskim, srednim poziomie nauczania) - nie swiadczy o "urynkowieniu" szkolnictwa wyzszego - ale o...  patologii.

Patologia ta polega na tym, ze w Polsce najwiekszym pracodawca dla ludzi z wyzszym wyksztalceniem jest... panstwo.

Przy zatrudnianiu zas na panstwowe posady liczy sie przede  wszystkim "uklad" a nie posiadana wiedza i doswiadczenie. Warunkiem koniecznym zatrudnienia jest natomiast formalne posiadanie "papierka" czyli dyplomu ukonczenia studiow wyzszych.  Tutaj jest glowny powod istnienia prywatnych szkol wyzszych o niskim poziomie nauczania. 

Vote up!
0
Vote down!
0

mikolaj

#1514071

Dla uzupełnienia nakreślonego wyżej widoku:

http://dlibra.bg.ajd.czest.pl:8080/Content/2964/TIIB_2_211.pdf

Reakcje ze związkami o własnościach wybuchowych prowadzone w butelkach po szampanie.

Vote up!
0
Vote down!
0
#1514049