Gangsterka, to zawód z przyszłością…

Obrazek użytkownika Wiktor Smol
KawiarNIA

Tego dnia pogoda była typowo barowa, nic tylko usiąść gdzieś w ciepłym i suchym miejscu i pić. W ten barowy dzień berlinką w kierunku granicy z Niemcami mknął srebrny volkswagen. Kierujący i jego współtowarzysz podróży nie zwracali najmniejszej uwagi na pogodę, dowcipkowali i byli w dobrym nastoju. Niespełna dziesięć kilometrów przed granicą państwa samochód zwolnił, kierujący szukał odpowiedniego zjazdu do lasu: minęli kilka aż kierowca wreszcie zdecydował się skręcić w prawo. Wąskim leśnym duktem ujechali jakieś sto metrów po czym skręcili w prawo w przesiekę i zatrzymali auto. Obaj wyszli i każdy stanął przy swoim drzewie; oddając mocz pilnie nasłuchiwali odgłosów lasu i dyskretnie obserwowali teren. Kiedy stwierdzili, że są sami, a jedyne odgłosy jakie dobiegają z dala są odgłosami pędzących samochodów szosą, z której właśnie zjechali w milczeniu podeszli do samochodu z pod przednich siedzeń wyjęli złożoną w kostkę folię i dwie składane saperki. Poszukali wzrokiem miejsca; skinięciem głowy uznali, że wybór jest dobry. Podeszli i spranie rozłożyli czarną grubą folię, raz jeszcze się rozejrzeli i przystąpili do kopania wpierw jednak starannie odgarnęli darninę pokrytą igliwiem kładąc ją na dalszym brzegu foli. Obkopali spory krzak jałowca rzucając ziemię na czarny plastyk po czym sprawnie go wydobyli z niewielkiego dołu. Miejsce po krzaku pogłębili i gdy uznali, że dół jest wystarczająco głęboki wyszli z niego i znów przez chwilę oddali się obserwacji terenu. Ciszę przerywały pojedyncze odgłosy dobiegające od szosy i spadające krople rzęsistego deszczu. Obaj podeszli do samochodu otworzyli bagażnik i razem wyjęli z niego sporej wielkości pakunek owinięty w czarną folię; na znak skinienia głową wrzucili do dołu. I znowu bez żadnego słowa zajęli się zasypywaniem dołu. Pod koniec zasypywania na powrót posadzili krzak jałowca starając się, aby był właściwie umiejscowiony, a potem starannie ułożyli wokół ściółkę. Złożyli folię i zapakowali ją do worka. Poszło szybko i sprawnie i wcale się nie zmęczyli wykonaną pracą.  Stanęli, jak przedtem, każdy przy swoim drzewie i powtórzyli czynność oddawania moczu. Wrócili do samochodu schowali sprzęt i szybko przebrali się w suche ubrania mokre pakując w foliowe torby. Tylko nieustający deszcz i skrzecząca nieopodal wrona byli świadkami tego niecodziennego zdarzenia. Samochód wycofał się z przesieki w jechał na dukt po czym wyjechali z lasu i pomknęli do granicy. (…)

Dziś są takie czasy, w których Internet „rozbujał” się na dobre; czego nie wiesz, zapomniałeś, albo nie było ciebie (akurat) na tej lekcji, to szybko i bezpłatnie możesz sobie przypomnieć – odświeżyć pamięć lub po prostu się tego, czego szukasz nauczyć. Pamiętam jednak jeszcze dobrze te czasy, kiedy Internet dla wielu ludzi stanowił wielką zagadkę, był niczym szklana kula, z której „czytać” potrafili tylko wtajemniczeni. Pamiętam jak był ignorowany i niechciany zwłaszcza przez urzędników, tak bardzo przyzwyczajonych do swojej ulubionej, tradycyjnej formy pracy:  picia kilku kaw jedna po drugiej, i tego niesamowitego wręcz cynizmu zawartego w dwu-słowie: „Zaraz wracam” wywieszonego na drzwiach (lub postawionym w okienku) wielu pokojów i gabinetów rozmaitych urzędów wszystkich administracji od dołu do samej góry.

Skąd ta niechęć, ten internetowstręst? Odpowiedź jest banalnie prosta; z lenistwa i przyzwyczajenia do wygodnictwa.

Internet wtedy, na początku jego pojawienia się w Polsce, wymagał  pewnego wysiłku umysłowego, trzeba było się nieco nauczyć nowych możliwości, jakie dawały nowoczesne, dotąd nieznane narzędzia: komendy, wiersze poleceń i znajomość środowiska, i choć był, jak na tamte czasy, nowoczesny, to jednak w zderzeniu z dzisiejszymi możliwościami był nieco archaiczny, a mimo to dla większości był niechciany i niepotrzebny.
Czas szybko pokazał, że ci którzy „nie szli razem z nami” zostali daleko w tyle, i dziś, jeśli chcą dorównać kroku, muszą sporo nadrobić.

Pamiętam, jak przy okazji zbierania materiałów do publikacji o zorganizowanych grupach przestępczych działających na terytorium Polski przewinęło się kilkakrotnie nazwisko, wtedy zupełnie mi nieznane – Latkowski Sylwester. Wtedy, na przełomie XX i XXI wieku, polski Internet na tematy korupcji, zorganizowanych grup przestępczych (SLD przy wtórze innych partii głośno zaprzeczał, że w Polsce mamy do czynienia z mafią) nieprawidłowości działań organów ścigania i sądów był „pusty”. Pamiętam swój pierwszy kontakt z „Emesem” *[1] jego wersję i to, jak dalej zabiegał, aby zmniejszony z kary dożywocia do 25 lat wyrok jeszcze „obciąć” do granicy 12 lat.

Nie jestem fanem telewizyjnych wiadomości z kraju i ze świata, ja zdecydowanie wolę radio i Internet, to mi wystarcza, aby dowiedzieć się: co, kto, gdzie, kogo i kiedy, po co, dlaczego i za ile?
Ale zdarza się, że obejrzę i zdarza się, że akurat, kiedy „obejrzę” na ekranie pojawia się mówiąca głowa Sylwestra Latkowskiego, red. Nacz. „Wprost”.
Wtedy pamięć mi się odświeża, przypominam sobie co mówił o nim „Emes”, a co „Ebonit”, Lesio G. i kilku innych.
Z ich relacji wynikało, że Sylwester przebywał z nimi w tym samym areszcie na Kurkowej w Gdańsku, że tam pisał swoją pierwszą książkę, że miał plecy, miał „grubo” u klawiszy i kadry. Powiadali, że „prowadził” go Kaczmarek  i gdańskie CBŚ, że dzięki niemu wpadła trójmiejska grupa przestępcza zajmująca się porwaniami dla okupu. Mówili, że po jakimś czasie, po opuszczeniu aresztu, wrócił i … kręcił tu swój film. Sylwester – powiadali – to jest łeb.

Nie interesował mnie wtedy, i nie interesuje dziś, Sylwester Latkowski. Mnie interesuje zgoła co innego, a mianowicie to, czego nie widać na pierwszy rzut oka, to co kryje się w tle, gdzieś na drugim, trzecim planie, gdzie przygotowuje się od kuchni właściwe „dania”.
„Interesuje”, to być może nazbyt wielkie słowo, myślę, że właściwiej i bliżej prawdy leży ciekawość, i choć ta miewa swoje słabe strony – „ciekawość prowadzi do piekła”, to jednak przy niej zostanę i na niej oprę swój główny punkt, jedyny powód, zainteresowania tematem.

Jeśli chodzi o Latkowskiego, bynajmniej nie twierdzę, nie sugeruję, że Sylwester nie zerwał ze swoją przeszłością na dobre, że się nie zmienił, że po tak „surowej” karze nie doznał katharsis, że doznał oświecenia duszy i poczuł potrzebę czynienie (tylko) dobra. Podobnie miewają ludzie, którzy poszli na odwyk; już po kilku zajęciach, po kilku tygodniach są pewni tego, że też chcą być terapeutami, bo o alkoholu, narkotykach i innych uzależnieniach wiedzą tak wiele, że aż tyle.
To takie psychologiczne odreagowanie i często przynosi skutek, jeśli delikwent przejdzie długą i żmudną drogę terapii i uczciwie (wpierw wobec siebie samego) przepracuje 12 kroków*[2], które, jak ulał, pasują do różnych przypadłości, to efekt może być piorunująco zaskakujący, że wczorajszy zatracony nicpoń i pijaczyna dziś jest w pełni wartościowym człowiekiem. Osobiście znam dziesiątki takich przypadków, i nic, tylko Bogu dziękować za Jego niezbadane ścieżki.

Być może Sylwester Latkowski, który porzucił reżyserkę na rzecz dziennikarstwa śledczego i bezwzględnie zajął sie tropieniem śladów przestępstw, niczym detektyw Monk kroczył samotnie po tajemniczych ścieżkach, którymi chadzali zabójcy Krzysztofa Olewnika, „przerobił” swoje „dwanaście kroków” i dziś śmiało, bez żadnej udawanej skromności, może być autorytetem w dziedzinach tak mglistych, jak mgliste bywają cmentarze i ich okolice w horrorach o wampirach, tak tajemniczych, jak tajemnicze potrafią być zakamarki archiwów kryminalistyki i przepastne archiwa sądów i wreszcie tak niebezpiecznych, jak zabójcza potrafi być tylko (odkryta) prawda, do której zbliżysz się na niebezpieczną odległość.

Pamiętacie państwo taką zabawną scenkę, kiedy pan Janusz Kaczmarek ówczesny minister w rządzie PiS był wygłosił lapidarny i krótki komunikat ze słonecznej Italii, do której (ponoć) uciekł i tam oczekiwał gwarancji od właściwych organów, że może bezpiecznie wrócić do III RP?
Pamiętacie, jak zapowiedział, że wróci i ujawni wszystkie machloje w ZUS? Zagrał ostro, żeby nie powiedzieć – vabank.

W okienku wyszukiwarki wpisuję treść zapytania: Kim naprawdę jest Sylwester Latkowski?
Całkiem tego sporo. No, ale jak na człowieka aktywnego inaczej być nie powinno.
Tak się zadumałem przez chwilę rozważając w myślach zupełnie inny scenariusz i fantazja zaprowadziła mnie w rejony odludzia na przystanek autobusowy w Kiejkutach.

A jeśli przyjąć, że S.L. był agentem rozpracowującym razem (lub oddzielnie, ale w kontakcie) z Ryśkiem z Gdyni zorganizowane międzynarodowe grupy przemytnicze i… handlarzy? Czy to oznaczałoby, że Latkowskiego prowadził J. Kaczmarek? Raczej nie. Bardziej oznaczać by to mogło, że Kaczmarek i inni z gdańskiego, i nie tylko, CBŚ Sylwestra „wyprowadzali” po zdekonspirowaniu i żeby uwiarygodnić go w środowisku wyrobili mu papiery – właściwe „białko” świadczące o  kryminalnej przeszłości, która „uprawniała” Sylwestra do przebywania na oddziale „Ż” gdańskiego aresztu przy Kurkowej.

W tej izolowanej specjalnej strefie o zaostrzonych środkach bezpieczeństwa przebywali wtedy (i dziś), osoby ze szczególnym statusem. Zatem każdy, który się tam pojawił jako aresztowany, lub skazany, musiał mieć istotny powód osadzenia właśnie tej zamkniętej strefie i z miejsca był prześwietlany przez spół-osadzonych: wnikliwie analizowano „białko” takiego delikwenta i sprawdzano kontakty w terenie. Jeśli był „swój”, to okej. Jeśli kapuś lub niepewny, to szybko został odprawiany na inny oddział; metod na pozbycie się niechcianego było co najmniej kilka.

Najniższa kondygnacja bloku „Ż” jest przeznaczona dla najbardziej chronionych. Ale jak każda reguła ma swoje wyjątki, takie wyjątki były i są w tym areszcie. Na przykład w tamtym czasie na oddziale „P” w jednej z dwóch cel sześciu i ośmiu osobowych przebywali skazani z grupy „Młynka” – gdańska, zorganizowana grupa przestępcza zajmująca się porwaniami dla okupu, którzy się „nie rozpruli”. W toku śledztwa i podczas licznych rozpraw spokojnie wysłuchiwali zeznań kilku oskarżonych, którzy poszli na współpracę, tak jak „Ebonit”, Lesio G. i sam „Młynek”, który z bandyty stał się z czasem niezwykle pobożnym członkiem Kościoła.
Z kolei parter pawilonu „C”, tak jak pawilon „P” stanowi starą, zabytkową część aresztu, również jest przeznaczony do osób ze statusem szczególnym włącznie z „enkami”.

W tym miejscu pozwolę sobie zauważyć, że moja wiedza w tych tematach jest zbyt skromna, żeby nie powiedzieć żadna, dlatego też przejdziemy do osoby, którą wywołałem na początku niniejszego wpisu.

Teraz postarajmy się zebrać to, co wyżej udało się mi napisać i zastanówmy się, czy  czas pobytu w areszcie S.L., to czas, aby wyeliminować (dostępnymi metodami) dawnych „graczy”. Mówiąc dosadniej: czy po „wysypaniu” dostał Latkowski „ochronkę”.

Czy jestem tym faktem oburzony? Taka samo, jak równie mocno byłem oburzony, kiedy odkryłem na 85 stronie „Lascarisa”*[3] portret starej Hiszpanki palącej fajkę, a była to mniej więcej połowa XV wieku. Śmiech.

Kto instaluje Latkowskiego, czyimi jest oczami, a kogo uszami. To, że dość swobodnie się porusza tu i tam i coraz śmielej i szerzej wkracza w nowe sfery, to fakt. Przypatruję się twarzy redaktora naczelnego zamieszczonej na okładce; nie jest to twarz typowego intelektualisty, czy myśliciela, nie jest to też twarz zbira, czy pospolitego złodziejaszka. Ot taka sobie, żeby nie powiedzieć bardzo zwyczajna twarz, których wokół wiele.
Zatrzymanie Janusza Kaczmarka w mieszkaniu Latkowskiego, który to zatrzymanie nagrał swoim telefonem komórkowym, jako żywo, przypomina mi Rywina z wizytą u Michnika, którą ten drugi raczył był, tak na wszelki wypadek, nagrać.
Zastanawiam się, co wspólnego z polską prawicą może mieć Sylwester Latkowski pisujący na portalu prawica.net, a tym bardziej Janusz Kaczmarek, który swego czasu miał swoje pięć minut w, ponoć, prawicowym rządzie Prawa i Sprawiedliwości? Przecież obaj ci panowie reprezentują zgoła inne środowiska i właśnie ten kontekst jest co najmniej zaskakujący, tak jak to, że Sylwester został naczelnym (lub) czasopisma. Ale życie płynie swoim wartkim korytem, którego wody jednych wynoszą na wysoki brzeg, innych bezpowrotnie zatapiają.

(…)

„Ebonit” został zatrzymany w/s kradzieży samochodu, której dokonał na terenie ośrodka wypoczynkowego w północnej Polsce. Mimo swojej bystrości umysłu i niezwykłej intuicji jakimś cudem przeoczył fakt, że kradnie auto ważnej szychy. Ta niefortunna kradzież była początkiem końca grupy „Młynka”. Ebonit „rozpruł się” pierwszy i w zasadzie był to początek końca grupy „Młynka”.
Samochodem, który wjechał do lasu, kierował „Pampała” obok siedział Lesio, w bagażniku leżały zwłoki porwanego dla okupu obywatela Niemiec. Coś jednak poszło nie tak, jak to zaplanowano, rodzina porwanego przekazała tylko część okupu i pomimo ostrzeżeń poinformowała policję. Polacy wywieźli porwanego i po upewnieniu się, że transakcja został zakończona, zabili go, wywieźli do lasu i zakopali zwłoki.
Jakież było zdziwienie i niedowierzanie Lesia, kiedy z miejsca, które wskazał śledczym ci zamiast zwłok człowieka wydobyli z dołu pod jałowcem zwłoki psa. Aby się uwiarygodnić ujawnił wszystkich członków gangu i osoby z nim współpracujące.
Po prawie pięciu latach spędzonych w celi dla niebezpiecznych i długim procesie, którego końca nie było widać, czterej członkowie gangu, którzy poszli na współpracę z organami ścigania, skorzystali z nadzwyczajnego złagodzenia kary. Pozostali członkowie poszli w zaparte i po odsiadce swoich wyroków niebawem wyjdą na wolność.

[1] „Emes” – Mirosław Emeschajmer, jeden z wykonawców zlecenia zabójstwa: http://www.trojmiasto.pl/wiadomosci/Dozywocia-dla-mordercow-Marleny-n9274.html?strona=5&vop=std

[2]  Program dwunastu kroków: http://pl.wikipedia.org/wiki/Program_12_krok%C3%B3w#Historia_i_.C5.BAr.C3.B3d.C5.82a

Brak głosów