Elity
Dotąd miał kalkulator zamiast serca. Do tej pory była z niego mendowata ofiara losu. Niedojda tańcząca z długami. Człowiek zamieniony na banknot, weksel i niespłacony kredyt. Stale żył na dorobku, a nigdy nie był przy kasie. Ciągle przeliczał, obliczał i podliczał; jak finansowy Machiavelli.
Aż to któregoś dnia oznajmił uroczyście, że ma dosyć biedowania, spłacania, oszczędzania, czyli pożyczek na lichwiarski procent. Że po sam berecik ma dosyć bycia ekonomicznie upośledzonym, że nie chce mu się stronić od łykowatych obietnic, zatem co rychlej uzgodnił ze sobą, że odtąd nie zrazi go żadna bzdura; każdą łyknie i wypowie, byle tylko mieć darmowy szmal na reperację porąbanego życia.
Nagle postanowił przeprofilować dotychczasowe poglądy, zamienić je na dopasowane do rzeczywistości. Albowiem zapragnął uchlać się dobrobytem, rozbijać się limuzynami, gnać na sygnałach i pod prąd, opychać bażantami, przepiórkami, robić wyniosłe miny, łazić na rauty z wyszynkiem na krzywy ryj.
Zatem przywdział gajerek nakrapiany elegancją i wszedł do salonu z postępową elitą. Wolną od komuszych naleciałości; wykształconą przez średniowieczne inkwizycje i rekrutującą się ze seminarium dla świętoszkowatych katabasów.
A tam, gdzie wszedł, było gwarno, duszno i tłoczno od profesorów i docentów z podstawówek. Zdarzali się też prawnicy po zasadniczych Uniwersytetach Jagiellońskich. Niebywale biegli w kluczeniu i poszukiwaniu dziur w całym, przy byle okazji odznaczani partyjnymi nagrodami, wdawali się w płomienne dyskursy z elitą przestarzałej daty: wychowaną na ciężkiej pracy.
Gotowy do zadawania szyku, przykucnął na brzeżku krzesła przeznaczonego dla wybitnych gości.
Z początku czuł się źle; nieśmiało bąkał jakieś wyuczone brednie. Jednak już po chwili zorientował się, że choć gada bez sensu i od rzeczy, to ten czy ów luminarz traktuje go na serio, tak, jakby powiedział coś sensownego i nie zasłużył na obicie gęby, tylko na laur.
Wtedy zrozumiał, że udało mu się wstrzelić w tutejszy klimat. Pojął wtedy, że nareszcie wzięto go za swojaka, za jednego z nich. Odkrył, że jakkolwiek ma teraz przecenioną duszę z breloczkiem w postaci skundlonego honoru, jakkolwiek poprzedni znajomi zaczęli go unikać, to przecież jak nigdy przedtem mógł położyć się z brzuchem wycelowanym w sufit i spokojne czekać na wypłatę. Jednak mimo to tłukło mu się po zakamarkach potylicy natrętne ostrzeżenie:
„Kiedy członek PiS-u zwróci na ciebie uwagę, nie stój, nie czekaj, tylko zacznij się bać. Przelicz, co ci zostało w portfelu, sprawdź zamki, szafy, sztućce, ilość złotych plomb, złap się za kieszeń i upewnij, czy nie ma tam jego ręki.
Uciekaj, bo choć jest uśmiechnięty, pogodny, wyluzowany, a z jego twarzy emanuje ciepło, to - pod pretekstem, że dobrze ci życzy i oddałby ostatnie stringi, byle by ci pomóc, ulżyć, wynagrodzić - z radością trzepnie tobą o ścianę, podłoży świnię zamiast poduszki, z szacunkiem puści cię z torbami”.
Dotąd miał kalkulator zamiast serca. Do tej pory była z niego mendowata ofiara losu. Niedojda tańcząca z długami. Człowiek zamieniony na banknot, weksel i niespłacony kredyt. Stale żył na dorobku, a nigdy nie był przy kasie. Ciągle przeliczał, obliczał i podliczał; jak finansowy Machiavelli.
Aż to któregoś dnia oznajmił uroczyście, że ma dosyć biedowania, spłacania, oszczędzania, czyli pożyczek na lichwiarski procent. Że po sam berecik ma dosyć bycia ekonomicznie upośledzonym, że nie chce mu się stronić od łykowatych obietnic, zatem co rychlej uzgodnił ze sobą, że odtąd nie zrazi go żadna bzdura; każdą łyknie i wypowie, byle tylko mieć darmowy szmal na reperację porąbanego życia.
Nagle postanowił przeprofilować dotychczasowe poglądy, zamienić je na dopasowane do rzeczywistości. Albowiem zapragnął uchlać się dobrobytem, rozbijać się limuzynami, gnać na sygnałach i pod prąd, opychać bażantami, przepiórkami, robić wyniosłe miny, łazić na rauty z wyszynkiem na krzywy ryj.
Zatem przywdział gajerek nakrapiany elegancją i wszedł do salonu z postępową elitą. Wolną od komuszych naleciałości; wykształconą przez średniowieczne inkwizycje i rekrutującą się ze seminarium dla świętoszkowatych katabasów.
A tam, gdzie wszedł, było gwarno, duszno i tłoczno od profesorów i docentów z podstawówek. Zdarzali się też prawnicy po zasadniczych Uniwersytetach Jagiellońskich. Niebywale biegli w kluczeniu i poszukiwaniu dziur w całym, przy byle okazji odznaczani partyjnymi nagrodami, wdawali się w płomienne dyskursy z elitą przestarzałej daty: wychowaną na ciężkiej pracy.
Gotowy do zadawania szyku, przykucnął na brzeżku krzesła przeznaczonego dla wybitnych gości.
Z początku czuł się źle; nieśmiało bąkał jakieś wyuczone brednie. Jednak już po chwili zorientował się, że choć gada bez sensu i od rzeczy, to ten czy ów luminarz traktuje go na serio, tak, jakby powiedział coś sensownego i nie zasłużył na obicie gęby, tylko na laur.
Wtedy zrozumiał, że udało mu się wstrzelić w tutejszy klimat. Pojął wtedy, że nareszcie wzięto go za swojaka, za jednego z nich. Odkrył, że jakkolwiek ma teraz przecenioną duszę z breloczkiem w postaci skundlonego honoru, jakkolwiek poprzedni znajomi zaczęli go unikać, to przecież jak nigdy przedtem mógł położyć się z brzuchem wycelowanym w sufit i spokojne czekać na wypłatę. Jednak mimo to tłukło mu się po zakamarkach potylicy natrętne ostrzeżenie:
„Kiedy członek PiS-u zwróci na ciebie uwagę, nie stój, nie czekaj, tylko zacznij się bać. Przelicz, co ci zostało w portfelu, sprawdź zamki, szafy, sztućce, ilość złotych plomb, złap się za kieszeń i upewnij, czy nie ma tam jego ręki.
Uciekaj, bo choć jest uśmiechnięty, pogodny, wyluzowany, a z jego twarzy emanuje ciepło, to - pod pretekstem, że dobrze ci życzy i oddałby ostatnie stringi, byle by ci pomóc, ulżyć, wynagrodzić - z radością trzepnie tobą o ścianę, podłoży świnię zamiast poduszki, z szacunkiem puści cię z torbami”.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 591 odsłon
Komentarze
"Elity" - drWin -źle, złośliwie oceniają prawdę + ...
26 Stycznia, 2020 - 12:11
Sprawiedliwość +... - drwienie z Polaków-> antypolskich "elit" kast "sędziowskich" własnych spraw...
"Każda prawda przechodzi przez trzy etapy, najpierw jest wyśmiewana, potem zaprzeczana, a na końcu uważana za oczywistą"...
- A. Schopenhauer.
Pozdrawiam. J. K.