Chce się żyć!
Wstaje wypoczęty i od razu gotowy do podjęcia kieratowej pracy. Żwawym truchtem zmierza w stronę umiłowanej wygódki. Nie trapią go daremne rozważania. W życzliwej scenerii secesyjnych rur, nucąc ogryzki przebojów, doprowadza się do formy, zmywa nocne zacieki, dogala swoją chytrą mordkę śledziennika.
Nienawykły do żmudnej schludności, unicestwia natarczywy kudełek tkwiący nad miejscem przewidzianym na czoło. Konwaliowo rozpachniony, ubrany w czyściutką włosiennicę, udaje się do kuchni.
Spóźnionym duszkiem chłepcze płyn o niekawowym smaku, chowa do teczki drugie śniadanko i zbiega ze swojego terrarium na przystanek. Tam przestępuje z koła na koło i warczy na niego podstawiony pojazd.
Punktualnie i bezszelestnie zawozi go pod bramę Zakładu. Przed wejściem na teren wita go cierpka oferma nosząca ksywę szef.
Na murze widnieje tablica ogłoszeń. Jej słowa ostrzegają: "z powodu braku nafty, a także ze względu na turbulencję narastających problemów, tarapatów oraz pozostałych rozrywek, publiczne strzępienie ozora na temat indywidualnych trosk jest surowo wzbronione i wstrzymane do kolejnego odwołania".
Czyta, że jeżeli już jakaś awanturnicza pierdoła nie może za siebie, nie umie powstrzymać się od głośnego wyrażania myśli, ma moralne wapory i ciśnie ją, by się z nimi podzielić, to niech tam, siła wyższa, niech sobie warcholi do woli, lecz tylko i wyłącznie po godzinach wydajnej pracy, w miejscach rzadko uczęszczanych, zadaszonych i wyznaczonych przez Wysoką Komisję. Czyta, że manifestacyjne obnoszenie się z frustracją jest nawykiem szkodliwym.
Po zapoznaniu się z odezwą, stoi w umysłowym rozkroku. Nie wie, co robić, jak się zachować. Zapomina przystroić twarz we właściwy i pożądany grymas powagi. Zamiast niego wypełza mu na oblicze mimowolny, lecz ostentacyjny wyraz radości, co go zmusza do korekty wyglądu. Szef jednak udaje, że nie dostrzega nagannej miny i na stronie, cichcem, zachodzi w głowę.
Po okazaniu dowodu tożsamości, przechodzi przez wąską dziurę na drzwi do Zakładu. Szef prowadzi go do hali z taśmociągiem na akord, skąd wypływa strumień haftek do balowych sukien.
Gdy stwierdza, że po latach bijatyki z losem, przyjdzie mu dorobić się uznania i że być może dadzą mu pozażywać odrobiny szczęścia, roznosi go nagła i nieprzerwana duma. Wydaje mu się, że chwycił Pana Boga za nogi, a haftki, że są jego skarbem, znalezioną, obrzmiałą skrzynką wymoszczoną perspektywami i alternatywami, złotem i bezlikiem wspaniałości.
Czuje, jak życie puszcza do niego zajączki, jak przestaje go nękać podpuchami. Obiecująca myśl o skarbie poczyna stepować mu po głowie, toteż, bez ceregieli, rozpoczyna ksiuty z fantazją.
Na wstępie postanawia, że choćby się waliło i paliło, nie będzie sobie kutwić na marzeniach, nie da się wpędzić w smutek. Solennie przyrzeka sobie, że od tej pory mają w nim istnieć bez ograniczeń powodujących wzdęcia, przy otwartej kurtynie, na pełen regulator.
Zobaczył namiętne stado wystrzałowych kobiet, zwiewną płeć z biustami sprężynującymi od silikonowych możliwości. Na myśl o tym, że wkrótce będą mu leżeć u wyniosłych stóp, z obleśnych ust na transmisyjny pas pociekła mu oskoma, a po plecach zatupały ciarki.
Poczuł w sobie moc. Na twarz wystąpiła mu optymistyczna zgorzel. Poszedł za ciosem i rzucił się w stronę upojnych wizji. Wyobraził sobie, że zamiast być tu i teraz, w świecie wybrakowanych dążeń, jest tam, gdzie nigdy nie był i stale na darmo.
Rozpędzona rzewność fabrykowała przed nim dalsze profity. Spodziewał się, że niebawem ujrzy się w jeszcze ciekawszych otoczeniach, że wkrótce, z powodu skarbu nabawi się szlachetnego wyglądu i zacznie lśnić od niespotykanego szacunku.
Nieoczekiwanie, jak spod ziemi, na jego zwiędłe oblicze wyborykał się dawno nie używany i od nowa rozjarzony uśmiech człowieka, który wprawdzie wie, co to falstart i plucha w głowie, ale że nie pozwolił się zabiadolić i zredukować do mało ważnego bycia w niebycie, może teraz, ze skarbem na dłoni, zamiast z ręką pod kościołem, być zadowolonym do ostatniej kropli krwi.
Oto nareszcie, jako finansowy ozdrowieniec, łaskawca gotowy do otrzymywania rzęsistych splendorów, stanie w rzędzie ludzi, którym się powiodło, odkuje się za wszystkich, ofiaruje im wdowi grosz swojego majątku, będzie ich spróchniałą deską ratunku, zmieni im poharatany i ziewający byt w tarantellę karnawałowych podskoków.
Już widział się obryzganym pokłonami i czapkowaniami, upaćkanym nagrodami i owacjami na stojąco; już dostrzegł się na wszelkich możebnych i niemożebnych piedestałach, i zobaczył, jak się na nich rozpościera, wierci i nadyma, i ujrzał, jak wataha domokrążnych poetów zmawia się, by ułożyć o nim szaszłykową piosenkę do wycia przy grillu, jak odbiera ordery i dostojeństwa, jak jest uhonorowany estymą i zostaje wydystyngowany na człowieka millenium; już niemal tak było, gdy przyturlała się do niego nad wyraz upierdliwa myśl, że czego by nie dokonał, i tak nie doigra się uznania u Anny, potulny więc i rozdeptany w sobie, schodzi z obłoków i włazi między haftki.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 576 odsłon