Pisarz

Obrazek użytkownika Marek Jastrząb
Blog

Nie może wyjść ze zdumienia, że są jeszcze ludzie potrafiący tęsknić za poprzednim ustrojem. Niełatwo przychodzi mu zrozumieć, jak mógł się im podobać: przecież jest lepiej niż wtedy. Nie kapuje, po co te ciągłe narzekania, wspominania, nostalgie i frustracje, skoro bez przeszkód można zarabiać i bogacić się na czym kto chce?

Uważa, że kiedyś było bez porównania gorzej; nikomu nic się nie chciało i nikt nikogo za nic nie ganił. Ale teraz, kiedy nastała demokracja i przypętał się kapitalizm, chce nadrobić zmarnowane lata: dostosować się do ducha czasu.

Twierdzi, że skoro wdepnęliśmy w nowy ustrój, wszelkie cechy poprzedniego należy wyrugować, całkowicie odżegnać od przeszłości. Marzy mu się, by wszędzie i raz na zawsze zapanowała pragmatyczna ekonomia. By nad odrodzonym, dopiero co kiełkującym państwem rozwlec ochronny daszek: parasol gospodarczy; wszędzie i raz na zawsze, a to powiedzenie odnosiło się do twórczości także.

Twórczość zatem stała się częścią przemysłu, jego wiodącym PRODUKTEM, a twórca przekwalifikował się na fabrykanta i zrównał z producentem lofiksu, który bierze swoje życie razem z dobrodziejstwem inwentarza, który lubi nie tyle w nim uczestniczyć, co patrzeć, jak innym się ono kręci; woli stać na uboczu, być obserwatorem i słuchać z niego reportaży, niż brać w nim udział.

Nie wiesza się przy niepożądanych żalach i jojczeniach do lustra, słowem, nie myśli o tym, czego już nie ma i nie zastanawia się, co by mogło być, tylko idzie do przodu: z prądem.

Ostatnio, gdy ktoś naciąga go na połówkowe zwierzenia, nie umie powiedzieć, co było kiedyś złe. Obecne pochwala, aprobuje, z uznaniem cmokta i mlaszcze nad zachodzącymi zmianami. Niektóre na lepsze, inne na takie sobie, przeważnie jednak stwierdza, że aby żyć w obecnym świecie, trzeba się do niego dopasować, trzeba ryczałtem chwalić kulturalny brak kultury, zaczyna więc układać literki po uważaniu: wycierać pióro w papier.

Trudno rzec, czy jego twórczość jest żartem z czytelnika, bo niby coś tam WYDAJE, miota wersami à la kelner żonglujący postną zastawą, a wyrzuca je ze swoich wątpi niezwykle często i nie przejmuje się, że jego teksty budzą śmiech.

Wywija nimi bez opamiętania, ździebełka samokrytycyzmu, jak leci; tłucze je w ilościach przekraczających wszelkie pojęcie i rozsiewa gdzie się da, tu wiersz na okoliczność, tam proza do poduchy, istne cacuszka do podziwiania, co kto chce i na co jest zapotrzebowanie, co schodzi jak ciepłe bułeczki, a co sprzedaje jak czerstwe chały: laurkowe, akademijne, benefisowe, a płodny w tym rozsiewaniu jest na kształt królika.

Podejrzewam, że literaci kochają go nie całkiem, tolerują w zależności od sytuacji: jak raka na bezrybiu i na odczepnego.

Niekiedy piszą o nim źle, potępiają za własne grzechy, odsądzają od czci i wiary, wieszają na nim psy, cyrklują swoją miarką, podają jako przykład pleniącego się grafomaństwa i nieudacznictwa, przy czym uprawiana przez niego twórczość ma być odstraszającym dowodem na rozprzestrzeniający się upadek tejże.

A czasem wyrażają się o nim bombastycznie, prawie że na klęczkach, w przesadnych superlatywach. Stawiają na gipsowym pomniku, wielbią bez powodu, na wyrost i grubo przedwcześnie. I zamiast wesprzeć go w dążeniach, pokazać drogę, zachęcić do bycia niesztucznym pisarzem, wyrządzają mu krzywdę: utwierdzają w przekonaniu że już wszystko wie, że zjadł wszelkie rozumy, może więc usiąść na wawrzynach i nie musi swojej wiedzy poszerzać, konfrontować z tymi, którzy również piszą, porównywać swoich bździn z ich dokonaniami.

W ten sposób staje się intelektualnym terrorystą, samochwałem uwielbiającym narzucać swoje poglądy i zwracać na siebie uwagę, być w centrum artystycznego tumultu, uchodzić za  skrybę, zabierać namaszczony głos w dyskusjach o prozie czy poezji, o czymkolwiek związanym z dziedzinami, o których ma zerowe pojęcie.

Co w żadnym wypadku nie przeszkadza mu w polemikach, wprost przeciwnie, potwierdza fakt, że jest zbyt inteligentny na to, by wdawać się w językowe utarczki i pospolitować z czernią oponentów. Z rozmówcami, których awansem lekceważy, traktuje z pełnym brakiem zaufania: bez respektu i z uprzejmie wyniosłą rezerwą.

Ostatnio poczyna sobie śmielej: wysyła swoją literacką garmażerkę na rozmaite konkursy, a że czyni to co rusz, często bywa nagradzany. Wyróżniany pozłacanym bobkiem, pojawia się na zjazdach, kongresach i literackich sympozjach w roli laureata, rozjemcy, mediatora trawionego dydaktyzmem, nieomal nauczyciela zawodu artysty, którego słucha się z otwartą gębą. 

Kiedy mam do czynienia z wygłaszanymi przez niego komentarzami, w których na wstępie zaznacza, że jest PISARZEM, po czym bez żenady piętnuje niski poziom cudzej twórczości, zaczynam się wstydzić. Nie za niego, gdyż byłoby stratą czasu żałować bufona, ale za tych, co mu nadskakują i nie wyprowadzają z błędu. Opanowuje mnie wstyd za tych, co go utwierdzają w mylnych przeświadczeniach, że coś sobą reprezentuje.

Zbigniew Wodecki, niezły przecież estradowiec, kompletnie wyczyszczony z zarozumiałości powiedział, że nie daje koncertów,  tylko występy. Koncerty to dawał Paganini, a on doskonale zna swoje artystyczne parametry i nie robi za pyszałka. Podobnie można by rzec, że poetą był Herbert, pisarzem Faulkner, a rozrośnięte stado dzisiejszych wierszokletów i prozaików, to granda w biały dzień; napisze taki ze trzy cherlawe tomiki i już wije gniazdko na Parnasie, już kupuje na Allegro mało używaną aureolę i zmierza tam, gdzie są gwary, aplauzy i jupitery…

Twoja ocena: Brak Średnia: 4.3 (6 głosów)