Pioruny waliły jakby piekło rozwarło się nad Teresinem

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Jakże inny był poniedziałek, od samego rana budził się piękny dzień, słońce świeciło wyraźnie. Tatuś wciąż martwił się naszym położeniem, postanowił więc, że wybierzemy się przez Kohylno na naszą łąkę, aby kosić siano. Chciał zobaczyć kogoś z mieszkańców Kohylna i porozmawiać o ostatnich wydarzeniach. W drodze nikogo jednak nie spotkaliśmy, a robota też się nas nie trzymała. Widząc, że idzie czarna chmura i zaczyna padać kroplisty deszcz, postanowiliśmy uciekać do domu. W drodze spotkaliśmy Ukraińca, który jeszcze kosił trawę nad stawem, tatuś chwilę z nim rozmawiał. Ukrainiec dobrze nam radził: „Chowajcie się, bowiem coś niedobrego się dzieje!”. Płakał przy tym, ale już jego syn inaczej zgoła się zachowywał, wręcz wrzeszczał na niego, bez cienia szacunku dla ojca. Był wyraźnie niezadowolony, że jego ojciec rozmawia z nami Lachami, przy tym wcale się z tą wrogością przed nami nie krył. Razem z nami wracał też Terlecki, schowaliśmy się wszyscy od deszczu pod ukraińską szopą w Kohylnie. Tam zauważył nas młody chłopak o nazwisku Taras, Ukrainiec lat około 17 i zaraz przyszedł do nas z bronią gotową do strzału. Od początku zachowywał się bardzo buńczucznie, a Terlecki widząc jego nastawienie nie wahając się rzekł ostro: „Ty gówniarzu schowaj to, Ukrainę budujesz? Twoja Ukraina żółta huba, senia sraka taka wasza odznaka.”. Młody Ukrainiec zaś na to, tak rzekł: „Jakiej cholery wy tu prijszli?”. I zaraz dodał: „Ja wam tu zaraz dam!”. W tym momencie ja i moje siostry, rzuciłyśmy się do gwałtownej ucieczki przez ukraińskie ogrody, zaraz też usłyszałam strzał za sobą i byłam pewna, że właśnie zastrzelił Terleckiego.

Przybiegłyśmy aż na Teresin, a po jakimś czasie przyszedł też ojciec i uspokoił nas, że Terlecki też żyje. Zauważyłam, że ojciec jest niemal załamany, jego szczere nadzieje się nie spełniły, okazało się bowiem, że nawet Kohyleńcy mogą się na nas rzucić, jak zgłodniałe wilki na bezbronne i niewinne owce. Tego się rzeczywiście do końca nie spodziewał, on który tyle lat przeżył wśród tych ludzi, który tyle dobrego dla nich uczynił i który również tyle dobrego z ich strony doświadczył, sądził dotychczas, że ma moralne prawo taką nadzieję mieć. Teraz jednak już sam rozsądek, słusznie nakazywał mu taką nadzieję porzucić. W jego życiu, coś się definitywnie skończyło, na tym etapie bowiem budowanie zgodnego współistnienia Polaków i Rusinów obok siebie, nie miało już żadnych, najmniejszych szans. Pozostawało dwa wyjścia: walczyć z bronią w ręku, ratować ludzi i to wszystko, nad czym całe życie z mozołem ciężko pracował, albo porzucić wszystko i z duszą ratować siebie i najbliższą rodzinę, uciekając do miasta. Miał tu rzeczywiście, niemały orzech do zgryzienia.

Ojciec z całą pewnością nie był tchórzem, udowodnił to mi i nam wszystkim, tak wiele razy, że tym razem, wcale nie musiał się na to silić. Ufaliśmy jego mądrości i odpowiedzialności, jestem niemal pewna, że nawet jeszcze wtedy, na jedno jego słowo, znalazłoby się wielu takich chojraków, jak Terlecki, którzy z nim, byli gotowi na wszystko i którzy mogli stworzyć, w stosunkowo krótkim czasie, co najmniej prowizoryczną bazę samoobrony. Znajomość terenu, bliskość lasu i miasta oraz duże znajomości, to wszystko razem, gwarantowało niemal pomyślność takiej inicjatywy. Dlaczego więc tatuś się na to nie zdecydował, przecież wiedział o tym dobrze i znał się na tym daleko bardziej niż ja. Sądzę, że pełnej odpowiedzi, należy upatrywać w wielu tamtych okolicznościach, o których już pisałam, a które czyniły nasze położenie bardzo trudnym. Jednak decydująca okazała się głęboka pobożność naszego tatusia, która zrodziła w nim wielką miłość, nie tylko do Boga, do swojej żony Zofii, dzieci, sąsiadów, których zawsze miał w głębokim poważaniu, ale do każdego człowieka, bez względu na to czy był Polakiem, Rusinem czy Żydem. Ojciec wszystkich szanował i w takim duchu, w poszanowaniu godności drugiego człowieka wychowywał także nas. Doskonale oddają to jego własne słowa, które wypowiedział w dramatycznej rozmowie z własnym synem. Na propozycję Leonarda: „Ojcze róbmy coś, brońmy się, róbmy jakąś organizację!”, on świadom, że i teraz i w przyszłości, może być źle zrozumiany i odebrany, wziął na siebie ten Krzyż i powiedział w duchu Jezusa Chrystusa, swojego Mistrza: „Nie pozwalam! Nie będziemy przelewać ruskiej krwi!”. Czy w tym momencie popełnił błąd, czy postąpił słusznie? Osobiście uważałam i nadal uważam, że postąpił słusznie, ale nie mnie to osądzać.

Na koniec trzeba jeszcze pamiętać, że na naszej kolonii, w tamtej napiętej jakże sytuacji, bardzo brakowało broni, właściwie prawie jej nie było. Tymczasem u Ukraińców, jak się okazuje, nawet co niektórzy nastolatkowie mieli swoje karabiny. To również poważnie wpłynęło na ojca decyzję, wiedział bowiem, że bez ostrej broni i wystarczającej ilości amunicji, w razie napadu, nie dadzą rady się obronić, a nie miał wcale pewności, czy zdoła ją zdobyć w najbliższym czasie. W takiej sytuacji powstanie bazy polskiej samoobrony na Teresinie, które na pewno nie uszło by czujnej uwadze Ukraińców, mogło by tylko sprowokować przyśpieszony napad na ich kolonię, który w tej sytuacji, mógłby się zakończyć całkowitą masakrą polskiej ludności. Rozważał zatem w sercu: narażać życie tych i tak zbiedzonych już strachem i ciągłym ukrywaniem się ludzi, czy jednak dać sobie spokój i uciekać do miasta. Nad tym właśnie teraz myślał i nad tym się głowił. Doskonale wiedział bowiem także, że wielu już uciekło, a wielu szykuje się to uczynić, jeśli to zrobią, ci którzy jeszcze zostaną, w razie napadu będą bez szans. Ostatecznie z ciężkim sercem wybrał mniejsze zło: ucieczkę całej naszej rodziny do miasta.

Tatuś po powrocie z Kohylna, był więc już innym człowiekiem, całą resztę dnia był jakiś taki roztargniony i na obiad nie chciał przyjść nawet, robił sobie schron w stodole. Ja tymczasem zabrałam się do robienia ciasta, na chwilę jednak wyszłam za czyś z domu i właśnie wtedy, spotkałam na drodze dwóch znajomych ukraińskich policjantów: Aloszę Stolaruka i Jasinę Saniota. Zaczęli mnie wypytywać o ludzi mieszkających na naszej kolonii, ale ponieważ rozmowa się przedłużała, zostawiłam ich i poszłam do brata Leonarda. Co prawda krzyczeli za mną groźnie, ale ja na to wcale nie zważałam. Na wieczór upiekłam chleb, a potem zabrałam dziecko i Halinkę i schowałyśmy się na noc w schronie. Noc była bardzo spokojna i nie słychać było żadnej strzelaniny, podobnie cały wtorek, nic się właściwie nie działo.

Dopiero na wieczór tatuś postanowił, że tej nocy nie będzie nocował w naszym domu, ale w lesie. Ja tymczasem już wcześniej ukryłam się w leśnym okopie, a widząc ich na furmance przyłączyłam się do nich. Inni sąsiedzi z Teresina również powsiadali na swoje furmanki i całymi rodzinami zjechali się przed gajówkę Władka Karbowiaka. Tej nocy zgromadziła się tam niemal cała nasza kolonia. Cóż to była za straszna noc, deszcz lał niesamowicie, a pioruny waliły, aż chwilami robiło się jasno na dworze, nad nami rozpętała się prawdziwa burza. Nasi mężczyźni całą noc czuwali pod bronią. W tym samym czasie ludność ukraińska z Kohylna również ukryła się w lesie, całkiem niedaleko nas, słychać było nawet parskanie koni, tak przynajmniej powiadali nasi ludzie. Nad ranem przestał padać deszcz, ojciec poszedł sam do domu, chciał zobaczyć co tam się dzieje, a ponieważ długo nie wracał i mamusia poszła za nim. Kiedy i jej nie było z powrotem przez dłuższy czas, wtedy i my furmanką wróciliśmy do naszego domu.

Okazało się, że w nocy ktoś był w naszym domu, bowiem wszystko było poprzewracane, widać czegoś szukali, tak było chyba w każdym domu, w całej naszej kolonii. Dowiedzieliśmy się o tym od Jana Bojko, syna Mikołaja, który przyszedł do nas i tak zaczął opowiadać: „Tej nocy gdy wy byliście w lesie na Teresin przyjechało trzech Ukraińców i chodzili po wszystkich domach, buszowali i wszystko przewracali. Z sąsiedniego Mikołajpola przywieźli też Jana Bojko, mojego stryjecznego brata i wozili po całej wsi. Potem wywieźli go aż na Poczekajkę i tam myślał, że go zabiją, ale okazało się że puścili go wolno.”.  Wcześniej jednak tak do niego przemówili: „Wracaj na Teresin i powiedź wszystkim, aby ludzie nie bali się Ukraińców. Tylko niech wracają do swoich domów i niech spokojnie zbierają zboże z pól. Nikt nie będzie ich ruszał, bo teraz my zapewniamy wam bezpieczeństwo. Powiedź niech nie słuchają tego, co dookoła opowiadają ludzie, bowiem ci, których nasi zabili, byli sobie sami winni. Oni coś tam organizowali, a wy ludzie spokojni, nikomu nie zawadzacie, dlatego nikt was nie będzie ruszał!”.

Tatuś to wysłuchał, ale wcale się tymi słowami nie przejął, po prostu nawet przez chwilę nie wierzył w ich prawdziwość, dalej gorączkowo szykował mięso z mamusią, na wypadek naszej ucieczki do miasta. Rodzice już bowiem zdecydowali, że nie ma co dłużej czekać, tylko trzeba uciekać do miasta, póki jeszcze w ogóle można. Jeszcze tego samego ranka, tatuś zobaczył swojego stryjecznego brata Mariana Rusieckiego ze Swojczowa, który właśnie jechał furmanką i uwoził swoją żonę Czesławę z domu Buczko oraz dwoje swoich dzieci. Jak się później dowiedzieliśmy właśnie w popłochu uciekali do Włodzimierza Wołyńskiego. [fragment wspomnień Janiny Topolanek z d. Rusiecka z kolonii Teresin na Wołyniu]

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (4 głosy)