Po chwili usłyszałem straszny krzyk mojej córeczki Halinki która bardzo piszczała

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Następnego dnia we wtorek (drugi dzień po rzezi Teresina) wyszłam z moją siostrą Michalinką na koniec ul. Kowelskiej we Włodzimierzu Wołyńskim. Ttam przed południem spotkałyśmy Polaka z Teresina o nazwisku Buczkowski. Wyglądał dość dobrze, ale był załamany i gdy rozpoznałyśmy go, zatrzymałyśmy go i zaczełyśmy wypytywać, co się wydarzyło w jego rodzinie podczas pogromu. A on odpowiedział tak: „Cała moja rodzina poszła i z sześciu osób, tylko ja jeden został. Ojej po co ja jeden został?”. To ja powiedziałam wtedy: „To niech pan idzie do nas.”. Ale on odpowiedział, że pójdzie do Buczkowskich, że to jego znajomi w mieście. I w tym momencie rozstaliśmy się, nie miałyśmy odwagi, już więcej go wypytywać, taki był cały roztrzęsiony.

Wróciłyśmy do domu i jak zwykle opowiedziałyśmy, kogo spotkałyśmy, a wtedy nasza siostra Janina opowiedziała, że do miasta przyszła także jej teściowa Topolanek wraz ze swoimi dziećmi. Ona tak jak wielu innych Polaków z Teresina, zdołała wcześniej uciec z całą swoją rodziną do miasta, ale potem uwierzyła w kłamliwą propagandę oraz w ukraińskie zapewnienia. A raz jeszcze wspomnę, że Ukraińcy dwoili się, a nawet troili, aby przekonać polskich uciekinierów, że już będzie spokojnie na wsi, że już nie będzie żadnych innych morderstw na Polakach. Zatem Topolankowa raz jeszcze dała wiary w te wieści i wróciła z miasta na naszą kolonię z całą swoją rodziną. Tym bardziej, że potwierdzała to jej córka Weronika, która miała kontakty z młodymi Ukraińcami, którzy przyjeżdżali konno na Teresin. Z relacji i zapewnień, w całej okolicy rzeczywiście było bardzo spokojnie, a banderowcy wciąż ogłaszają na lewo i prawo: „Niech ludzie śmiało pracują i nieczego się nie obawiają.”. I Józefa Topolankowa oraz wiele innych rodzin polskich, tak właśnie dało się namówić, by wrócić do swoich gospodarstw na żniwa. Janina powiedziała także: „Jeszcze z nimi nie rozmawiałam, ale potem pójdę do Warzechy i dowiem się dokładnie, co się w ich rodzinie dokładnie wydarzyło i jak przeżyli ten straszny napad.”. Zaraz przyszła też do domu bratowa Helena i powiedziała: „Trochę uciekają ludzie, podobnoż i Kukułki zdołali uciec.”.

 

Ja nie mam taty, ja nie mam taty, puść mnie

 

Trzeciego dnia, już rano w środę wstałam i znowu z siostrą Michaliną wybrałyśmy się na koniec ul. Kowelskiej. Liczyłyśmy na to, że znowu spotkamy kogoś uciekającego z Teresina. I rzeczywiście, spotkałyśmy małą dziewczynkę, która była bardzo zapłakana, cała rozmazana i widać że głodna. Zatrzymałyśmy ją bowiem poznałyśmy, że to Leokadia Buczkowska lat ok 6. Zaraz zaczęłyśmy z nią rozmawiać, ale ona nas nie poznała i bardzo się bała. My natomiast bardzo się ucieszyłyśmy i postanowiłyśmy zabrać ją do jej tatusia. Kiedy już tam szłyśmy, mała Lodzia bardzo wystraszona, wciąż pytała nas, gdzie my teraz idziemy. Nie potrafiła zrozumieć, że jej tata wciąż żyje, płacząc powtarzała w kółko: „Ja nie mam taty, ja nie mam taty, puść mnie.”. My jednak zprowadziłyśmy ją do Buczkowskiego, a gdy jej ojciec zobaczył ją bardzo się ucieszył, ale nawet wtedy mała Lodzia nie rozpoznała swojego tatusia w tak wielkim szoku, było to małe dziecko.

Tak ich razem zostawiłyśmy i jeszcze przez jakiś czas kręciłyśmy się po mieście z nadzieją, że znów kogoś spotkamy i może jakoś pomożemy. I rzeczywiście spotykałyśmy różnych naszych znajomych, a ci mówili nam, że trochę ludzi z Teresina się wyratowało. Dowiedzieliśmy się dla przykładu, że do miasta przybyła rodzina Świstowskich. Potem wróciłyśmy do domu i pisałyśmy listy do Romka Rocha oraz do innych chłopaków, którzy także i z naszej kolonii, byli zabrani na przymusowe roboty do III Rzeszy Niemieckiej.

W czwartek rano podobnie, jak i w poprzednie dni, zjadłyśmy śniadanie i razem z Michalinką, udałyśmy się na koniec ul. Kowelskiej. Tym razem przed południem spotkałyśmy panią Buczkowską, Polkę z Teresina. Była cała zapłakana i bardzo zniszczona, uderzało w niej ogromne przygnębienie. Dziś wydaje mi się, że trzeba by było cały miesiąc sprawiać drugiemu, poważne przykrości, żeby przywieźć człowieka do takiego stanu. Podeszłam do niej i objęłam ją za szyję, przytuliłam mocno z drżeniem i powiedziałam: „Pani Buczkowska.”. A ona nie poznała mnie i zapytała: „A kto to?”. Rzekłam: „Nie poznała pani? My do Olesi przychodziliśmy. Pani przecież nas, tak dobrze zna.”. Ale ona się do nas nie odzywała, tylko szła dalej milcząca za nami, a my ją prowadziłyśmy do jej męża i córeczki. Kiedy przyszłyśmy na miejsce, mąż ją od razu rozpoznał i zawołał na nią po imieniu, ale ona go nie rozpoznała, tak głęboki szok przeżyła, że była jakby wciąż nieprzytomna, jakby nieobecna. I tym razem my wyszłyśmy spiesznie.

Jeszcze przez jakiś czas chodziłyśmy po mieście, spotykałyśmy ludzi z okolic wsi Sielec. To była polska rodzina, trochę nam znajoma, ale nie pamiętam ich nazwiska. Pochodzili ze wsi Chmielówka. Widziałyśmy ich, ale nie rozmawiałyśmy z nimi, ponieważ gdzieś dalej pojechali furmanką, a my z Michalinką zaraz wróciłyśmy do naszego miejsca pobytu.

 

Mord na rodzinach Kasperskich, Brzezuckich i Wesołowskich

 

Tego samego czwartego dnia, po pogromie na naszej kolonii Teresin, wyszłam na miasto jeszcze raz. Tym razem z bratową Helenką, która dowiedziała się dzisiaj od kogoś, że Janek Brzezicki przeżył pogrom, uciekł i jest w mieście na ul. Farnej. Helena bardzo chciała się z nim zobaczyć bowiem Jan Brzezicki, był jej szwagrem. Janek pochodził z Teresina, jego ojciec miał na imię Michał i również pochodził z Teresina. Janek wziął sobie za żonę Kazimierę Roch z Zastawia, córkę Władysława Roch i jego pierwszej żony Stanisławy.

Ślub Jana Brzezickiego i Kazimiery Roch odbył się około roku 1934 w kościele Narodzenia NMP w Swojczowie. Młodzi zamieszkali w domu rodziców Jana na kolonii Teresin. Przez sześć lat nie mieli dzieci, aż w końcu w 1940 r. urodziło się pierwsze ich dziecko, córeczka Halinka, a w roku 1943 Kazimiera znów spodziewała się dziecka, była w stanie błogosławionym. Szczęśliwego rozwiązania spodziewano się właśnie we wrześniu. Jakżesz inaczej, tragicznie potoczyły się tymczasem losy ich rodziny.

Ponieważ Helena Rusiecka nie umiała czytać, poprosiła mnie o pomoc i poszłyśmy razem. I rzeczywiście w jednej z kamienic, przy ul. Farnej znaleźliśmy Janka. Był sam i płakał, mocno przeżywał tragedię swojej rodziny. Przywitałyśmy się i usiłowałyśmy mu współczuć. Helena zapytała: „Ty sam? A gdzie Kazia?”. A on dopiero po chwili, wydusił z siebie tak: „Stało się, ja sam, nie wiem, jak to się stało!”. I po chwili zaczął nam opowiadać, co zaszło w jego rodzinie, podczas napadu Ukraińców na kolonię Teresin, mówił zatem tak: „Tego ranka mnie i innych obudziło szczekanie psów oraz inne podejrzane głosy. Na naszej kolonii, coś się działo niedobrego. Powstawaliśmy wszyscy i wyraźnie zaniepokojeni nie wiedzieliśmy co robić, wahaliśmy się, czy zostać w domu, czy natychmiast uciekać. Wtedy zobaczyliśmy, że u naszych sąsiadów, u Kasperskiej Sabiny i u Bojków jakiś taki ruch, taka bieganina. Wtedy powiedziałem zdecydowanie: ‘Nie ma na co czekać, uciekamy. Prędzej! Prędzej!’. Wybiegliśmy za nasz dom do lasu (do lasu przez drogę było około 50 metrów). Przebiegłem zatem tę odległość, obejrzałem się za siebie, a żony już nie było. Nawet nie wiem, w którym momencie się od nas odłączyła, zacząłem jej szukać po krzakach. A wtedy moja rodzona siostra Eugenia powiedziała do mnie: ‘Patrz ona pod domem!’. I wtedy spojrzałem w kierunku naszego domu i zobaczyłem wielu Ukraińców na naszym podwórku. W tym momencie odruchowo upadłem na ziemię, gdyż bardzo się obawiałem, by nas rezuny nie wypatrzyły, ukrytych w tym lesie. Leżeliśmy w tych krzakach i nasłuchiwaliśmy, co się dzieje. Po chwili usłyszałem ja i inni, straszny krzyk mojej córeczki Halinki lat 3. Dziecko bardzo piszczało. Słychać też było jęki starszych osób. Nagle usłyszałem krzyk którejś z kobiet: ‘O Jezu!’. Ale głos ten był nieco stłumiony, tak że nie poznałem, czy to moja żona, czy matka krzyczała. W domu byli także moi rodzice, tatuś Michał i mamusia. W tej sytuacji, widząc co się dzieje, że mordują moją rodzinę, a nie widząc żadnych szans na pomoc, zaczeliśmy chyłkiem uciekać w głąb lasu, a potem kierowaliśmy się na Włodzimierz Wołyński. Tak dotarliśmy do miasta. Razem ze mną przez las uciekała moja siostra Eugenia, jej mąż Jan Gdyra oraz kilka innych osób.”. Tak jego świadectwo się zakończyło.

Widać było, jak Jan cierpiał i męczył się, gdy nam to wszystko opowiadał. Dlatego nie siedziałyśmy za długo, pożegnałyśmy się i wróciłyśmy do domu. Potem długo się z nim, już nie spotkałam. Dopiero po wojnie, latem 1946 r. pojechałam z bratową Heleną, by go raz odwiedzić. Mieszkał we wsi Ossa koło Hrubieszowa. Rozmawiałyśmy z nim, ale niechętnie wspominał tamte czasy, wciąż bardzo przeżywał to, co się stało na jego oczach, podobno nie mógł odżałować utraty swojej rodziny. Gdy potem jego towarzyszka życia, pokazywała nam swój ogród, właśnie wtedy powiedziała nam, te znaczące słowa: „Janek wciąż wspomina swoją pierwszą żonę, chodzi i często powtarza: ‘Moja pierwsza żona. Moja pierwsza żona.’”. Potem się roztaliśmy i już go więcej nie spotkałam.

W czwartek wieczorem spotkałam też swoją koleżankę Antoninę Wawrynowicz, która zamieszkała po ucieczce z Teresina również na ul. Kowelskiej. Właśnie ona powiedziała mi, że spotkała Lutkę, a ja od razu wiedziałam, że to chodzi o Lucynę Wesołowską, która mieszkała na Teresinie, ale już przy samym lesie blisko miejsca, gdzie Sowieci mieli swoje wille, całe piętrowe domy z drzewa. Tam właśnie były też cztery piętrowe studnie i właśnie do tej najbliżej położonej domu Wesołowskich, wrzucono pięciu mężczyzn, w tym Stanisława Gdyrę lat 31. O tym mówiła mi sama Staszka.

Na drugi dzień ja i Antosia poszłyśmy do tej Lutki, mieszkała w pożydowskim domu. Przywitałam się z nią i spytałam: „Jak to wy uciekli, a gdzie wasz tatuś?”. A ona odpowiedziała tak: „Durny był i zginął!”. I mówiła dalej: „Mój tatuś był na naszym podwórku, gdy nagle usłyszał wybuch granatu, zaraz tam pobiegł zobaczyć, co tam się stało i zginął.”. Słuchała tego mama Lutki i dodała: „Widziałam jak Walka złapali Ukraińcy przy studni, bez żadnych ceregieli wrzucili go tam także i zaraz był drugi wybuch granatu. Przestraszyłam się bardzo i zaraz z córką, uciekłyśmy w zboże, a potem przez błota i do miasta.”. Spotykałam się z nimi potem w mieście, a po wojnie gdy one zamieszkały w Hrubieszowie, jeszcze przez pewien czas się z nimi widziałam.

 

Ukraińcy urządzili na naszej kolonii dożynki była orkiestra i tańce

 

W piątek po śniadaniu ja i moja bratowa Helena Rusiecka, poszłyśmy przed południem, odwiedzić rodzinę Buczkowskich. Zastaliśmy ich w domu, ucieszyli się, jak nas zobaczyli. My poprosiłśmy, aby nam opowiedzieli, co się tam na Teresinie wydarzyło. Zgodzili się i choć pani Buczkowska bardzo płakała, opowiedzieli nam, jak doszło do tej wielkiej tragedii oraz jak ona przebiegała. Zaczęła Buczkowska i wspominała tak: „Robiliśmy spokojnie żniwa, życie płynęło spokojnie i nikt nas nie zaczepiał. Nawet nikt nas specjalnie nie nachodził, tak było każdego dnia i nic, naprawdę nic nie zapowiadało, żeby w najbliższym czasie miało dojść do tak wielkiej i strasznej tragedii. W ostatni dzień przed rzezią na naszej kolonii, to jest w sobotę pracowaliśmy, jak dotychczas cały dzień, był to piękny, słoneczny dzień. Ponieważ tego dnia zakończyliśmy wszyscy żniwa, Ukraińcy urządzili na naszej kolonii, prawdziwą zabawę. Dziś możnaby powiedzieć, jakby takie dożynki z okazji zakończenia lokalnych żniw. Była orkiestra i tańce, a jakże. Poza tym każdy otrzymał po kawale mięsa z zarżniętej na tę okazję jałówki. Mniejsza rodzina otrzymywała 1 kg mięsa, a większa 2 kg mięsa.

Zabawa była w środku kolonii (chyba u Omańskich w domu) i trwała do późnych godzin wieczornych. Ja nie byłam na tej imprezie, ale chodziła tam nasza córka Aleksandra lat około 20, potem w domu opowiadała nam co tam było. Ponieważ nie bardzo lubiła takie imprezy, to dość wcześnie wróciła do domu, mimo wszystko nie mieliśmy do Ukraińców zaufania, a ja sama jakoś nie miałam dobrych przeczuć. Dlatego i tej nocy nie nocowaliśmy w domu, ale jak w poprzednie dni, kryliśmy się w swoich wybranych kryjówkach. Każdy miał jakiś swój kąt, gdzie się zwykle na noc chował. W domu została tylko moja teściowa Buczkowska lat około 70. Ja ukryłam się w stodole.” .

W tym momencie mała Lodzia zaczęła opowiadać, gdzie pochowały się dzieci, mówiła tak: „Moje siostry Eugenia i Aleksandra, tej nocy spały na małym stryszku (Adela Roch domyślała się w tym momencie, że tak jakby nad chlewnią lub kurnikiem). Ja byłam schowana, tuż obok za ścianką. Tam spałyśmy całą noc, gdy już było widno, usłyszałam jak moja siostra Olesia mówi tak: ‘Moją babcię biją Ukraińcy.’. A potem była już cisza. Olesia poszła na dół bronić babci, chyba Gienia też pomyślała, że we dwie to babcię szybciej obronią i też zeszła sama na dół przed dom. I wtedy dopiero usłyszałam straszne krzyki i piski na naszym podwórku.

Razem ze mną była ukryta Wiktoria Sobolewska i ona powiedziała do mnie: ‘Cicho! Cicho siedź!’. I ja pomimo tych strasznych pisków moich sióstr, siedziałam dalej cicho w ukryciu. Potem wszystko ucichło. Wikcia pobiegła do swojego domu zobaczyć, czy i tam jeszcze ktoś żyje, a ja nadal siedziałam w ukryciu. Potem wyszłam z domu i płacząc szukałam swoich z rodziny. Wołałam koło domu mamusię i tatę, ale nikt się nie odzywał. Potem chciałam kogokolwiek spotkać na naszej kolonii, ale nie było żywej duszy. A ja płacząc szłam drogą, aż wyszłam na pola i dalej szłam przed siebie, ponieważ kiedyś słyszałam od ludzi, że trzeba uciekać do miasta. Wiedząc że gdzieś to miasto musi być, tak szłam i go szukałam. Po drodze zmęczona usnęłam w zbożu, potem szłam dalej, aż doszłam do miasta.”

W tym momencie ja ją zapytałam: „A teraz Lodzia wiesz, kto ja jestem?”. A ona na to: „Ta co przychodziła do naszej Oleśki od Rusieckich.”. Ja w tym momencie zapytałam: „A jak pani Buczkowska, tyle dni głodna wytrzymała? Co pani jadła w tych dniach, czym się żywiła i gdzie?”. A ona odpowiedziała tak: „A ty myślisz, że chce się jeść, tylko wody mi się chciało pić.”. I opowiadała dalej tak: „Siedziałam w ukryciu cały dzień i całą noc, a potem wyszłam ze stodoły i poszłam za dom, ponieważ widziałam tam świeżą ziemię. Podeszłam tam bliżej i zobaczyłam, że leży tam dużo rąk. W tym momencie ogarnął mnie wielki żal myślałam, że tam wszyscy moi bliscy, zakopani leżą. Więc wyruszyłam piechotą do wsi Gnojno, gdzie był sztab ukraińskiej bandy. Przyszłam do Gnojna i od razu skierowałam się do Ukraińców, którzy tam stali i mówię do nich tak: ‘Jak wybiliście mi całą rodzinę, to i mnie zabijcie!’. A drugi Ukrainiec zobaczył mnie i pyta się: ‘A co ona chce?’. Na to ten co ze mną rozmawiał rzekł krótko: ‘Przyszła i chce, żeby ją zabić.’. A do mnie zaraz dodał: ‘Ty durnaja, kto was tam bijut? Wszystkie do miasta wtikajut. Idź tam do Środy, tam jeszcze oni jest.’.

W tej sytuacji postałam tam chwilę i widząc, że on się ze mnie śmieje, a mnie wcale nie rusza, poszłam więc z powrotem na naszą kolonię Teresin do sołtysa Środy. Gdy przyszłam na jego podwórko, zobaczyłam kilku uzbrojonych Ukraińców, jak tam sobie chadzali, przeszłam tuż obok nich, ale nie rozmawiałam z nimi, a oni o dziwo nie zaczepiali i mnie. Widząc, że nie ma tam innych ludzi, poszłam przez Karczunek na Włodzimierz Wołyński. Tak spokojnie doszłam do samego miasta przez nikogo nie czepiana, dopiero tu spotkałam was. To chyba wola Boża, tak mnie kierowała.”.

W tym czasie jej mąż przysłuchiwał się nam, a kiedy ona skończyła opowiadać rzekł: „Popatrz my byli w jednej stodole ukryci i o sobie nic nie wiedzieli.”. Po tych słowach Buczkowska zaczęła wspominać swojego syna Augustyna, którego Niemcy zabrali razem z Romkiem Rochem na roboty. Mówiła wtedy: „Może przynajmniej on przeżyje. Pan Bóg mnie pokarał, bo ja chciałam, żeby Gucio został w domu, a Oleśka i Gienia pojechały za niego.”. Podczas całego tego opowiadania płakała i co chwilę lamentowała. Widząc jak bardzo to przeżywa, pożegnałyśmy się z nimi i wróciłyśmy do naszego domu. (fragment wspomnień Adeli Roch z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Ziemi Swojczowskiej na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował S. T. Roch)

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 4.6 (11 głosów)

Komentarze

Pochodzą z ust konfabulujących jednostek. Ziejących nienawiścią do swych "Sąsiadów".

Których nienawidzili oni, ich ojcowie, nienawidzą wnuki,  a swą nienawiść przekażą wszystkim podobnym sobie.

Ech. Gdy przeczytałem początek notki, normalnie bałem się ciągu dalszego... .

 

 

Vote up!
3
Vote down!
0

brian

#1646701

Serwus brian. Dzięki za ten wpis i wszystkie poprzednie. Gorąco polecam tę wstrząsającą relację Rozali Wielosz z kolonii Teresin na Ziemi Swojczowskiej, która mieszka na Ziemi Zamojskiej. O Rzezi Wołyńskiej opowiada naoczny świadek i sierota zarazem. Mieszka w Nabróżu. Dokument opublikowany 9 stycznia 2019 r. przez Świadkowie Epoki:

 

Vote up!
1
Vote down!
0

Sławomir Tomasz Roch

#1646731