To mniejsze to żywcem na sztachetę nasadził

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

W Swojczowie, bardzo blisko naszej szkoły mieszkała Polka Michalina Krzysztof z d. Rak. Ze swoim mężem, chyba Antonim, miała trzy dziewczynki, najstarsza miała 8 lat, a najmniejsza 8 miesięcy. Rodzina Krzysztofów należała do tej grupy, która do samego końca pozostała w Swojczowie, aż do tragicznej nocy, podczas której Ukraińcy wymordowali resztki naszej społeczności. Znam tę historię, bowiem wiele razy osobiście słyszałam ją, od mojej mamusi Zofii Rusieckiej, z d. Kalinowska, jeszcze podczas wojny. Nasza mama wiele razy pomagała Michalinie, a ona wtedy opowiadała jej swoją osobistą tragedię życiową, mówiła tak: „Tej nocy kiedy był napad Ukraińców na Swojczów, mojego męża nie było w domu, gdzieś jak zwykle się ukrywał. Byłam tylko ja z dziećmi, spaliśmy w swoim domu. Nic nie słyszałam tej nocy, żadnych wrzasków, żadnych pisków, czy wystrzałów. Spokojnie wstałam z łóżka i poszłam do naszej obory krowy wydoić.

Był bardzo wczesny ranek, gdy już zaczęłam pracę, wtedy dopiero usłyszałam dziwny szum, jakieś wrzaski i krzyki, ktoś trzaskał drzwiami. O tej godzinie, było to co najmniej niepokojące, wyjrzałam na dwór i od razu zobaczyłam czterech Ukraińców. Dwóch z nich stało na podwórku i uważnie rozglądali się na wszystkie strony, tymczasem pozostali dwaj szybko wbiegli do mojego domu, gdzie zostały nasze kochane dzieci. W tym momencie nie miałam wątpliwości, że przyszli nas pomordować i natychmiast ukryłam się na stryszku obory w sianie. Straciłam nadzieję, że moje dzieci jeszcze żyją, czekałam cała w lęku, aż do nocy, potem zamierzałam przedostać się do miasta. Jednocześnie obserwowałam, co się dzieje przed naszym domem, na szczęście w czas zauważyłam, że dwóch Ukraińców nie tylko, że nie odeszli, ale zaczaili się w obrębie budynków. Widać było, że czekali, że ktoś jeszcze przyjdzie po dzieci, a wtedy zapewne spotkał by go los wielu innych, po których wszelki słuch zaginął. Widząc, co się dzieje, gdy tylko zapadły prawdziwe ciemności, szczęśliwie niezauważona, z duszą na ramieniu, uciekłam przez błota kohyleńskie do miasta.”

W tych dniach ja i mamusia, udałyśmy się na mszę świętą do kościoła pw. św. Joachima i Anny we Włodzimierzu Wołyńskim, modliłyśmy się jak zwykle, gdy nagle ktoś strasznie zaczął krzyczeć do Matki Bożej. Wtedy po raz pierwszy spotkałyśmy nieszczęsną Michalinę, szybko zorientowałyśmy się, że to jakaś kobieta, zapewne Polka, która stoi na środku kościoła i krzyczy przy tym głośno tak:  „Matko Boża czegoś mnie pokarała, moje

dziecięta tam zostały, Matko Boża ratuj je i zwróć mi je, Matko Boża wysłuchaj mnie, nie opuszczaj nas!”. Przy czym to nie była jakaś tam trochę głośna modlitwa, tylko prawdziwy „kobiecy” wrzask, krzyk, lament i płacz, wszystko razem. Scena ta powtarzała się niemal codziennie, tak że wszystkim obecnym, serca się krajały, gdy to słyszeliśmy, a co wrażliwszy człowiek płakał żywymi łzami. Jednego razu, nawet ksiądz Stanisław Kobyłecki widać, też bardzo przejęty tym bólem i cierpieniem rozporządził, aby ją wyprowadzić z kościoła, bowiem nie mógł dalej sprawować ofiary mszy świętej. A jednak pomimo nawet tak szaleńczej rozpaczy ks. Stanisław nie odepchnął jej, ale miłosiernie przygarnął i przez cały miesiąc, żywił na swojej plebani. W tym czasie wiele osób starało się jej pomóc, ludzie dobrze jej radzili, aby się uspokoiła, aby nie traciła nadziei, skoro jest jeszcze niewielka szansa. Także moja mamusia Zofia, wiele razy z nią rozmawiała i na wszystkie strony, usiłowała wyperswadować jej skłonność do niepohamowanej rozpaczy.

Po jakimś czasie, nieszczęsna matka, jakimś cudem dowiedziała się, że jej dzieci rzeczywiście jeszcze żyją, nawet przyszła do mojej mamy z tą radosną nowiną i razem naradzały się, co w takiej sytuacji uczynić. Mama radziła, aby w tej sytuacji odrzucić lęk, zaufać w pełni Opatrzności Bożej i wszelkimi możliwymi sposobami ratować biedne dziecięta. W końcu postanowiły, że Michalina uda się potajemnie do Swojczowa i spróbuje wykraść swoje dzieci Ukraińcom, którzy już podobno zadecydowali, że wychowają je na dzieci ukraińskie.

I rzeczywiście Michalinka wybrała się do Swojczowa, odnalazła swoje dzieci w swoim własnym domu, a następnie wszyscy razem potajemnie opuścili wieś, uciekając w czwórkę do miasta. Swoje przeżycia opowiadała potem w naszym domu – magazynie tak: „Gdy już uciekałam z dziećmi i byłyśmy, tak blisko upragnionej wolności, noc i strach tak mnie skołowały, że zupełnie straciłam orientację, gdzie się znajduję! Pomimo rozpaczliwych prób odnalezienia się w terenie, wciąż nie mogłam odnaleźć właściwej drogi do miasta, a tymczasem cenne godziny uciekały nam gwałtownie i nieubłaganie. W końcu zaczął robić się dzień, z każdą chwilą nasze położenie, robiło się coraz bardziej tragiczne. Na domiar złego, pierwsi Ukraińcy poczęli wypędzać krowy do lasu na pastwiska. Niestety jeden z nich zauważył moje biedne dziecięta, natychmiast rzuciliśmy się do panicznej ucieczki, aby tylko dalej od tego miejsca. Ukrainiec okazał się jednak zawziętym bandytą, dosiadł bowiem konia i popędził w las za nami, a mając tak znaczną przewagę, szybko nas dogonił.

Z miejsca zaczął nas brutalnie wyzywać, krzycząc: ‘Wy Lachie prklatyje! Wy Lachie proklatyje!’. Tak wobec nas w głos bluźnił, wyraźnie też zamierzał się z miejsca stratować nas końskimi kopytami, na szczęście w tym przypadku zwierzęcy instynkt, okazał się być większy niż ludzki, zdegenerowany rozum, bowiem jego koń nie chciał na nas nastąpić. Byłam tym wszystkim przerażona, dzieci płakały i piszczały w głos, a on wciąż z konia wydzierał się na nas. To było straszne, potworne, tego wprost nie da się wyrazić słowami, co czuje człowiek w takim momencie. Kiedy porządnie się na nas wydarł, chyba się trochę zdążył przy tym zmęczyć, bowiem nakazał nam iść w stronę wioski. Tymczasem on w krok w krok postępował za nami i starając się co chwilę podjeżdżać nas od tyłu, zadawał ból końskimi kopytami. Przy czym cały czas klął nas i strasznie pomstował na nas, ta droga to był jeden z najcięższych krzyży jakie poniosłam w swoim życiu.

Tak przyszliśmy na gospodarstwo Polaka o nazwisku Buczko, tam rezun zamknął nas w domowej piwnicy. Gdy tylko zostaliśmy sami w tym lochu, moja najstarsza córeczka, tak do mnie przemówiła: ‘Mamusiu po co Ty po nas przychodziła, Ukraińcy już nam powiedzieli, że nas w cerkwi pochrzczą i my będziemy żyć pośród nich. Tak my by przeżyli i po wojnie, Ty byś po nas przyszła!’. Mimo wszystko, nie traciłam głowy i nadziei, choć zdawałam sobie sprawę, że nasze godziny są już właściwie policzone. Wtedy zobaczyłam, że jest tam małe okienko, chciałam dalej próbować, ale brakowało sił, ogarniało mnie też zniechęcenie, aby walczyć dalej. Wtedy nieoczekiwanie z pomocą przyszła mi moja największa córeczka, to małe dziecko zdołało usunąć kratę w oknie i mówi do mnie: „Mamo wyłaź!”. Jakby ponownie siły we mnie wstąpiły i skoczyłam żywo do okna, usiłowałam się wydostać, niestety drut kolczasty, który tam był zaczepiał się o moje rzeczy, tak że skutecznie uniemożliwiał mi wyjście. W takiej sytuacji zrezygnowana, zsunęłam się z powrotem do piwnic, tymczasem moja mądra córeczka mówi do mnie tak: ‘Zrzuć mamo ubranie wyjdziesz nago, a ja twoje ubranie przerzucę, o nas się nie bój, bo nas Ukraińcy pochrzczą w cerkwi i my będziemy żyli’.

W tej sytuacji, posłuchałem rozumnej rady dziecka i stosunkowo szybko przedostałam się na zewnątrz, niestety zaskrzypiały przy tym nieco druty i gdy tylko stanęłam na ziemi, wyczuły to psy i zaczęły mocno ujadać. Wiedziałam, że jeśli teraz nie ucieknę, to zginę na miejscu. Skoczyłam naga za żywopłot, a potem z całych sił dalej na pole i w bruznę. Rozpaczliwie czołgałam się w stronę pobliskiego strumyczka, podświadomie czułam, że to moja szansa i nadzieja. W końcu dotarłam, przeszłam rów wypełniony wodą i dopiero wtedy przestały szczekać psy, chyba Ukraińcy zrezygnowali z dalszych poszukiwań.

Udało mi się dzięki Opiece Bożej i bardzo ciemnej nocy, inaczej nie miałabym właściwie szans. Podczołgałam się do domu znajomej mi Ukrainki, która nazywała się Kostia Potap. Chociaż znajdowałam się właściwie w środku samej wsi, na wysokości naszej szkoły, poczęłam głośno wołać do okna: „Kostiu otwórz, bo ja goła, daj mi jakie ubranie!”. Na szczęście, po chwili skrzypły drzwi i Kostia podała mi ubranie, mówiąc: „Cicho bądź, bo u mnie w stodole jest właśnie cała banda, właśnie wrócili z Wandywoli i teraz dzielą się łupami!”. Kierując się zapewne starą i sprawdzoną dewizą, że najciemniej jest pod latarnią, zaprowadziła mnie zaraz do tej samej stodoły, przybudówki, która była niejako doklejona i tam mnie ukryła. Tam mogłam się do woli nasłuchać, jak radośnie popijali, jak wesoło rajcowali, czyniąc przy tym nieopisany harmider. Paradoksalnie, właśnie tego hałasu, teraz potrzebowałam najbardziej, gdyż począł męczyć mnie kaszel, nie mogli go jednak usłyszeć, gdyż chwilami nie słyszeli nawet siebie. Rano już ich nie było, ja tymczasem siedziałam w ukryciu, aż do następnej nocy i byłam coraz bardziej głodna. Na szczęście, Kostia okazała się być człowiekiem i nie zapomniała o mnie, ale ostrożnie przyniosła mi coś do zjedzenia. Gdy się trochę posiliłam, a na dworze znów zrobiło się ciemno, zaraz uciekłam przez kohyleńskie błota do miasta.” .

Gdy Michalinka przeżywała swoją tragedię osobistą, nasza mamusia nieustannie starała się dowiedzieć, czy aby już wróciła szczęśliwie ze Swojczowa, czy może ktoś ich gdzieś widział i coś o nich wie. W końcu, pewnego dnia ponownie spotkały się w kościele farnym, ale tym razem Michalinka zachowywała się poważnie i dość spokojnie. Rozmowę rozpoczęła mamusia i wtedy właśnie usłyszała po raz pierwszy, całą tę wręcz nieprawdopodobną historię, tymczasem Michalinka opowiadała dalej: „Właśnie wróciłam ze Swojczowa. Pierwsze swoje kroki w mieście, skierowałam do prawosławnego archireja (prawosławnego biskupa), gdzie urządziłam prawdziwą awanturę. Otwarcie oskarżyłam księży prawosławnych o odpowiedzialność za straszną rzeź, dokonaną na ludności polskiej i naszych rodzinach, podczas ostatnich napadów. Krzyczałam przy tym i klęłam go następującymi słowami: ‘Ty draniu święciłeś noże, którymi później Ukraińcy mordowali bezlitośnie, całe nasze rodziny! Urządzili nam prawdziwą rzeź po wsiach. Co z ciebie za kapłan, co z ciebie za święty?’. Tak mu powiedziałam dobrze do słuchu, tymczasem on wezwał policję i kazał mnie wyprowadzić, twierdząc że postradałam zdrowe zmysły. A ja, po prostu jestem wściekła i pragnęłam, chociaż trochę tej żółci, która dosłownie zalewa mi serce, umysł i oczy, przelać na niego. Niech poczuje, chociaż w maleńkiej części to, czego doświadczają teraz tysiące umęczonych rodzin wołyńskich. Po chwili, już nieco spokojniej dodała, moje dzieci rzeczywiście żyją, są całe i zdrowe, tylko wyglądają marnie, mocno wygłodzone. Chcą jednak żyć i jest realna szansa, że przeżyją ten koszmar, bowiem Ukraińcy zamierzają je ochrzcić i przyjąć jako swoje.”

W 1966 r. miałam ciężką operację, z której na szczęście wyszłam zdrowa. Już rok później pojechałam po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej do ZSRR, do Nowowołyńska. Tam bowiem mieszkała moja kuzynka, Polka Maria Spikien z domu Kalinowska. To ona właśnie wysłała mi i mojemu mężowi zaproszenia, chętnie skorzystałam, choć muszę przyznać, że nie było mi łatwo tam jechać. Jeszcze w Polsce, pomimo że upłynęło tyle lat, naprawdę bałam się, przecież na tej ziemi wylało się takie morze niewinnej krwi. Miałam całkowitą świadomość, że wielu sprawców tego barbarzyństwa żyje tam do dziś, owszem rozumiałam, że w obecnych warunkach, raczej nikt mnie siekierą nie po głaska, ale coś w tym jest, że całkowicie strachu z serca usunąć się nie da. Pozostaje, w takiej sytuacji, tylko żywe staranie, aby rozum panował na tym strachem, nad tymi piekielnie bolesnymi zranieniami. Jakże charakterystyczna była postawa mojego męża Franciszka, choć korzeniami jest także z Wołynia i choć również stracił podczas rzezi wielu przyjaciół, bliskich i znajomych, a nawet rodzonego brata Jana oraz siostrę Weronikę, jednak zupełnie inaczej przeżywał to niż ja. Rzecz w tym, że mąż podczas rzezi, był nieobecny na Wołyniu i znajdował się całe 4 lata daleko w Rosji. Dlatego nie czuł strachu i nie odczuwał tej tragedii, tak głęboko, jak ja to wciąż odbierałam. Każdy las, każda znajoma miejscowość, jakby rozsadzały mi serce, a łzy same napływały mi do oczu, dławiło mnie w gardle i czułam tylko ból, ból i ból.

Te myśli tłoczyły mi się do głowy jedna za drugą, zdawało mi się, że niemal z każdej strony dostrzegam moich przyjaciół i bliskich oraz goniących za nimi, z pianą na ustach Ukraińców i z pobłyskującymi w słońcu siekierami. I choć minęło tyle lat, to wszystko wciąż stało mi żywo przed oczyma, a nie mogłam tego obrazu usunąć z serca, choćbym nawet bardzo się starała. Poza tym, ani wtedy, ani nawet teraz nie zamierzam tego robić, owszem jako chrześcijanka, dawno wybaczyłam mordercom ich bestialstwo, ale niech mnie nawet nikt nie prosi, abym wyrzuciła to z serca, abym pozwoliła zatrzeć ślad życia, tamtych naszych Braci i Sióstr w moim sercu. To jest niemożliwe, nigdy nie zapomnę Ich ofiary z najcenniejszego życia, właśnie za mnie, za nasze rodziny, za Polskę ojczyznę naszą, dziś wolną i piękną. To właśnie owoc Ich cierpienia i modlitwy, to właśnie Ich najwyższa ofiara budowała i wciąż buduje także dziś, naszą szczęśliwą codzienność.

 Z taką głową, która pękała mi dosłownie, od tych wszystkich myśli i wizji, dojechaliśmy wreszcie taksówką do Swojczowa i zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie dawniej stała cerkiew ukraińska. Nie sposób opisać tego co czułam, gdy postawiłam pierwszy krok na mojej umiłowanej ziemi rodzinnej, z ciekawością rozglądałam się, mając nadzieję, że dojrzę w końcu jakiś znajomy szczegół. To niestety okazało się bardzo trudne, bowiem nasz dawny i piękny Swojczów właściwie nie istnieje.

Rozciągają się tam puste place i pola, a najbliższe zabudowania, które zachowały się jeszcze sprzed wojny, to o dziwo właśnie dom Buczka, ten dom w którym więziono nieszczęsną rodzinę Krzysztofów. Zatrzymałam się też, obok jeszcze stojącej, dawnej kuźni Dobrowolskich, gdzie zauważyłam bardzo już wiekową staruszkę. Podeszłam do niej z mężem bowiem znajdowała się stosunkowo blisko szosy i natychmiast rozpoznałam w niej Ukrainkę o nazwisku Jasina lat już około 86. Ona tymczasem na początku mnie nie poznała i dopiero jak się jej przedstawiłam, wpierw trochę pomyślała, a potem bardzo się rozradowała, że mnie jeszcze ujrzała. Niemal krzyczała z radości: „Oje jej detino moja, o jak ja ucieszyła, oj doczka, oj sołtysa córka!”. I mówi do mnie: „Gdybym mogła wstać to bym cię uścisnęła!”. Ja zaraz ją serdecznie pocałowałam, wzruszyła mnie szczerze jej radość i otwartość. Interesowało ją wszystko, ciągle zadawała pytanie: jak tam w Polsce, czy nie brakuje nam żywności, jak mój tatuś Jan i wielu innych, których znała osobiście. Chętnie odpowiadałam na jej pytania, a ona cieszyła się coraz bardziej. W pewnym momencie powiedziałam także: „Ja z waszym synem Saniotą, chodziłam do jednej klasy w naszej szkole w Swojczowie.”. Ona zaś zasmuciła się, pokiwała znacząco głową i powiedziała ważne słowa: „Mój synok też wzdał się!”. Zaraz też, bardzo wymownie machnęła z dezaprobatą ręką, tak że od razu doskonale wiedziałam, co miała w tym momencie na myśli. Ale ja, już podczas wojny wiedziałam, że on przystał do ukraińskiej bandy w lesie, wcześniej był ukraińskim policjantem na niemieckiej służbie i wiele razy przechadzał się z karabinem po naszej kolonii Teresin. Raz jeden nawet go spotkałam, zatrzymał się i uważnie wypytywał mnie o mieszkających w naszej kolonii Polaków.

Gdy tak razem z babunią w najlepsze sobie wspominałyśmy, ona sama wspomniała tak: „O Michalinki dzieci, tu u nas zostały, ja je tak bardzo szkodowałam, nosiłam im jeść, pomagałam im jak mogłam. Radziłam tej największej dziewczynce, aby dla rodzeństwa i dla siebie ziemniaków nakopała, nasze jednak, jak mieli ich pomordować, zabrali ich z domu i poprowadzili do piwnicy Buczka.”. I w tym momencie nieznacznie wskazała ręką za mnie i powiedziała znacząco: „O Matryfan Ich pobił!”. I dodała jeszcze cicho: „Te małe to na sztachetę żywcem nasadził, to większe to niósł w powietrzu za jedną rękę, a w drugiej miał siekierę, którą kilka razy uderzył dziecko w głowę.”. O najstarszym nie wspomniała, bowiem mnie po tych słowach zatrzęsło z bólu i złości i powiedziałam przerywając jej: „Wam to łatwo nie przejdzie, bo my Polacy rozsiani po całym świecie w Ameryce i poza granicami i my o tem nie zapomnimy!”. Ona tymczasem rzekła głośno do swojego sąsiada, który właśnie wyszedł ze swojej chaty po wodę: „Matryfan ty znajesz kto to?! To doczka sołtysa Rusieckocho!”. Ale on, tylko mruknął coś pod nosem i poszedł przez szosę z wodą, przy czym ręka mu się trzęsła jak w galarecie. Widać było gołym okiem, że go ta niespodziewana wizyta, raczej niemile zaskoczyła. Po chwili drogą szła jeszcze jej córka Małaszka, babcia ją zawołała, ale choć była moją koleżanką ze szkoły, nie poznała mnie, dopiero jak jej powiedziałam słowa naszej piosenki, przypomniała sobie mnie, mówiąc: „Zaprosiłabym was do domu na czaj, ale muszę lecieć do sklepu bo przywieźli chleb na cały tydzień.”. I pobiegła dalej, a my jeszcze chwilę razem rozmawiałyśmy, a potem się rozstałyśmy. [fragment wspomnień Janiny Topolanek z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Wołyniu]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (6 głosów)

Komentarze

Czytam te wstrzasajace historie; oprawvy znani są z nazwisk, dziś pewnie już nuie żyją. Czy nigdy nikt nie próbował  pociągnąć ich do odpowiedzialności? Na pewno nie w Polsce, ale np. z USA?

 

Vote up!
6
Vote down!
0
#1499049

którzy też tam uciekali, częstokroć z obawy przed grożącą im sprawiedliwością, podawali narodowość polską, a także zmieniali nazwiska. Tacy oczywiście szkody by swoim pobratymcom nie uczynili.

Ale odnoszę wrażenie, że wśród Polaków zdarzali się również zdrajcy swego narodu. Znam przynajmniej jedno nazwisko kogoś mieszkającego we wsi, w okolicy Mościsk, kto do śmierci pozostał we włsnym domu, do końca życia opiekowali się nim Ukraińcy, a "hasło" było takie, że "jak nic złego nie zrobił Ukraińcom, to i oni go nie skrzywdzili".  Nazywał się Kozyra, imienia nie znam.Córki wyjechały do Polski, z nazwiskami mężów a ta, którą spotkałam przekręciła swoje nazwisko panieńskie.

Stoi to w całkowitej sprzeczności z wszystkimi innymi relacjami osób, które również"nic złego Ukraińcom nie uczyniły".

Nie będę opowiadać historii, do dziś mnie bolą, nawet bez nazwisk (klauzula zawodowej tajemnicy!),a jedyne nazwisko, które wyżej podałam pochodzi z innego źródła.

Wszystkie poznane historie są wstrząsające. Ci, którzy przeżyli - umierali na ogół przedwcześnie, do końca życia nosząc głęboki uraz.

Jedyna, bardziej optymistyczna opowieść pochodzi z Chodaczkowa Wielkiego, gdzie zorganizowano skuteczną samoobronę, i chociaż wielokrotnie przesuwający się przez wieś front wojenny zniszczył kilkaset domów mieszkalnych (spośród pierwotnie ponad ośmiuset "numerów" ocalało zaledwie kilka), jednak z powodów "etnicznych" zamordowany został  jeden jedyny Polak - przez kuzyna, Ukraińca z rodziny mieszanej. Morderca po wojnie uciekł do Kanady, gdzie podał się - za Polaka.

Vote up!
5
Vote down!
0

_________________________________________________________

Nemo me impune lacessit - nie ujdzie bezkarnie ten, kto ze mną zacznie

katarzyna.tarnawska

#1499051

Jestem bardzo ciekawy, czy w imię fałszywie pojętego pojednania z Ukrainą i Ukraińcami, PIS podobnie jak PO nie nazwie ludobójstwem zbrodni nacjonalistów z OUN-UPA oraz zaniecha ich odpowiedniego upamiętniania?! A co z kategorycznym żądaniami zburzenia wszystkich pomników na całym świecie (w USA i Kanadzie także) poświęconym kompletnie zdziczałym upowskim bandytom, od których terroryści z Państwa Islamskiego długo jeszcze muszą się uczyć, by im może kiedyś dorównać!     

Vote up!
7
Vote down!
0

jan patmo

#1499087

Janie,

nikt nigdy nie dorówna już mordercom ukraińskim. Ten świat, który wciąż jest w mocy złego, skazany jest na zagładę. O dniu i godzinie nie wie nikt, jak jest napisane w Księdze Ksiąg. Ale TĘ pewność końca, który nadejdzie mamy. I później będzie Sąd. A Sędzia nie będzie Sądził z tego co Widzi, ani z tego co Słyszy, ale będzie Sądził Sprawiedliwie. Tak właśnie jest napisane. I jeszcze jest napisane, że będzie Sądził żywych i umarłych, którzy właśnie na ten Sąd z martwych powstaną......

A później Ci, osądzeni których Sędzia Uzna za godnych życia, będą żyć wiecznie, a ci pozostali, niegodni, skazani zostaną na wieczne nieistnienie......

I jeszcze jest napisane, Słowa Księgi Ksiąg, Słowa BOGA

I NIE BĘDZIE WIĘCEJ ZABIJANIA NA MOJEJ ŚWIĘTEJ GÓRZE.....

Czytając te wszystkie wspomnienia. Te przeraźliwe opisy mąk, które stały się doświadczeniem Naszych Braci Polaków, mordowanych dlatego tylko, że Polakami byli, nie opuszcza mnie nigdy ta myśl o Sądzie Sprawiedliwym i  przywróceniu do życia dobrych........I chciałbym znaleźć się wśród nich, jeśli okażę się godnym życia

Rodzaju 9: 12-17

Vote up!
2
Vote down!
0
#1499283

Cóż za wspaniałe słowa i równie piękny obrazowy do nich komentarz!

Jan Paweł II pielgrzymując na Ukrainę otworzył szeroko wrota do pojednania polsko-ukraińskiego. Ale Ukraina wybrała poprzez swych wybrańców złudną drogę (jest oficjalnie jedynym państwem faszystowskim w Europie). Dlatego też wojna, która wybucha i przygasa na Ukrainie nie skończy się aż Ukraińcy jednoznacznie nie potępią i raz na zawsze nie odetną się od swej haniebnej banderowskiej przeszłości.

Serdecznie pozdrawiam 

Vote up!
1
Vote down!
0

jan patmo

#1499290

 
 
Janie,
Dziś rano, gdy się obudziłem, pierwsza myśl, którą miałem w głowie była myślą o Wołyniu.
Obudziłem się z tą myślą, że Wołyń, to jest Ziemia ŚWIĘTA. Wiem, że miałem jakiś sen, gdzieś w nim chodziłem, wędrowałem, były w nim jakieś urwiska, jakieś wody i łąki zielone. I ta pierwsza myśl po przebudzeniu. Wołyń To Ziemia Święta..... Uświęcona morzem przelanej Polskiej Krwi. Oceanem niewyobrażalnych cierpień Polaków. Polskich Dzieci......
 
 
A Jezus Poniósł śmierć za nas męczeńską....
i Ziemia Święta jest tam. Też.....
 

http://wmeritum.pl/362-sposoby-upa-mordowanie-polakow/

Vote up!
1
Vote down!
0
#1499333