Fejki - to co wszyscy wiedzą

Obrazek użytkownika Anonymous
Kultura

Dobre i złe fejki. O fake-newsach napisano ­już pewnie miliony tekstów. Wiadomo, że podgrzewają emocje, budują zbędne napięcia i generalnie bardzo szkodzą. Te fabrykowane przez nas są pożyteczne, bo „utwardzają” poglądy (dokładniej, to przerabiają te poglądy w oparte o emocje przekonania) naszych zwolenników i szkodzą przez to naszym przeciwnikom/wrogom. Nam zaszkodzić może tylko wykazanie przez jakiegoś drania, że nakłamaliśmy, co zniweczy trud włożony w produkcję „naszych” fejków. Ponieważ nasi przeciwnicy myślą tak samo, więc współzawodnictwo w produkcji fejków jest akceptowalną formą uprawiania dużej (np. krajowej) i małej (np. biurowej) polityki. Ci, co myślą inaczej to po prostu matoły lub niegodne udziału w polityce ”przeuczone filozofy”, „wykształciuchy” czy jak ich tam jeszcze (zawsze pogardliwie) nazwiemy. Idzie przecież o to, by nie było ważne CO jest mówione, ale KTO to mówi, więc wszystkie chwyty są dozwolone. Nam nasz niezdemaskowany fejk szkodzić przecież nie może. W miarę normalni ludzie wiedzą oczywiście, że taki właśnie „wiarygodny” fejk zaszkodzić nam może; gorzej, że może nam zaszkodzić bardziej niż naszym wrogom. Nie adresuję tego tekstu do innych niż takich właśnie, tj. normalnie myślących Czytelników, więc nie ma chyba sensu pisać szerzej o takich zjawiskach jak utrudnianie komunikacji z „naszymi ludźmi ” z powodu kłopotów z rozmaitymi niezamierzonymi „nadinterpretacjami”, naszych rodzonych fejków, konieczności takiej konstrukcji narracji by do owych fejków pasowała (byśmy sami siebie nie dyskredytowali) czy bardziej niż ludzie „niefejkowi” ostrożnego dobierania rozmówców (za duży „mądrala” może nas na czymś „zagiąc” i fejk się wyłoży). Przykłady można mnożyć. Wspomniani normalni ludzie wszystko to wiedzą. I co? I nic! W niektórych krajach kombinują jakieś programy walki z fejkami, kary chcą za ich produkcję nakładać, umowy mają podobno międzynarodowe podpisywać i diabli wiedzą jak jeszcze energicznie z fejkami walczyć, ale rezultatów nie widać, bo nasi „normalni” nie maja ochoty za bardzo się z politycznej poprawności wychylać.

Skąd się toto bierze? Nie wiem dlaczego, ale nie słyszałem/czytałem nigdzie pytania o winnych tej – obecnie raczej kosztownej – sytuacji. Myślałem, że może ja taki gapa, leniuch czy jakiś nie za bardzo w mediach kumaty jestem, ale jak pogadałem z tymi bardziej kumatymi, to okazało się, oni też takich pytań nie spotkali. A rzecz jest nie jest skomplikowana; nas po prostu nikt nigdy nie zachęcał do sprawdzania niesprzeczności wypowiedzi interlokutorów, ani do uzasadniania własnych wypowiedzi. A do szanowana i wierzenia autorytetom zachęca każda władza. Każda swoim autorytetom, oczywiście. Fake-newsy to literalnie „gówniane wieści” (nowości), taka „gówno prawda” wg ks. Tischnera. Ja mam ostatnio nieprzyjemne wrażenie, że jak na wypowiedzi społecznie szkodliwe, jest to pojęcie zbyt wąskie. Do tych „newsów” dołożyłbym jeszcze felerne rozumowania. Jeden z posłów poprzedniej kadencji powiedział, że szkodliwe mogą być również pytania. Trochę racji to pewnie miał, bo już w starożytnej Grecji zadających takie kłopotliwe pytania ludzie normalni raczej nie lubili, a takiego np. Sokratesa to na śmierć skazali.

Czy wykształcenie pomaga „na fejki”? Może jakaś specjalna psychologia, ale takie „zwyczajne”, którego doświadczamy w szkole, wsio ryba wyższe czy całkiem niskie, to chyba nie. Wszystkich uczono matematyki, która jak mówią myślenia logicznego uczy i wyobraźnię wyrabia, niektórzy nawet logikę na studiach mieli, ale wiadomo przecież, że lekcje/wykłady/ćwiczenia swoje, a życie swoje. Matematykę wykorzystujemy do rachunków, których sensu pewnie i nauczyciel(ka) nie kuma, bo po lekcjach gada jak każdy normalny człowiek, a nie jakiś z przeproszeniem matematyk (Goethe miał powiedzieć, że „Matematycy to taki gatunek Francuzów. Mówi się do nich, oni tłumaczą to na swój własny język i natychmiast staje się to zupełnie czymś innym.”). Dokładnie tak samo, albo i gorzej jest z logiką. Ilu z nas wieczorkiem, przy piwku albo inszej wódeczności domaga się uzasadnień wypowiedzi naszych rozmówców? Nie ma takiej tradycji. I w zasadniczy sposób zmienić się tego nie da. Jak Jasio Stasiowi błąd w rozumowaniu wykaże, a Staś mu za to mordzie nałoży, to wszystko jest w porządku. Bo na ogół nie rozmawiamy po to by coś wyjaśniać, czegoś się dowiedzieć, ale po to żeby „mieć rację”, więc Jasio był po prostu niegrzeczny/złośliwy czy jak toto nazwiemy i słusznie po mordzie dostał. Przekonujemy współbiesiadników do naszych poglądów (częściej do przekonań) i nie odczuwamy specjalnej potrzeby zagwarantowania jakiejkolwiek „spójności” naszych wywodów. I w ogródku piwnym jest to OK. Kłopot w tym, że większość z nas podobnie zachowuje się poza tym ogródkiem. Matematyka/logika to przecież sprawa jakoś tam „zawodowa” i po wyjściu z pracy nie trzeba/wypada czegoś takiego używać. Zresztą nawet na innych „przedmiotach” nauczyciele też sobie ani uczniom/studentom tym głowy nie zawracają. Matematyka, fizyka, chemia czy jakiekolwiek inne „przedmioty nauczania” z przewagą wnioskowania nad „przyswajaniem wiedzy” dlatego właśnie uchodzą za trudne, bo zwykłe życie tzw. normalnych, przeciętnych, ludzi bardzo rzadko wymaga od nich jakichkolwiek wnioskowań. No i my też coraz częściej z uzasadniania wypowiedzi rezygnujemy i od innych ich (uzasadnień) nie wymagamy. I kręcimy się w tym szambie łgarstw jak gówno w przeręblu czy bohaterowie„Wesela” w chocholim tańcu. A będzie tylko gorzej, bo tzw. postęp, m.in. szybki rozwój sztucznej inteligencji, zwalnia nas z myślenia o coraz nowych rzeczach/problemach. Życie staje się coraz łatwiejsze, a ludzie coraz głupsi.,

Czy można coś z tym zrobić? Tak do końca to naprawić się tego, podobnie jak większości ważnych, a zawalonych przez nas spraw, pewnie nie da. Na pewno można spróbować pomóc naszym prawnukom przestawiając tzw. nauczanie w rozmaitych placówkach oświatowych np. szkołach czy uczelniach ze „zdobywania wiedzy (erudycji)” na „zdobywanie umiejętności (np. erystycznych, ale również dedukcyjnych)”. Dla nas czy naszych dzieci jest jednak na to za późno. My możemy już raczej niewiele; praktycznie tylko ośmieszać szeroko rozumiane fake-newsy oraz wszelaką propagandę i dezinformację. Granica między oboma sposobami robienia nas w bolo jest płynna; w moim odczuciu polega głównie na intencjach, „stopniu celowości”, oraz stopniu planowania i „organizacji w system”. Fake-newsy nie muszą być w cokolwiek np. politykę czy (krypto)reklamę celowane, a propaganda ma konkretny cel (zwykle polityczny) i gorzej lub lepiej opracowane metody docierania do swych ofiar. I tak np. pisanie 1-go kwietnia żartów w rodzaju; „od jutra za brak czapki z pióropuszem policja będzie karać mandatem”, to „czysty” fejk, ale tzw. marketing polityczny, to już propaganda. Co więcej nieprawdziwe, „nie do końca prawdziwe” czy „w naszym pojęciu nieprawdziwe/krzywdzące” informacje mogą być pisane w dobrej wierze, a my mogliśmy tego nie zauważyć lub – niekiedy nadwrażliwie – źle je zinterpretować. To jeden z zasadniczych problemów w obcowaniu z fejkami; zazwyczaj nie znamy intencji autora podejrzewanej o bycie fejkiem wiadomości. Ośmieszanie fejków nie oznacza prostego wyśmiewania innych od naszych, „jedynie słusznych”, oczywiście, poglądów. Przeciwnie, każde – nawet najmniej dla nas przyjemne – stwierdzenie, którego nie potrafimy „obalić” (tzn. wykazać jego sprzeczności wewnętrznej lub niezgodności z akceptowanymi powszechnie poglądami) winniśmy traktować poważnie i nie kombinować jakby tu diabła w aureolę ubierać czy aniołowi rogi przyprawiać i widły do ręki dawać. To szkodzi wszystkim; nam bo się do kłamstwa przyzwyczajamy i często zaczynamy wierzyć we własne kłamstwa (naprawdę!) i innym, bo mogą podejmować złe, nietrafione, decyzje. Nie ma chyba sensu rozszczepiać tego włosa na czworo, bo wszyscy tę wiedzę mają. W moim odczuciu jedynym sposobem walki z fejkami jest ich ośmieszająca falsyfikacja, tj wymienione wyżej wskazywanie ich sprzeczności. Falsyfikacja równie uporczywa, jak ich (fejków) propagowanie. Najlepiej byłoby, gdyby robiły to media. Ale nie tak jak robią, one po prostu zwalczają propagandę „ichnią” przez równie głupią „naszą”. Kłopot w tym, że tzw. mediów niezależnych, jakoś neutralnych politycznie, po prostu nie ma. Te co są albo coś przemilczą (bo to wspólny „ponadpartyjny” interes), albo jedno kłamstwo innym kłamstwem przykryją. Tak więc jedynym chyba sposobem oczyszczania internetowego ścieku jest wpuszczenie do niego środka falsyfikującego płynące w nim brednie. Przynajmniej te najlepiej widoczne (Ruszanie tych mniej ewidentnych bardziej szkodzi niż pomaga, bo do „gówno-prawdy” dodajemy jeszcze „gówno-dyskusję”). Nie wiem jak te środki falsyfikujące dobierać, ale trafnie postawione wspomniane wyżej „szkodliwe pytania” na pewno takim środkiem by były. Taka „zabawa w Sokratesa” może być również dla stosującego środek czyszczący ciekawa; można poznać mentalność, sposób myślenia innych ludzi, a czasem uświadomić sobie po prostu gdzie się żyje. Nie mam, oczywiście złudzeń, że ludziom „przekonanym” – bez różnicy na ile słusznie (tj. na ile ich przekonania bliskie są tzw. prawdy) - można skutecznie wykazać najbardziej nawet ewidentne „byki”; tak nie jest. Historia zna mnóstwo przypadków ludzi oddających/odbierających_bliźnim życie za skrajnie debilne przekonania. Tych „ideowców” nie przekona nikt, a oni każdego usiłującego wykazać im najprymitywniejsze nawet byki w ich chciejstwie potraktują jak osobistego wroga. Nie wiem jak duża jest to grupa; Russel twierdził, że spora, ale tak czy siak istnieją ludzie, których myślenie po prostu boli i rady na to nie ma żadnej. Wielu „pozytywnie nastawionych” ludzi w tym miejscu pewnie się oburzy; wszak „człowiek (a już na pewno taki jak my, np. Polak, prawicowiec/liberał/lewicowiec/itd.), to brzmi dumnie” i takie insynuacje nas (Naród, prawicowców, liberałów, lewicowców, itd.) obrażają.

Czy warto być termometrem? Zanim się jednak na to oburzymy przypomnijmy, że w bardzo wówczas kulturalnym pałacu cesarskim w Chinach posłańców przynoszących złe wieści po prostu zabijano. Dziś jesteśmy kilka wieków do przodu, bardziej humanitarni, kulturalni(?) i mówimy „Masz gorączkę? Stłucz termometr!”. I wielu ten termometr rzeczywiście tłucze. Czy zatem warto być termometrem? Pytanie i ważne (społecznie) i trudne (osobniczo). Znam sporo takich ludzi, a bardzo dawno temu sam tego próbowałem. Znane mi historie stawania się termometrem są bardzo podobne; zwykle taki człowiek sam się na czymś sparzył, odkrył swoją prywatną Amerykę (którą inni, mniej od niego wrażliwi, dawno już poznali), zobaczył, że nie taka ona „cacy” jak mu się wydawało i larum podniósł okrutne, że oto nieprawidłowości/draństwa/szwindle się jakoweś dzieją. Potem okazywało się, że przyszło mu z koniem się kopać. No i po kilku kopnięciach dostrzegł, że świat co innego ex cathedra prawi, a zupełnie inaczej gada/postępuje w konkretnych sprawach, gdzie dobro jakiegoś „leszcza” na drodze dużej ryby staje. I chce się – nie zawsze altruistyczne, ale bywa i tak - swym wiekopomnym odkryciem z resztą świata podzielić. No i zaczyna pisać; najpierw o tych, które jego dotknęły, a potem o podobnych, „obcych” szwindlach. I bywa, że się przyzwyczaja (do pisania, nie do szwindli). Społeczeństwo ma ciekawsze/ważniejsze sprawy (np. zarabianie forsy lub zabawę/pracę w „polskim piekiełku”) niż permanentne zerkanie na temperaturę, więc termometry piszą na ogół „do ściany”. Bywa jednak (nikt chyba nie wie kiedy ani dlaczego), że ktoś dostatecznie wpływowy na termometr we właściwym momencie spojrzy i pisanina naszego termometru jakieś kółko poruszy. To zysk społeczny. Bardzo rzadko bywa i tak, że sam termometr zostanie zauważony i np. jakaś ważna osoba uzna, że dla jej własnego dobra warto również sprawę termometru ruszyć. I to bywa zyskiem termometru. Bardzo, na szczęście rzadkim, bo budzącym zwykle zawiść otoczenia. Ale taki już los tych, co się wychylają. Selawi jak mawiał arystokratyczny/społeczny/narodowy/ludowy/itp., a w każdym razie ważny, Hrabia do zwykłego rozbójnika Rumcajsa.

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (1 głos)