MISTYKA [8]

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Kultura

Chrystusowe wezwanie do nawrócenia

 

Pan Kazimierz Sidorowicz urodził się w rodzinie polskiej. Jak każde prawie dziecko wołyńskie wychowywał się w atmosferze zgody i miłości rodzinnej, jak to zwykle bywało na b. spokojnym Wołyniu. Jak sam podkreśla nie przypomina sobie przed II wojną światową, ani jednego przykładu wrogiego odnoszenia się Ukraińców do Polaków, mówi tak: „Bolesława Rocha znałem od najmłodszych lat dziecinnych. Mieszkaliśmy od siebie tylko ok. 1 km, on na Zastawiu w Kohylnie, a ja w sąsiedniej wsi Smolarnia. Razem bawiliśmy się i paśliśmy krowy na łąkach. Razem z nami krowy paśli Niemcy i Ukraińcy, przed wojną było spokojnie, przyjaźniliśmy się i nie było między nami wrogości. Nie przypominam sobie, aby powstawały między nami jakieś większe różnice tylko dlatego, że ten jest Polakiem, a ten Ukraińcem.”. [1]

Przyszła jednak straszna wojna, a wraz z nimi straszna ideologia banderowska ślepej nienawiści, która przybrała się w ponętne szaty wypaczonego nacjonalizmu, w szaty chorego i źle zrozumianego patriotyzmu. Wspomina pan Kazimierz Sidorowicz: "Moja rodzona siostra Ludwika Skawińska zamieszkała w Smolarni opowiadała mi, że latem 1942 r. miała następujący sen: ‘Śnił mi się Pan Jezus, który leżał w trumnie nieżywy, a obok trumny stała duża miska krwi ludzkiej. Gdy się tak przyglądałam na to nagle Pan Jezus obudził się i usiadł w trumnie . Spojrzał na mnie swoimi pięknymi ale smutnymi oczyma i rzekł do mnie: "Jeśli się nie poprawicie w tym roku, to na przyszły rok wyniszczę was do szczętu.". I po tych słowach sen się zakończył!’. Moja siostra opowiadała mi to zaraz po wymordowaniu dużej, polskiej wsi Dominopol w Krwawą Niedzielę 11 lipca 1943 r. . Zobaczyła wtedy: ‘Wielką dziwną jasność’, która szła od Swojczowa w stronę miasta Włodzimierz Wołyński, ze wschodu na zachód. Właśnie wtedy pod wpływem ostatnich krwawych wydarzeń i tego, jakże dziwnego zjawiska: "Kroczącej, tajemniczej Światłości", przypomniał jej się ten sen o mówiącym Panu Jezusie.” [2]

 

Los rodziny Bronisława i Ludwiki Skawińskich i ich dzieci

 

Nie wiemy co się działo w sercu pani Ludwiki Skawińskiej z d. Sidorowicz, od czasu nawiedzenia latem 1942 r. do 12 lipca 1943 r. . Na pewno wiele razy rozważała w swoim sercu, smutne oblicze Pana Jezusa oraz jego zatrważające orędzie. Nie wiemy czy zwierzała się z tego orędzia ks. Franciszkowi Jaworskiemu, proboszczowi ze Swojczowa. Z woli Bożej jednak, zanim zginęła opowiedziała swój proroczy sen, rodzonemu bratu Kazimierzowi Sidorowicz, który nosił go w swoim sercu przez całe życie i nie zapomniał do śmierci. A oto dalsze losy Ludwiki i jej najbliższej rodziny słowami naocznych świadków:

Pan Kazimierz i Antonina Sidorowicz z d. Turowska: „Groźne zapowiedzi i ostrzeżenia sprawdziły co do joty. Napad na naszą wieś miał miejsce w drugiej połowie sierpnia 1943 r. W pogromie brali udział Ukraińcy, którzy wymordowali prawie wszystkich Polaków, którzy zostali jeszcze w Smolarni. W naszej wiosce zginęli wtedy: moja mama Antonina la ok. 60 i tato Stanisław lat ok. 65 Sidorowicze. Mój szwagier Skawiński Bronisław lat ok. 40 i jego żona Ludwika Skawińska z domu Sidorowicz, lat ok. 35 i ich sześcioro dzieci, w tym: Adam lat ok. 12, Antoni lat ok. 6, Jerzy lat ok. 5 i córki: Stanisława lat ok. 18, Maria lat ok. 7 i Aniela lat ok. 3. Dwoje dzieci: Mieczysław i Izabela przeżyli tę masakrę. Zginęła też moja bratowa Marianna Sidorowicz lat ok. 35 oraz jej dwie córki: Regina lat ok. 10 i Leokadia lat ok. 6.” [3]

Pan Kazimierz Sidorowicz wspomina w innym miejscu: „Jednego dnia grałem we Włodzimierzu Wołyńskim na akordeonie, wtedy przyszedł do nas Wacław Jakubczak i poprosił, abym przestał grać. Jak mówił właśnie przyjechała rodzina Gawronów, która twierdzi, że moja rodzina w Smolarni już została wymordowana. Na podstawie tych świadectw jestem przekonany, że moja rodzina została wymordowana przez Ukraińskich nacjonalistów w czasie napadu na naszą wioskę, do dziś nie wiem jednak gdzie zakopano ich ciała. Po wojnie do naszego pierwszego domu w Białobrzegach pod Zamościem przyjechała znajoma Ukrainka Sabina Błaszczak i opowiedziała nam, jak zginęła moja najbliższa rodzina Skawińskich. Mówiła tak: ‘Moja rodzona siostra, żona Michała Marczuka, którzy mieszkali w Smolarni opowiedziała mi, jak zginęła rodzina twojego szwagra Skawińskiego. Marczukowa chodziła po rzezi do domu Skawińskich oglądać ciała pomordowanych Polaków, to co tam zobaczyła w świetle dziennym, wstrząsnęło nią do głębi: Bronisław Skawiński miał obcięte ręce w łokciach i nogi w kolanach, jego córka Staszka została przerżnięta piłą na pół, a inne osoby zostały porąbane siekierami.’. Powiedziała także: ‘Napad miał miejsce w połowie sierpnia, już po żniwach, nocą. Bronek już zakończył żniwa. Ukraińcy najpierw wyprowadzili wszystkich z domu, a potem wszystkich pomordowali na podwórku’.”. [4]

Wspomina pan Mieczysław Skawiński, syn Bronisława i Ludwiki, który nieobecny tej nocy w domu, cudem niemal ocalał z tej strasznej rzezi: „Nazywam się Mieczysław Skawiński, mam 72 lata, mieszkam we wsi Warnik koło Kołbaskowa na Pomorzu Szczecińskim. Urodziłem się 9 października 1932 r. we wsi polskiej Smolarnia, gm. Werba, powiat Włodzimierz Wołyński, woj. Wołyńskie. Moje dzieciństwo było bardzo spokojne i radosne, nie było u nas przed wojną jakichkolwiek konfliktów, żyliśmy w zgodzie i nic nie słyszałem, aby Polacy i Ukraińcy wyrządzali sobie nawzajem jakieś przykrości. Na Wołyniu nie chodziłem do żadnej szkoły albowiem byłem jeszcze za mały.

Pamiętam jednak, że już od 1942 r. ludzie mówili między sobą, że Ukraińcy uprzykrzają Polakom życie i powoli stają się naszymi zapiekłymi wrogami. Jednakowoż już w 1943 r. można było usłyszeć coraz częściej, iż dochodzi do brutalnych mordów. Tej nieszczęsnej nocy kiedy był napad na mój rodzinny dom, na moją najbliższą rodzinę, byłem w domu naszej sąsiadki Polki o nazwisku Góreczny. To było zaledwie około 500 m od naszych zabudowań. Udałem się tam poprzedniego dnia, a ponieważ było późno i zbierało się na burzę, gospodyni poprosiła mnie wielkodusznie, aby został na noc. Skąd mogłem wtedy wiedzieć, że tak właśnie ratuje zapewne moje życie. Spałem tej nocy spokojnie i nie słyszałem nic szczególnego, żadnych krzyków, pisków i strzałów z broni karabinowej. Nie miałem oczywiście pojęcia o tym, co się dziś wydarzyło w moim domu.

Raniutko wyszedłem na podwórko z Góreczną i już chciałem wracać do domu, gdy nagle nadbiegło dwoje mieszkańców naszej wsi Smolarnia. Poznałem, że to znajomi, niestety dziś już nie pamiętam ich nazwisk. Tymczasem oni zaraz powiedzieli do nas cichutko: „Uciekajcie bo Ukraińcy mordują!”. I pobiegli spiesznie dalej. Gdy tylko dotarło to do nas, zaraz Góreczna zabrała swoje dzieci: syna Franciszka lat około 10 i córkę Helenę lat około 18 i wszyscy razem pobiegliśmy na Cegielnię, gdzie stała już polska samoobrona. Tam na szczęście dobrze się nami zaopiekowali, potem na piechotę wyruszyliśmy do miasta Włodzimierz Wołyński gdzie zatrzymaliśmy się w jakiejś murowanej kamienicy. Tam mieszkaliśmy, wszyscy razem przez kilka następnych miesięcy, aż do powtórnego przyjścia Sowietów, po czym wszyscy wyjechaliśmy na drugą stronę rzeki Bug do miasta Hrubieszowa.

To tam później odnalazł mnie Kazimierz Sidorowicz, rodzony brat mojej zamordowanej mamusi i zabrał mnie do siebie, do swojego domu w Siedliskach k. Zamościa. Podobną tragedię przeżyła również moja rodzona siostra Izabela, urodzona w 1931 r. Tej strasznej nocy przebywała podobnie jak i ja w gościach, którzy mieszkali na samym końcu naszej wsi, od strony Ludmiłpola. Niestety i ich nazwiska już dziś nie pamiętam, wiem jednak, że to także była rodzina polska. I oni mieli szczęście tej nocy i w czas zdołali ujść wszyscy z życiem do miasta Włodzimierza Wołyńskiego. Jednak po raz pierwszy spotkałem ją dopiero parę lat później, już we wsi Siedliska. Kiedy bowiem moja ciocia Antonina Sidorowicz dowiedziała się o jej tymczasowym pobycie, zaraz udała się na jej poszukiwania. Pojechała aż na Dolny Śląsk do miasta Kędzierzyn Koźle. Kiedy Iza była już nareszcie z nami, oczywiście opowiadała nam wszystkim, co przeżyła podczas tych lat osobiście. We wsi Siedliska nie pozostała jednak długo, tylko niecały rok, potem wyjechała do Pszczółki, aż k. Gdańska. Tam wyszła za mąż za Wacława Nowackiego i miała z nim dwójkę dzieci. Niestety już pomarła i nic nie może dodać.

Nie przypominam sobie, aby moja mamusia Ludwika opowiadała mi o jakimś śnie, w którym miał się jej objawić sam Pan Jezus, w każdym razie nic o tym nie słyszałem, o czym wie mój wujek Kazimierz Sidorowicz. Poza tym wcale sobie nie przypominam, aby ktoś w naszym domu, coś o tym wspominał. Mama jeśli nawet komuś powiedziała to zapewne starszym albowiem my dzieci nic o tym nie słyszeliśmy. Osobiście nie widziałem także żadnych znaków nadprzyrodzonych na niebie na Wołyniu, ani nawet nie słyszałem o nich. Na Wołyniu nie znałem nawet rodziny Rochów, byłem za mały na tak szerokie koligacje.

Dziś wybaczam tym oprawcom, którzy uczynili mnie sierotą na całe życie, którzy odebrali mi radosne dzieciństwo, rodzinny dom, którzy pomordowali moich kochanych rodziców. Jeden Bóg wie ile w życiu z tego powodu cierpiałem, ile razy miałem w oczach łzy na samą myśl, że inni mają normalne święta rodzinne, a moi najbliżsi nie mają nawet grobu. Jezus Chrystus uczył nas wszystkich wybaczać swoim prześladowcom, a nikt z nas nie jest doskonały na tym łez padole. Dlatego w swoim sercu nie noszę urazy do tych ludzi, a tym bardziej nie żywię ślepej nienawiści. Nigdy jednak nie zapomnę moich bliskich oraz ich drogocennej daniny krwi i męczeństwa, aż do końca. Co więcej modlę się o to, aby przyszła Polska, której wiernie służyłem przez całe życie zakładając liczną rodzinę, wychowując dzieci, a teraz wnuki, nigdy nie zapomniała ofiar wołyńskich rzezi, naszych, przodków, naszych ojców i matek, braci i sióstr. Aby po wsze czasy trwała pamięć o tamtych dniach i nocach pełnych bólu i łez, by nie gasła modlitwa i miłość w sercach nowych pokoleń Polaków, aby nigdy już brat nie podnosił na brata ręki i siekiery.”. [5]

 

Chrystus martwy adorowany przez dwóch aniołów

 

Taki stary obraz znalazłem na strychu mojego dziadka Bolesława Rocha we wsi Siedliska k. Zamościa, gdy robiłem w jego domu generalne porządki. Było to bodajże latem 1999 r. . Był b. poważnie zniszczony ale sam images zachowany na tyle dobrze, że nie można było tego rulonu, ot tak sobie porzucić. Zdecydowałem za wskazaniem Kościoła katolickiego, taki zużyty przedmiot relegijny po prostu spalić. Był piękny, słoneczny dzień, gdy w sadzie zabrałem się do tej roboty. Gdy rulon powoli zamieniał się w popiół wtedy neoczekiwanie naszedł gość. Nieznajomy mi mężczyzna w starszym już wieku, przedstawił mi się jako stary b. dobry kolega dziadka Bolesława. Dziadek wyjaśnił mi potem, że to jego stary, dobry znajomy i że mieszka w Sitańcu k. Zamościa. Dodam gwoli ciekawości, iż okazała świątynia w Sitańcu jest pod wezwaniem św. Bartłomieja Apostoła Prawdy.

Uderzyło mnie, iż nadszedł właśnie w tamtym momencie, mamy przecież stare, polskie porzekadło: „Gość w dom Bóg w dom”. Inni powiadają, iż wszak nie ma przypadków! Wraz gdy płomienie skutecznie niszczyły ten piękny, wymowny wizerunek Chrystusa, kończyła się jakby jakaś historia, kończył się jakiś czas szczególny w życiu mojego dziadka. Coś dopełniało się do końca. Dopiero po latach skojarzyłem tamto widzenie Ludwiki Skawińskiej z d. Sidorowicz z tym szczególnym nabożeństwem, jakie mój dziadek miał przez lata, ku Chrystusowi na tym właśnie obrazie. Domyśliłem się, że jego serdeczny przyjaciel Kazimierz Sidorowicz ze Smolarni, przejęty musiał mu zapewne opowiadać o tym mistycznym doświadczeniu, którego doświadczyła latem 1942 r. jego rodzona siostra. Przypuszczalnie młody Bolesław wziął to sobie mocno do serca i któż to może wiedzieć, czy ta wiedza nie uratowała jemu i innym z Zastawia życia, wobec zdarzeń, które miały niehybnie nadejść w roku następnym. Tę pamięć potem po wojnie przez lata musiał kontynuować, a ten dopalający się rulon musiał być tego świadectwem. I choć sam dziadek nic mi o ym osobiście nie wspominał, jestem niemal pewien iż tak właśnie było.

 

Ucieczka naszej dużej rodziny z Zastawia i okolic to był cud

 

Sam Bolesław Roch już po wojnie, po latach, tak o tym wszystkim myślał: „W naszej okolicy już ginęli ludzie, a czasami i całe polskie rodziny, a nas Rochów wciąż zastanawiało, że jak do tej pory, Ukraińcy nie ruszyli nikogo z naszej dużej rodziny. Domyślaliśmy się jednak, że Ukraińcy bali się bowiem dobrze nas znali. Było nas wielu chłopa, a wszyscy silni i zdrowi, w tym: Oleśko, Stach, Marianko, Michał, Tadek, Stach, Mietek oraz nasi szwagrowie: Wacek, Franciszek i Leonarko. Obawiali się, że jak napadną na jednego z braci, to pozostali zechcą się zapewne zemścić, więc na razie nas nie ruszali. My jednak nie daliśmy się zwieść, tej pozornie spokojnej sytuacji, wyczuwaliśmy przez skórę, że Ukraińcy szykują bojówki, że szykują się do ostatecznej rozprawy z nami. Dlatego postanowiliśmy zorganizować ucieczkę do Włodzimierza Wołyńskiego.”.

Powyższe słowa posłyszał powielokroć od swojego ojca w domu rodzinnym Zbigniew Roch, który opowiadając mi o tym po latach tak jeszcze jasno i klarownie dodał: „Nasz tatuś wiele razy podkreślał stanowczo: ‘Udana ucieczka naszej dużej rodziny z Kohylna - Zastawie i okolic, to był prawdziwy cud! Właśnie to, że nam się udało, że udało się szczęśliwie ujść od banderowskiego noża i siekiery, że wszyscy przeżyli i nikt nie został zamordowany. To jest wielki cud, jakiego dostąpiła nasza rodzina’.”. [6]

Przypisy

[1] [Sławomir Roch, Wspomnienia państwa Antoniny i Kazimierza Sidorowiczów z Wołynia, Zamość 2003 r., s. 19]

[2] [Tamże, s. 3-4]

[3] [Tamże, s. 16]

[4] [Tamże, s. 16-17]

[5] [Sławomir Roch, Wspomnienia Mieczysława Skawińskiego ze Smolarni na Wołyniu, Zamość 2005 r., s. 1-2]

[6] [Sławomir Roch, Wspomnienia rodzinne Zbigniewa Roch, Zamość 2004 r., s. 1]

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (7 głosów)

Komentarze

Pięknie opowiedziana.

Zastanawia mnie nieustannie jak taka przyjaźń może z dnia na dzień przerodzić się w nienawiść. I to nie tylko o Wołyń chodzi, ale i na przykład o Jugosławię.

Vote up!
2
Vote down!
0
#1651307