Strachy na Lachy

Obrazek użytkownika matka trzech córek
Idee

 

 

Czy jest sposób na odmianę losu? Wszyscy wiemy, że jest. Wystarczy tylko łut szczęścia i odrobina silnej woli. Tym sposobem można zmienić rzeczywistość o 180 stopni i wpłynąć na przyszły bieg wydarzeń.

 Czy da się jednak odmienić przeszłość?  W zasadzie, według wszelkich prawideł logiki, działania takie nie są możliwe; Było, stało się –klamka zapadła. Z Bogiem sprawa, kiedy przeszłość wraca dobrymi wspomnieniami, a nie zalega złowrogim ciężarem, niczym złogi cholesterolu w układzie krwionośnym.

 Zdarza się, że zła przeszłość , wspomnienia o niej i trauma, wloką się za człowiekiem wbrew jego woli i pomimo uporczywych prób uwolnienia się od ciężaru, za nic nie chcą opuścić swojej ofiary.

 Każdy terapeuta radzi wtedy, by wyrzucić z siebie gorycz i oczyścić psychikę rozliczając się z przeszłością.

 Co zrobić, jeśli problem dotyczy szerszej grupy? Jeśli traumatyczne przeżycia są udziałem wielotysięcznej społeczności? Jak jej pomóc, a przy okazji, uwolnić siebie od poczucia winy za brak działania w celu zminimalizowania skutków tragedii, która ją dotknęła?

 

 Kiedy po II wojnie światowej, do Izraela zaczęły ściągać niedobitki ze Wschodniej Europy, tamtejsi Żydzi z pogardą odnosili się do przybyszów. Za nic nie potrafili pojąć procesu, który doprowadził ich współbraci do stanu bierności i apatii. Zdarzało się, że zwano ich nawet „mydłem”, nawiązując do bezwolnej postawy w czasie niemieckiej eksterminacji.

 Dlaczego podaję ten skrajny przykład? Ano z tej przyczyny, że nasze niedobitki z Wołynia, doczekały się bardzo podobnego traktowania. Przez całe dziesięciolecia panowała zmowa milczenia na temat ich gehenny, a każda próba przebicia się przez ścianę tabu, powodowała nasilone represje i szykany.

 Ostatnimi laty coś się zaczęło zmieniać w tej kwestii i nadzieja spłynęła na ocalałych z Rzezi Wołyńskiej Kresowiaków. IPN rozpoczął gromadzenie materiałów na temat ukraińskich zbrodni, a niedoszłym Ofiarom pozwolono mówić.

  Niestety, relacje tych ludzi spowodowały wstrząs w społeczeństwie, a co bardziej impulsywni rodacy, nie kryli irytacji i chęci sprawiedliwego odwetu. Tymczasem, sytuacja polityczna na Ukrainie, a zwłaszcza reaktywacja nacjonalistycznych organizacji  o antypolskich korzeniach,  stanęła w kolizji z rosnącym, w Polsce, zainteresowaniem wołyńską masakrą.  Problem banderyzmu stał się na nowo aktualny.

 

 Jakiś czas temu, historyk, doradca obecnego Prezydenta, niejaki … Nałęcz, zakwestionował  narodowość żyjących na Kresach Polaków. Czyżby nie identyfikował się z „Lachami”?

http://niepoprawni.pl/blog/5734/ot-wymyslil-chce-odebrac-narodowosc-ofia...

 A może to jakaś nowa forma podporządkowania dziejów minionych potrzebom polityki współczesnej? Mamy wszak nową jakość w stosunkach z Ukrainą i wszelkie zaległe żale i krzywdy warto by „ubrać” w stosowne tiule, welony i  całuny, żeby ostrością wyrazu nie zarysowały zwierciadła błogiej szczęśliwości, w którym przeglądać się mają włodarze obu sąsiednich krajów.

Tak, czy owak, sprawa Rzezi Wołyńskiej powróciła do pierwotnego statusu. Dowodem na to jest forma upamiętnienia, jaka miała miejsce dzisiaj, 11 lipca, w 71 rocznicę najtragiczniejszego z krwawych dni. Chociaż onegdaj uchwalono w parlamencie, że dzień ten na zawsze wpisze się w kalendarz ważnych dla narodu polskiego wydarzeń i pod nazwą Dnia Pamięci Męczeństwa Kresowian obchodzony będzie ze szczególną czcią, to jednak zrobiono wszystko, by tak się nie stało.

 Warszawa, jako stolica Polski, jest miejsce niezwykłym. Miasto skupia na sobie uwagę całego społeczeństwa i to tutaj dokonują się zwykle centralne obchody najważniejszych uroczystości o znaczeniu państwowym. Stąd też, za pośrednictwem korespondentów zagranicznych, płyną relacje i  komunikaty o wydarzeniach, na wszystkie strony świata.

 Jeszcze wczoraj, na internetowych stronach , znaleźć było można dwa różne zaproszenia na dwie uroczystości. Pierwsza z nich rozpocząć się  miała Mszą Świętą, o godzinie 11, w kościele na Placu Trzech Krzyży. Zgromadzeni na niej uczestnicy, przemaszerować mieli Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem do Domu Polonii.

 Druga, zorganizowana przez anonimowego inicjatora, zapowiadana od miesięcy, odbyć się miała w kościele  Sióstr Wizytek na Krakowskim Przedmieściu o godzinie 16.00. Po Mszy Świętej, tu również miał się odbyć Marsz Pamięci o Ofiarach Rzezi Wołyńskiej.

 Dobrze, że wybrałam pierwszą uroczystość, bo druga się nie odbyła! Ludzie odchodzili zawiedzeni.

 Kościół  Św. Augustyna na Placu Trzech Krzyży nie jest duży. Można powiedzieć, że jego wnętrze bez trudu pomieściło wszystkich uczestników Mszy. Ile było osób? Kilka setek. Może dwie? Może trzy?

 Wczesna godzina, dzień roboczy, polityczne przepychanki w parlamencie… Może wybrano tę drugą uroczystość. Popołudniowe godziny w kościele Wizytek zdawały się być atrakcyjniejsze. Może…

 Pochód ruszył punktualnie. Na czele poczty sztandarowe i transparenty. Najważniejsi goście, świadkowie wydarzeń – Kresowiacy.

„Wolno zajmować połowę jezdni! Trzymać się prawej strony!” – nawoływali porządkowi.

Po przejściu kilkudziesięciu metrów, okazało się, że policja wymusza przejście na chodnik. Przed nami Aleje Jerozolimskie- myślę sobie - to tylko chwilowe utrudnienie. Za skrzyżowaniem rozpocznie się Nowy Świat, tam pójdziemy jezdną, jak przed rokiem.

- Pewnie każą nam iść chodnikiem – szemrzą córki. To nie do pomyślenia – uspakajam – tam są ogródki kawiarniane i miejscami metr na przejście. To niemożliwe!

 Niestety, okazało się, że moje dziewczyny miały rację. Wiedziono nas opłotkami, żeby nie rzec gorzej, bo  i taki komentarz usłyszałam z boku: „Jak szczury! Kanałami nas pędzą!”.

 Przepychając się pomiędzy koszami na śmieci, a stolikami kawiarnianymi, zatrzymywani na każdych światłach, upokorzeni, smutni, a niektórzy wściekli, dotarliśmy w końcu do celu.                                                                                               

 Gorzej być nie mogło. Nie mogło?

A przecież mogło padać i grzmieć, a i ten facet z „Ukraińskiego Świata” – podopieczny naszych miejscowych lewaków, nie z kamery, ale z kałasznikowa mógł mierzyć  do przemykających chyłkiem Lachów.

]]>https://plus.google.com/u/0/photos?pid=6035089291056822882&oid=114132173...]]>

  Swoją drogą, to niezły musiał mieć ubaw. W porównaniu do dumnie maszerujących głównymi ulicami ukraińskich miast banderowców, ofiarom ich „herojów”, do tej pory odmawia się sprawiedliwości i prawa do godnego zaistnienia. I to nie tylko na Ukrainie, ale  nawet w sercu wolnej Rzeczypospolitej.

 

 

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 4.7 (16 głosów)

Komentarze

Vote up!
4
Vote down!
-2
#1431096

W rocznicę wołyńskiego ludobójstwa w Przemyślu odbyły się „Wakacje z duchami” - impreza kabaretowa, a następnie koncert Budki Suflera – wszystko zostało sfinansowane przez samorząd województwa w ramach promocji Regionalnego Programu Operacyjnego.

http://www.kresy.pl/wydarzenia,spoleczenstwo?zobacz/samorzad-podkarpacia-zorganizowal-impreze-kabaretowa-w-rocznice-wolynskiego-ludobojstwa

 

Vote up!
4
Vote down!
-3

Lotna

 

#1431165

Debilizm to malo powiedziane to skandal i to w rocznice tej haniebnej masakry

Vote up!
3
Vote down!
-2
#1431175

http://www.youtube.com/watch?v=KS7CxfWLWIs

„Śmierć jednego Lacha to metr wolnej Ukrainy. Albo będzie Ukraina, albo lechicka krew po kolana. Polaków w pień wyciąć. „(Roman Szuchewycz, juszczenkowski „bohater Ukrainy”)

 

 

 

 

 

 

Vote up!
3
Vote down!
-1
#1431181

Uciekli przed ukraińską siekierą
 

Mieszkańcy kolonii Kiryłówka na Wołyniu, w większości zamordowani przez UPA w Wielkanoc 1943 r., zanim zdecydowali się na ucieczkę (FOT. ARCH. E. SIEMASZKO)

Ludobójcza depolonizacja rozpoczęta w końcu 1942 r. na Wołyniu przez nacjonalistów ukraińskich z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i Ukraińskiej Powstańczej Armii (potocznie zwanych banderowcami) w połowie 1943 r. przybrała apokaliptyczny wymiar. Tylko w ciągu jednego dnia, 11 lipca 1943 r., wybijano Polaków jednocześnie w 100 miejscowościach dwu powiatów, w pozostałe dni mordy odbywały się w innych rejonach Wołynia, w niektórych dotknęły po kilkanaście miejscowości w jednym czasie.

Wkrótce eksterminacją objęto Polaków w Małopolsce Wschodniej (tarnopolskie, stanisławowskie, lwowskie), gdzie największe nasilenie zbrodni było w 1944 roku. Z różną intensywnością napadów dokonywano aż do zakończenia ekspatriacji w latach 1945-1946.
Masakry Polaków urządzane przez banderowców wywoływały u potencjalnych ofiar różne reakcje. Wszechobecny niepokój, narastający wraz ze złymi wiadomościami był nieraz tłumiony poczuciem niewinności: „nic złego nie uczyniłem Ukraińcom, więc dlaczego mieliby mnie mordować”. Trudno było bowiem zrozumieć, że dla nacjonalistów ukraińskich największym przewinieniem Polaka było to, że jest Polakiem i że właśnie dlatego Polacy są mordowani.
Tropieni jak zwierzęta
Rzezie wołyńskie dokonywane były głównie na terenach wiejskich, a dla polskiego chłopa opuszczenie gospodarstwa, które zapewniało rodzinie egzystencję, było trudne do wyobrażenia, zwłaszcza w warunkach okupacji niemieckiej, pod jaką były wówczas Wołyń i Małopolska Wschodnia. Mimo ściągania ze wsi grabieżczych kontyngentów przez Niemców, na wsi nie umierało się z głodu i był dach nad głową.
Zagrożeni Polacy początkowo trzymali się swych siedzib, wystawiali warty ostrzegające przed zbliżającymi się napastnikami, co sprzyjało ucieczce i ukryciu się w lesie, na polach, w różnych kryjówkach w pobliżu, na strychach domów, w stodołach. Jednak wartowania i patrole były organizowane tylko w części czysto polskich miejscowości. Najczęściej unikano zaskoczenia napadem czy podpaleniem domostwa, spędzając noce poza domem – w lesie, zagajnikach, w polu, w ogrodach, nawet przez wiele miesięcy, we wschodniej części Wołynia od zimy 1943 roku. Całe rodziny, z dziećmi w każdym wieku, bez względu na pogodę, na mrozie i deszczu, spały w ciepłych ubraniach, zawijając się w derki i koce, na pierzynach i kożuchach rozkładanych na ziemi, na gałęziach. Latem chowano się w stogach. Zimno i wilgoć powodowały choroby, zwłaszcza u dzieci. Rano powracano do prac gospodarskich. Nie uchodziło to uwagi Ukraińców i wiele mordów następowało, gdy Polacy zjawiali się w swych sadybach.
O takiej sytuacji wspomina Janka „Wołynianka” z kolonii Głęboczek na Wołyniu: „Był lipcowy poranek. Niektórzy z ukrywających się w lesie, z powodu przeciągającego się deszczu tej nocy wrócili do domu. Byli to przeważnie ci, którzy mieli małe dzieci. […] Wczesnym rankiem, wśród złowróżbnej ciszy, nagle rozległ się przeraźliwy ludzki krzyk… rodzice jak stali, tak wybiegli z domu… dom stojący opodal już płonął… od jego strony biegło dwu banderowców… jeden z nich miał karabin, ale nie strzelał. Ojciec trzymał mnie na ręce, a drugą ręką trzymał się z moją matką, która była w dziewiątym miesiącu ciąży. […] Rodzice zaczęli biec w stronę rosnącego za domem zboża. Wtedy banderowiec zaczął strzelać. Na szczęście niecelnie”.
Przemyślni gospodarze budowali podziemne schrony na terenie gospodarstwa, w ogrodzie lub w polu, do których były zamaskowane wejścia, a niekiedy nawet podziemny korytarz. W tych kryjówkach spędzano noce, które uważano za typowy czas napadów i do nich też uciekano w ich trakcie. Wszystkie te sposoby przetrwania „na swoim” w nadziei na „uspokojenie sytuacji” albo kończyły się zamordowaniem wszystkich lub części ukrywających się, albo ucieczką, gdy okazywało się, że kryjówka nie daje pewności przeżycia.
Punkty oporu
Skuteczniejszym działaniem chroniącym życie i dającym szansę na przetrwanie na miejscu do końca wojny, który miał przynieść bezpieczeństwo i spokój, było organizowanie samoobrony. Wiązało się z tym wiele problemów. Pod obiema okupacjami – najpierw sowiecką, potem niemiecką – posiadanie broni i organizowanie się było karane. Jednakże Niemcy po swojej klęsce pod Stalingradem, szarpani przez dywersję sowiecką, nie byli już zdolni do absolutnego sterroryzowania ludności wschodnich terenów okupowanych.
Polacy, nie bacząc na ewentualne reakcje władz niemieckich, podejmowali ryzyko tworzenia placówek samoobrony. Reakcje Niemców na samoobronę zaś były różnorakie – od tolerowania do pacyfikacji – w zależności od indywidualnego stopnia wrogości wobec Polaków lokalnych administratorów i wojskowych dowódców załóg niemieckich.
Kolejnym problemem był brak broni i amunicji, toteż w niektórych miejscowościach na Wołyniu wartownicy dla odstraszenia bojówkarzy UPA paradowali z atrapami karabinów wykonanymi przez stolarzy. Większość samoobron uległa samolikwidacji, gdy stwierdzano przewagę UPA i współdziałającego z nią chłopstwa ukraińskiego, część została przez UPA rozbita. Na Wołyniu przetrwało do wkroczenia wojsk sowieckich w 1944 r. kilkanaście punktów samoobrony ze stu dwudziestu kilku, natomiast w Małopolsce Wschodniej „uchowało się” znacznie więcej takich placówek z podobnej liczby samoobron. Dobrze zorganizowane i silne samoobrony przyciągały ludność polską z okolicy. Przybywali tam Polacy w obawie przed ukraińską siekierą i kosą oraz niedobitki z atakowanych osiedli polskich. Bardzo wiele ocalałych z pogromów uchodźców przybywało do placówek samoobrony bez niczego, nawet półnadzy wyrwani ze snu ciosami oprawców i pożogą ich domostw. Byli też wśród nich ranni. Solidarność stałych mieszkańców placówek samoobrony wobec tych nieszczęśników była na ogół imponująca, mimo i tak ciężkich warunków okupacyjnych bez dodatkowych obciążeń przybyszami.
Kolonia Przebraże
Największą samoobroną, najsprawniej funkcjonującą, wręcz wyjątkową, dającą schronienie łącznie ok. 10 tysiącom ludzi, było Przebraże – polska kolonia w powiecie łuckim na Wołyniu. Żaden inny punkt samoobrony jej nie dorównał. Nazywano ją bazą samoobrony, ponieważ swym zasięgiem objęła kilka sąsiednich polskich kolonii, w których również zorganizowały się grupki obrońców. Baza była otoczona rowami z zasiekami i stanowiskami strzeleckimi, strzeżona nieustannie przez cztery kompanie obrońców na dwudziestokilometrowym obwodzie obozu.
Od późnej wiosny 1943 r. wciąż do Przebraża przybywali uchodźcy, najwięcej po okrężnym pochodzie UPA na Przebraże z 4 na 5 lipca 1943 r. niszczącym po drodze wszystkie polskie kolonie. Po maksymalnym zapełnieniu wszystkich budynków tysiące ludzi, w tym dzieci, całe lato koczowały w szałasach, zmagając się z prymitywnymi pod każdym względem warunkami życia. Przed zbliżającymi się chłodami postawiono drewniane baraki, pobudowano ziemianki, gdzie ludzie tłoczyli się, cierpliwie oczekując na kres mordęgi i licząc na powrót w przyszłości na swoje gospodarstwa, ich odbudowanie i normalne życie.
Nie lada wyzwaniem dla kierownictwa samoobrony Przebraża było zapewnienie wyżywienia tak wielkiej rzeszy ludzi tam zgromadzonych, pozbawionych samozaopatrzenia ze swoich gospodarstw. Głównym sposobem zdobywania żywności były wyprawy z uzbrojoną obstawą członków samoobrony na pola uchodźców, ale też na pola ukraińskie, do czego doprowadziła UPA, uniemożliwiając Polakom uprawy i zbiory. W tak ciężkich okolicznościach samoobrona, oprócz stałej gotowości bojowej i staczania walk i potyczek z UPA, organizacji zaopatrzenia, musiała także panować nad nastrojami ludności, porządkiem w obozie, problemami sanitarnymi, zwalczyć epidemię tyfusu.
Przebraże wytrzymało kilka ataków UPA, urządziło też kilka akcji prewencyjno-odwetowych na wsie ukraińskie zagrażające jego istnieniu. Doskonała organizacja obrony i obozu, waleczność i determinacja ocaliły życie tysięcy Polaków. Nawet ukraińskie donosy do Niemców na Przebraże nie doprowadziły do likwidacji tej warowni, w przeciwieństwie do innych podobnych ośrodków samoobrony.
Typowym przykładem zlikwidowania rękami niemieckimi polskiej samoobrony, której UPA nie dawała rady, był Hanaczów w województwie tarnopolskim, nękany przez wiele miesięcy przez UPA i w końcu spacyfikowany przez Niemców „zarzuconych” ukraińskimi donosami.
Bezbronni
Oprócz samoobron od połowy 1943 r. na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej zawiązywały się oddziały partyzanckie, również chroniące ludność polską przed UPA. Na Wołyniu oddziały te osłaniały niektóre placówki samoobrony, w krytycznych momentach ratowały je przed rozbiciem przez UPA. Nigdzie jednak Polacy nie byli w stanie stworzyć sił równoważących liczebnie i zdolnością bojową OUN-UPA, tak więc istniały ogromne obszary polskiej bezbronności przed barbarzyństwem i bezwzględnością banderowców.
Z takich terenów ratunkiem dla Polaków była ucieczka jak najdalej od groźnego ukraińskiego sąsiedztwa. Jedni uciekali, zanim zostali zaatakowani, inni jako niedobitki z napadu. Kierowano się do miast, stosunkowo bezpiecznych dzięki stacjonowaniu Niemców, których obecność hamowała UPA. Dla większości uchodźców miasta były etapem dalszej wędrówki, Niemcy gromadzili bowiem uchodźców w obozach przejściowych i wysyłali koleją na przymusowe roboty do III Rzeszy. W miastach pozostawali tylko ci, którym udało się znaleźć lokum i zajęcie chroniące przed wywozem na roboty. Wśród uchodźców były sieroty, nie wszystkie znajdowały opiekunów, jak np. jak 10-letnia Leokadia Nowakowicz z wołyńskiej kolonii Aleksandrówka, która straciwszy rodzinę, ranna po pobycie w szpitalu, jakiś czas żyła na targowisku we Włodzimierzu Wołyńskim, śpiąc na stole do rozkładania towaru i żebrząc o jakiekolwiek jedzenie.
Uchodźcy w miastach borykali się z głodem, a stali mieszkańcy nie mieli czym się z nimi dzielić. Aby przeżyć, trzeba było robić wypady na wieś, na swoje lub cudze gospodarstwa, w poszukiwaniu jakiejkolwiek żywności. Zdarzały się też zorganizowane przez Niemców chronione zbrojnie ekspedycje żniwne i na wykopki – z udziałem uchodźców, którzy w zamian za pracę otrzymywali niewielkie ilości płodów rolnych. W tych żywnościowych wyprawach wielu Polaków straciło życie z rąk bojówek ukraińskich.
Exodus Polaków
Z osiedli przylegających do przedwojennej granicy z sowiecką Ukrainą Polacy uciekali na jej teren, bliski opuszczonej ojcowiźnie, a mający opinię wolnego od nacjonalizmu. Tamtejsi Ukraińcy nie okazywali wrogości wobec polskich przybyszy, nawet im pomagali, ale od czasu do czasu zagony UPA zapuszczały się tam w pogoni za Polakami, uciekano więc jeszcze dalej na wschód, wszędzie pozostając w nędzy i tymczasowości.
Z kolei z północnej części Wołynia, głównie powiatu sarneńskiego, część uchodźców kierowała się na północ do województwa poleskiego. Tam względne bezpieczeństwo, mimo penetracji przez bojówki UPA, zapewniały bazy zgrupowań sowieckiej partyzantki, w pobliżu których zakładano obozy z ziemiankami i barakami. Tam w jeszcze gorszych warunkach niż w Przebrażu, w bagiennym otoczeniu, bytowały głównie kobiety z dziećmi, mężczyźni bowiem od razu byli zabierani do sowieckich oddziałów, co umożliwiało im choć częściowo opiekę nad obozami.
Niezwykłym przypadkiem była wspólna wędrówka taborami pięciu polskich osiedli ze zwierzętami gospodarskimi z północy powiatu sarneńskiego (Lado, Tatynne, Perestaniec, Omelno, Jaźwinki) po bezpieczniejszym Polesiu. Przemieszczano się w okolice, gdzie stacjonowały sowieckie oddziały partyzanckie, ale te wciąż zmieniały miejsca pobytu, co zmuszało do dalszej wędrówki. Trwała ona po poleskich lasach i bagnach 6 miesięcy, podczas których obozowano w szałasach nawet zimą. Powrót „na swoje” nastąpił w styczniu 1944 r., po wyparciu Niemców przez Sowietów z północy Wołynia, miał to być koniec gehenny. Jednak po pewnym czasie, nękani nadal napadami banderowców, mieszkańcy wędrujących kolonii musieli przenieść się do miasta i wkrótce w 1945 r. zostali ekspatriowani do Polski.
Nieustanne zagrożenie życia doprowadzało część Polaków do takiego stanu psychicznego, że mimo przywiązania do ziemi i lęku przed niemożnością utrzymania się bez gospodarstwa oraz wywózką do przymusowych robót decydowali się na własną rękę opuścić zagrożone tereny, byle dalej od banderowskich pogromów.
Z południa Wołynia uciekano do województw tarnopolskiego i lwowskiego (należących do Generalnego Gubernatorstwa), a z zachodnich powiatów wołyńskich na Lubelszczyznę, sądząc, że tam będzie bezpiecznie, co wkrótce okazało się złudne, bo akcje ludobójcze weszły również na te tereny. Wołyń był oddzielony od reszty kraju granicą pilnowaną przez Niemców i ukraińskich „pograniczników”. Przekroczenie jej pieszo i wozami konnymi polegało na sprytnym ominięciu placówek kontrolnych lub przekupieniu strażników. W lipcu i sierpniu 1943 r., podczas największych fal rzezi Polaków straż nie była w stanie sprostać naporowi uchodźców, więc kapitulowała. Część Polaków wyjeżdżała koleją, choć pod okupacją niemiecką nie wolno im było jeździć pociągami, więc albo uzyskiwano od władz niemieckich zezwolenia, albo załatwiano z Polakami-kolejarzami, obsługującymi niemieckie transporty, nielegalny przewóz w zamkniętych wagonach towarowych.
Przeciwstawianie się banderowskiemu ludobójstwu, uparte wysiłki, by jakoś przeżyć i przetrwać depolonizację, by nadal żyć na ziemi zagospodarowywanej i cywilizowanej przez wieki, zakończyły się wymuszoną przez Sowietów ekspatriacją w latach 1944-1946, przyspieszaną przez bandyckie napady.
Ewa Siemaszko

 

Vote up!
2
Vote down!
-1
#1431183

Czy wyobrażasz sobie, by do takiego koncertu doszło, na przykład: 11września?

Ciekawe, kto rozpisuje nam grafiki tych "imprez"?

 Mam wrażenie, że V kolumna poczyna sobie coraz śmielej.

Pozdrawiam

Vote up!
2
Vote down!
-2
#1431195

Po śmierci atamana Petlury, zabitego na wychodźstwie w Europie Zachodniej (1926), powstała Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, której przewodniczącym został pułkownik Ewhen Konowalec. Pod jego patronatem wybitny uczony, ale bardzo zły człowiek - dr Dymitr Doncow - napisał książkę, nazywaną "Biblią ukraińskiego nacjonalizmu". Dzieło, o prozaicznym tytule Nacjonalizm, stało się inspiracją dla niezliczonych zbrodni w okresie nadchodzącej wojny. W tym samym stylu napisano Katechizm ukraińskiego nacjonalisty, ze sformułowaniami typu "zdradą i oszustwem będziesz traktował nieprzyjaciół swego narodu!". Katechizm… był rozpowszechniany w 1944 r. w formie broszury. W Katechizmie… zawarto najważniejsze wytyczne dla wyznawcy tej ideologii: Dekalog ukraińskiego nacjonalisty, 10 przykazań ukraińskiego nacjonalisty, 44 prawideł życia, 12 cech charakteru ukraińskiego nacjonalisty oraz poezję zagrzewającą do walki o wolną Ukrainę. Dekalog ukraińskiego nacjonalisty (Dziesięcioro przykazań ukraińskiego nacjonalisty) - broszura opracowana przez Stepana Łenkawskiego w 1929, na której powstanie duży wpływ miała ukraińska doktryna nacjonalistyczna. Motto do dekalogu napisał Dmytro Doncow - autor dzieła Nacjonalizm. Tekst dekalogu znalazł się w broszurze Katechizm ukraińskiego nacjonalisty wydanej w 1944 r. Pierwotna treść dekalogu (1929) Ja - Duch odwiecznego żywiołu, który uchronił Ciebie od potopu tatarskiego i postawił między dwoma światami, abyś tworzył nowe życie: 1. Zdobędziesz państwo ukraińskie albo zginiesz walcząc o nie. 2. Nie pozwolisz nikomu plamić sławy ani czci Twego Narodu. 3. Pamiętaj o wielkich dniach naszej walki wyzwoleńczej. 4. Bądź dumny z tego, że jesteś spadkobiercą walki o chwałę Trójzęba Włodzimierzowego. 5. Pomścij śmierć Wielkich Rycerzy. 6. O sprawie nie rozmawiaj z kim można, ale z tym, kim trzeba. 7. Nie zawahasz się spełnić największej zbrodni, kiedy tego wymaga dobro sprawy. 8. Nienawiścią oraz podstępem będziesz przyjmował wrogów Twego Narodu. 9. Ani prośby, ani groźby, tortury, ani śmierć nie zmuszą Cię do wyjawienia tajemnic. 10. Będziesz dążył do rozszerzenia siły, sławy, bogactwa i obszaru państwa ukraińskiego nawet drogą ujarzmienia cudzoziemców. Prezentowana wersja Dekalogu jest już wersją złagodzoną (1944). Podkreślone punkty w nowej wersji brzmią: 7. Nie zawahasz się dokonać najniebezpieczniejszego czynu, kiedy tego wymaga dobro sprawy. 8. Nienawiścią i bezwzględną walką będziesz przyjmował wroga Twego Narodu. W Katechizmie ukraińskiego nacjonalisty zawarto opis 12 cech charakteru ukraińskiego nacjonalisty. Przykładowo tłumaczenie dwóch z nich: Ukraiński nacjonalista jest: Uczciwy, to znaczy, że miano nacjonalisty nosi on godnie i nigdy nie splami go żadnym nieuczciwym uczynkiem. Zawsze stosuje się do wysokich wymogów nacjonalistycznej moralności. Moralność świata oportunistów rodzi i wychowuje nieróbstwo, strach, faryzeizm, wygody i kompromisy. Moralność nacjonalistyczna to moralność nowego świata, świata czynu i walki. Jej zasady są wzniosłe i twarde. Jest ona podstawą czynnego i czystego jak kryształ charakteru nacjonalisty, Rycerza-Rewolucjonisty. Karny, to znaczy, że jest bezwarunkowo podporządkowany i aż do śmierci wierny Idei Ukraińskiego Nacjonalizmu, Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i przywódcom. Każdy rozkaz jest dla niego świętością. Wie, że karność to podstawa i siła organizacji, a anarchia to upadek. Dlatego zawsze potwierdza autorytet Przywództwa Ukraińskiej Nacji, z Wodzem Narodu Ukraińskiego W Katechizmie ukraińskiego nacjonalisty znalazło się 44 prawideł życia ukraińskiego nacjonalisty. Tłumaczenie jednego z takich prawideł, które usprawiedliwiało wszystkie czyny OUN-UPA i części ludności ukraińskiej (współpracującej z OUN) na terenie Wołynia: - Z wrogami postępuj tak, jak wymaga tego dobro i wielkość Nacji. Twojej Nacji. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów - ukraińska nacjonalistyczna organizacja polityczno-wojskowa założona w 1929 w Wiedniu. OUN kierowała się ideologią ukraińskiego nacjonalizmu, dążąc do zbudowania na ziemiach, uznawanych przez nią za ukraińskie, niepodległej Ukrainy - państwa o ustroju zbliżonym do faszyzmu. II Kongres OUN, który miał miejsce w Rzymie w sierpniu 1939 r. uchwalił utworzenie Krajowego Sztabu Wojskowego i Wojskowego Ośrodka OUN. Przewodniczącym OUN obrano wtedy Stepana Banderę. Na kongresie tym uchwalono także Program polityczny OUN, który prezentowany był następnie w broszurze Program polityczny i ustrój Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów wydana w 1940 r. W tym też czasie nastąpił rozłam OUN na OUN(b) czyli banderowców, zwanych też OUN (r ) czyli rewolucyjną oraz OUN(m) czyli melnykowców. Różnice miały jednak charakter personalny i taktyczny, nie zaś ideologiczny

 

Propaganda OUN przedstawiała Polaków jako naturalnych wrogów narodu ukraińskiego. Potwierdzają to słowa popularnej wśród działaczy UON pieśni "Zrodziliśmy się z krwi narodu", której jedna ze zwrotek brzmi: "Śmierć, śmierć, Lachom śmierć/ Śmierć moskiewsko-żydowskiej przeklętej komunie/ Prowadzi nas OUN na krwawy bój".

Katechizmie ukraińskiego nacjonalisty zamieszczono także poezję ukraińską - ze sformułowaniami typu "nie czas Moskalom, Lachom służyć".

Dla przeciwwagi cytujemy poniżej polską poezję dot. Wołynia:



Dwie matki

Dwie mi Matki-Ojczyzny hołubiły głowę -

Jedna grzebień bursztynu czesała we włos

Druga rafy porohów piorąc koralowe

Zawodziła na lirach dolę ślepą - los...

Jedna oczom tańczyła pasem złotolitym,

Czerep drugą obijał - pijany jak trzos -

Jedna boso garnęła smutek za błękitem -

Druga kurem jej piała buntowniczych kos

Dwie mnie Matki-Ojczyzny wyuczyły mowy -

W warkocz krwisty plecionej jagodami ros -

Bym się sercem przełamał bólem w dwie połowy -

By serce rozdwojone płakało jak głos...

(Jan Rumel, lipiec 1941) 



Archiwum Narodowe w Krakowie, sygn. WIN 50 k. 8

Vote up!
2
Vote down!
-3
#1431177

Mama Edwarda Łysiaka - Helena przywiozła z rodzinnego Rybna na Ukrainie

kuferek, kamienie ze schodów spalonego kościoła i żelazko na węgiel,
znalezione w zachowanej od pożaru piwnicy domu.
Ja się piekła nie boję, jak pójdę tam - mówi 84-letnia Helena Łysiak. - Miałam je tu, na ziemi. Nasza "Warszawa" w Rybnie, jak ją nazywali Ukraińcy, 10 listopada 1944 zmieniła się w piekło.
Była wtedy 14-letnią dziewczynką: - W jednej chwili stałam się dorosłym człowiekiem. Wie pani, wojna robi swoje. Od polskich domów podpalonych przez banderowców zajmowały się też ukraińskie. Żywcem paliły się krowy, konie, kury. Słychać było ludzkie krzyki, nawoływania. Na drugi dzień Rosjanie pochowali 23 osoby. Ukraińscy nacjonaliści zabili ich nożami, siekierami, rozcinali brzuchy. Kobietom obcinali piersi, wyłupywali oczy. Kiedy na trzeci dzień w niespalonym domu cioci Marii Bawerowej zobaczyła pierwszego w życiu trupa, nie poznała, że to znajoma ze wsi - Sabina Zielińska. Była posiekana nożem jak mięso na tatar.
- Mama nosi w sobie ciężar tamtych doświadczeń - mówi jej syn Edward Łysiak. - Mnie jest łatwiej. Urodziłem się nie tam, ale w Zajączkowie pod Wrocławiem, w 1948 r. Mama i babcia od dzieciństwa nie szczędziły mu prawdy o tamtych wydarzeniach.
- Ich opowiadania, nieważne czy zaczynały się od chrzcin, czy wesel, zawsze zmierzały w kierunku strasznej zbrodni, której doświadczyli Polacy - pamięta. W 1984 r., po śmierci babci, uświadomił sobie, że wszystko trzeba zapisać. Słuchając opowieści mamy, wyrysował mapę trasy, którą tamtej nocy uciekała z Rybna do pobliskich Kut, gdzie było bezpieczniej, bo stacjonowały tam wojska rosyjskie i nie dopuszczały do mordów w dzień.
Z maminych wspomnień powstał zbiór jego opowiadań "Blaszany kogucik". Tytuł wziął się stąd, że kiedy wrócił z nią do Rybna w 2004 r., znaleźli tam rodzinną studnię z daszkiem, ale już bez kogucika, którym ozdobił ją dziadek Jan Tomaszewski. Kogucik miał przypominać mamie szczęśliwe dzieciństwo. Ale ono przepadło razem z nim. Od 2002 do 2011 zbierał materiały, dzięki którym w wydanej w tym roku książce "Kresowa opowieść" perfekcyjnie oddał realia tamtych czasów. W pierwszym tomie "Michał" opisał życie przed II wojną i w czasie jej trwania we wsi Rybno, położonej na wschodnio-galicyjskim Pokuciu, od zachodu i południa wciśniętym między Karpaty i rzekę Czeremosz. Oddalonej o kilometr od granicy z Rumunią. Według przedwojennego podziału administracyjnego należącej do południowej część województwa stanisławowskiego. Tam właśnie mieszkała jego mama. - Wspomnień z czasu pogromu zachowało się tysiące, ale są tak nasycone okrucieństwem, że nie da się ich czytać - opowiada autor. - Beletrystyki o tych wydarzeniach nie ma, a wiedza na ich temat jest znikoma. Dlatego moja fabuła, opisy krajobrazów, sceny intymne mają złagodzić okrutne obrazy ludobójstwa.
- W różnych postaciach tam jestem - zamyśla się pani Helena Łysiak.
- Jak się pani żyje z tymi wspomnieniami? - pytam. - Nie mam w sobie radości - odpowiada. - Śpię w nocy przy zapalonej lampce. I leczę się na depresję. Nie mogłam jeść, pić, spać.
- Z ideologią Dymytro Doncowa, zakładającą istnienie czystej etnicznie Ukrainy, utożsamiało się przed wojną tylko 10 proc. społeczeństwa ukraińskiego i ta mniejszość terrorem narzuciła swój punkt widzenia - mówi Edward Łysiak. - W każdym z nas drzemią ciemne moce. Nikt nie wie, jak by się zachował w tamtych, ekstremalnych sytuacjach.
Razem do szkoły
- W dzieciństwie zastanawiałem się, dlaczego w polskiej wiosce, gdzie dorastała mama, było tak dużo Ukraińców - mówi Edward Łysiak. - Mama opowiadała, że obok 100 Polaków mieszkało tam 1500 Ukraińców. Proporcje rozkładały się tak: 92 proc. Ukraińców, 7 proc. Polaków i 1 proc. Żydów. Potem dowiedziałem się, że to nie Ukraińcy przyszli do nas, ale my do nich. Kazimierz Wielki przyłączył te ziemie do Polski. W czasie II wojny za sprawą skrajnie nacjonalistycznych organizacji ukraińskich wspieranych przez Niemców dysproporcje etniczne okazały się brzemienne w skutki. Najpierw Niemcy, przy współudziale ukraińskich nacjonalistów, wymordowali Żydów. Później Ukraińska Powstańcza Armia za przyzwoleniem Niemców w okrutny sposób likwidowała Polaków i Ormian. Ogródek malinowy i kwiatowy, na który rozciągał się widok z okien domu Heleny Łysiak, stanął w płomieniach i zamienił się w popiół. Zaprószony przez banderowców ogień trawił wszystko, czyszcząc ślady po Polakach.
- Bandy UPA miały jedno zadanie - wyczyścić ziemie etnicznie ukraińskie z czużyńców, czyli obcokrajowców - przypomina Łysiak. - W 1944 Polacy z Rosjanami byli po jednej stronie barykady przeciw bandom UPA.
Kiedy przyjechał do Rybna w 2011 r. na poświęcenie pomnika upamiętniającego żyjących tu Polaków, starsze panie rzuciły się całować go po rękach, wyuczone, że Polacy zawsze tu byli panami. - Polacy byli lepiej wykształceni i obsadzali większość instytucji - przypomina Łysiak. - Były polskie administracja, policja, urzędy. Ukraińcy pracowali u Polaków.
Kiedy w Rybnie u babci Łysiaka w czasie żniw organizowano półkolonie, to wyłącznie dla polskich dzieci. - Oni mieli świadomość dziejącej im się krzywdy - dodaje. - Zawalczyli o swoje państwo, a że robili to pod nacjonalistycznymi hasłami, wydarzyła się tragedia.
- W naszej wsi Polak czy Ukrainiec - nie było różnicy - wspomina Helena Łysiak. - Razem chodziliśmy do szkoły, razem się bawiliśmy. Nasza wioska była 8 km długa, my mieszkaliśmy w jednym jej końcu. Polacy, ale też kilku Ukraińców. Oni naszą kolonię nazywali "Warszawa". Polacy kochali tę ziemię całym sobą. Wiosną 1941 r. dowiedzieli się, że Rosjanie zapisali ich na wywózkę na Sybir. - Przyjeżdżali nocami i zabierali ludzi "czarnymi autami" - pamięta. - Wtedy tata, już chory, leżąc w łóżku, modlił się, żeby nas stąd nie wzięli. Ślubował, że jak Bóg go wysłucha, pójdzie na kolanach do kościoła. Pięć dni przez wywózką wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Rosjanie uciekli z Kut. Tata włożył garnitur, świąteczne buty i na kolanach przeszedł zakurzoną drogę do kościoła, dziękując Bogu, że ich tu zostawił. Ukraińcy przystawali, pukając się w czoło, że zwariował.
Ciemność mnie uratowała
1 września 1939 r. 10-letniej Helenie Łysiak zmarła babcia. Pamięta, jak sąsiad Ukrainiec powiedział do taty: "Tomaszewski, dwie matki ci zmarły - Polska i rodzona". Tata zmarł w sierpniu 1944 r., tuż przed pogromem. - Dzięki temu ja z mamą przeżyłyśmy - wspomina. - Bo z chorym nie można się było skryć. A i on uniknął noża albo siekiery.
W niedalekich Kutach było spokojniej, dlatego przeniosła się tam na wiosnę 1944 r., razem z setkami Polaków uciekających przed banderowcami z okolicznych wsi. Stacjonowało tam też rosyjskie wojsko. Zamieszkała u cioci Stefki Tomaszewskiej. Nagle, nie wiadomo dlaczego, Rosjanie wycofali się na trzy dni. Wtedy banderowcy zaczęli bezkarnie zabijać Polaków. UPA otoczyło przeludnione miasteczko i zaczęło się mordowanie w dzień i w noc. - Wtedy moja mama poprosiła 18-letnią Ukrainkę - Wasiutę Nargan, żeby dała mi swój ukraiński strój i przeprowadziła do Rybna - opowiada. - Wasiuta mnie uczyła, że jak nas będą zatrzymywać, to mam się nie odzywać. Zatrzymali nas w Kutach na posterunku upowskim. Wasiuta powiedziała, że idziemy do domu. A o moim ubraniu w chustce, żeśmy je sobie wzięły od Polaków, bo nam nie zapłacili. Uratowała mi życie, choć groziła jej za to śmierć.
10 listopada 1944 r., kiedy banderowcy napadli na Rybno, było zimno, padał deszcz ze śniegiem. Helena z mamą wieczorami chodziły do wujka Władysława Kulbickiego i cioci Zosi. Razem z ich córką, 9-letnią Krysią, szli nocować do obory sąsiada, Ukraińca Harasimiuka. - Ciocia mówi: otworzę okno, może będzie słychać strzały - pamięta. - Otworzyła, a tu widać wymierzoną w nas lufę. Zmyliło nas, że po rosyjsku do nas mówili: "Ruki w wierch". Mama z ciocią pomyślały, że przyszli po wujka, bo nie poszedł do wojska. Wyszły tylnymi drzwiami, żeby zawołać sąsiadkę do tłumaczenia. A oni strzelili do leżącego wujka. Wyskoczyłam na korytarz "Mama, gdzie mama?". Talerze potłukłam, aż za mną dzwoniły. Ale ta ciemność mnie uratowała. Szłyśmy do sąsiadki Marii Matusiak, nie wiedząc, że już nie żyje. Tam było 14 osób, z czego 12 trupów. 19-letnia Jadwiga schowała się pod łóżko. Stasio miał 9 lat, pocięli go nożami, ale nie śmiertelnie. Kiedy podpalili dom, udało im się uciec. Myśmy się wycofały, bo usłyszałyśmy ukraińskie głosy i poszłyśmy do kowala, Ukraińca, który pracował u wujka. Wziął żonę za rękę i się wycofał. Dobry człowiek był, ale się bał. Szliśmy jeszcze kawałek i przy ostatnim domu ukraińskim mama poprosiła stojącą tam Ukrainkę, żeby dała mi coś do ubrania, bo byłam w samej sukience. Zdjęła swój kożuszek, ubrała mnie i powiedziała: "Idźcie, niech was Pan Bóg prowadzi". A na koniec nas jeszcze przeżegnała.
Chodzenie po krwi
W Kutach, gdzie zamieszkały z mamą u Ukraińca Dymitra Babiuka, ludzie umierali z głodu. W Rybnie miały całą spiżarnię jedzenia. - Worki mąki, w piwnicy kamienne garnki, w których mama trzymała powidła śliwkowe - wspomina Helena Łysiak. - Szynki zalane smalcem mogły leżeć i leżeć. Wszystko mieliśmy swoje. Kupowaliśmy tylko sól i naftę. Ale wszystkich ogarnął strach i bali się wrócić po dobytek.
Ostatecznie trzy dni po pogromie zdecydowała się tam pójść z chrzestną Marią Bawerową. - Weszłyśmy do domu wujka Kulbickiego - opowiada. - Tak jak się położył trzy dni temu na podłodze, tak leżał. A przy nim Krysia, ale tak ją posiekali nożem, że to była ludzka miazga. Podłogę pokrywała gruba warstwa skrzepniętej krwi z dwóch osób. Ciocia Maria powiedziała: "Wynoś wszystko z szafy, bo potrzebne cioci Zosi, zabili jej rodzinę". A ja, że po tej krwi nie będę chodzić do szafy, nad wujka nogami. Usłyszałam tylko: "Nie dyskutuj". Poszłam do sąsiadki Ukrainki, żeby mi pomogła, bo po tej krwi nie umiem chodzić, ona się klei do butów, ale mi odmówiła. Teraz się nie dziwię, bo sama bym nie poszła.
Przez miesiąc wywoziła dobytek do Kut. Z Rybna przywiozła do Zajączkowa zachowany do dziś kuferek, a w nim tamten kożuszek od Ukrainki. Potem dołączyło do nich żelazko na żar węglowy, znalezione w piwnicy rodzinnego domu, i kamienie ze schodów spalonego kościoła w Rybnie.
Miała 17 lat, kiedy w styczniu 1946 przywieziono je z babcią i mamą do Obornik Śląskich pod Wrocławiem w towarowych wagonach. - Moje życie tu potoczyło się podobnie jak tam - mówi. - W 1964 mąż zginął w wypadku drogowym, miał 37 lat. Zmarł na moich rękach, krew mi się przelewała przez palce, jak wzięłam w dłonie jego głowę.
Została z trójką dzieci. Cztery razy jeździli z synem do Rybna. - Zrobiliśmy rzecz ważniejszą niż moja powieść - podkreśla Edward Łysiak. - Zrealizowaliśmy projekt współpracy młodzieży polsko-ukraińskiej. Jeździliśmy do nich bez postawy roszczeniowej. Oni są biedni, ale ogromnie wrażliwi na punkcie godności i honoru.
Z inicjatywy Ukraińców wspólnie zbudowali tam pomnik upamiętniający Polaków. - "Z wami do 1944" - zaproponowałem taki napis - opowiada Łysiak. - I oni go przyjęli. Podczas poświęcenia pomnika powiedziałem: "Stoimy na waszej ziemi, nie polskiej, ale waszej. W 1349 roku przyszliśmy tu sami, ale ci, którzy tutaj się urodzili, traktują tę ziemię jak swoją ojczyznę. Zapragnęliście w końcu mieć własne państwo, ale podzieliły nas metody tej walki. Polacy, którzy to przeżyli, noszą w sercu głębokie rany". Po tej uroczystości ksiądz greckokatolicki powiedział, że gdyby wszyscy tak mówili, nie byłoby murów między nami. Nigdy nie rozmawiali z Ukraińcami o mordach na Polakach. Burmistrz Rybna uważa, że te zbrodnie popełniło NKWD. Ktoś inny, że Niemcy przebrani za Ukraińców. - Nasi przyjaciele z Ukrainy tej prawdy do siebie nie dopuszczają - mówi Łysiak. - Może trzeba tysiąclecia, żeby to zmienić. Ale przyjmujemy ich, a oni nas, z otwartymi ramionami.
Helena Łysiak nosi na szyi krzyżyk. - Wie pani, był taki czas, że myślałam: nie ma Boga - zwierza się. - Za co ja tak cierpię, za co Pan Bóg tak karze mnie? Nikogo nie skrzywdziłam i nie nienawidzę. Ale teraz, w każdy pierwszy piątek miesiąca, ksiądz do mnie przychodzi. Pan Bóg też za nas niewinnie cierpiał.

Vote up!
1
Vote down!
-2
#1431185

Ich męczeństwo nie poszło na marne. Zadbamy o to.

Krew, to najwyższa cena, jaką zna świat. Zapłacili nią za ziemię, w której leżą ich prochy.

Pozdrawiam serdecznie

Vote up!
3
Vote down!
-2
#1431199

Co się stało, że nie doszło do tych Obchodów?

 

OBCHODY ROCZNICY RZEZI WOŁYNIA
Utworzono: środa, 25, czerwiec 2014 06:41 | Opublikowano: środa, 25, czerwiec 2014 06:41

Prezentujemy program obchodów Rzezi Wołynia w Warszawie

16.00 Msza - Kościół Sióstr Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu.  
NIEDOKOŃCZONE MSZE NA KRESACH II RP
17.00 Marsz Pamięci - Z pl. przy Kościele Wizytek do Domu Polonii
18.30 Zakończenie Marszu przed Domem Polonii na Krakowskim Przedmieściu, przy tablicy upamiętniającej pomordowanych na Kresach....
W Asyście Wojskowej oraz pocztów sztandarowych odbędzie się złożenie kwiatów i zapalenie zniczy. 
Organizatorzy: Porozumienie Pokoleń Kresowych, Stowarzyszenie Rajd Katyński, Stowarzyszenie Solidarni 2010.
Patronat medialny - Kresowy Serwis Informacyjny

 

http://www.fundacja-niepodleglosci.pl/9-dziaalno/aktualnoci/784-obchody-rocznicy-rzezi-wolynia

Vote up!
2
Vote down!
-1
#1431203

 

 

Dzisiejsze granice ladowe Polski to 3511 km.

Z kim tak naprawde "chcielibysmy" miec otwarta granice  jesli ????

Z Niemcami - nie -  bo pamietamy ich mordy w II W.S

Z Ukraina - nie - bo pamietamy ludobojstwo na Wolyniu

Z Rosja - nie - bo pamietamy Katyn

Z Litwa- nie- bo tam nas nienawidza

Z Bialorusia - nie- wiadomo rezym Lukaszenki

Z Czechami - nie - za wojne o Cieszyn i Zaolzie

Z Slowacja - nie - za pomoc niemcom w czasie wojny i wkroczenie Krynicy i Sanoka

A moze by tak umiescic nasz kraj pomiedzy np.Francje i Hiszpanie

 

 

 

Vote up!
1
Vote down!
-2
#1431206

 

Wygląda na to, że bez względu na upływający czas, nie da się być obiektywnym, gdy chodzi o to, co dzieje się za Bugiem, na Ukrainie. Polakowi po prostu nawet nie wypada być w tym kontekście tak zwanym „niezaangażowanym arbitrem”.

W końcu chodzi o Kresy, chodzi też o miasto „Zawsze Wierne” i o kolebkę naszych tradycji narodowych. A 11 lipca, gdy słowa te piszę, musi też chodzić o Wołyń. Kiedy dziecko porzuca swe rodzinne gniazdo, łatwo kojarzymy to z biblijną przypowieścią o synu marnotrawnym. Kiedy robią to ludzie za nasze państwo odpowiedzialni, mówić należy o zdradzie.

No bo jak tu komentować „sytuację na Ukrainie”, jakby chodziło o jakiś zamach stanu w Afryce? Jak mówić o okradaniu obywateli tego kraju i wpędzaniu w nędzę przez ich władze, a nie zauważać, że z polskiego punktu widzenia, tragedia ta dotyczy przede wszystkim setek tysięcy naszych rodaków tam mieszkających? Jak można ronić telewizyjne łzy nad ofiarami bratobójczych walk w Donbasie, a nie pamiętać o „polach śmierci” pełnych ofiar ludobójstwa dokonanego na Polakach przez banderowców?

Takich pytań jest wiele. Odpowiedzi sprowadzają się do tej jednej i jakże gorzkiej konkluzji autorstwa Stanisława Wyspiańskiego: „Myśmy wszystko zapomnieli; mego dziadka piłą rżnęli… Myśmy wszystko zapomnieli”.

Z początkiem jesieni 2011 r. mój Teatr Nie Teraz dotarł ze spektaklem „Ballada o Wołyniu” do położonego na granicy Wielkopolski i Dolnego Śląska miasteczka Wschowa. To jedno z dziesiątek, setek miejsc na tzw. Ziemiach Odzyskanych, gdzie osiedlili się wypędzeni ze swojej ziemi mieszkańcy Kresów. Nie wszystkich wymordowały dwa okupujące Polskę totalitaryzmy i działający w ich cieniu ukraińscy naziści. Zaproszenie dla Teatru przyszło od Stowarzyszenia Huta Pieniacka. Ta nazwa odsyła nas do położonej ok. 80 km na wschód od Lwowa wsi. We Wschowie i okolicach mieszkają ocaleni z Zagłady i ich dzieci.

Tutaj konieczną zdaje się być dygresja dotycząca słowa „Zagłada”. Dzisiaj rozumiane jest ono powszechnie w kontekście niemieckiego planu likwidacji społeczności żydowskiej w latach II wojny światowej. Jest to rozumienie bardzo wybiórcze i dalekie od prawdy historycznej. Nie trzeba cofać się aż do biblijnej „rzezi niewiniątek”, aby w dziejach ludzkości odnotować bardzo liczne „zagłady”. I myślę, że nikt normalny nie będzie chciał klasyfikować ich wedle ilości ofiar.

W czasach nowożytnych mamy więc m.in.: Zagładę francuskiej Wandei, Zagładę Ormian w Turcji, Zagładę Ukraińców w Rosji Sowieckiej, Zagładę w Kambodży dokonaną przez Czerwonych Khmerów Pol Pota, Zagładę Tutsi w Rwandzie, Zagładę chrześcijan w muzułmańskim Sudanie, no i Zagładę Polaków zamieszkujących województwo południowo-wschodniej Rzeczypospolitej w jej granicach sprzed Jałty i Poczdamu. Tę ostatnią niektórzy „ubierają” w szerszą literacką metaforę, nazywając ją „Zagładą Kresów”.

A bez metafory było tak. Nocą 28 lutego 1944 r. Huta Pieniacka została otoczona przez dwa bataliony 4. pułku SS-Freiwilligen-Division „Galizien”, złożone z ukraińskich ochotników służących pod komendą Niemców. Polska samoobrona, wiedząc o tej akcji, postanowiła nie prowokować okupantów i ich ukraińskich sojuszników. Mężczyźni z bronią ukryli się w lesie, pozostawiając we wsi głównie kobiety, dzieci i mężczyzn w podeszłym wieku. Liczono, że po dokonanej rewizji mieszkańcy nie będą poddani większym represjom. Niestety, nad ranem wieś najpierw została ostrzelana z broni maszynowej i moździerzy, a następnie weszły do niej formacje policyjno-wojskowe. Część mieszkańców spędzono na cmentarz i tam rozstrzelano, pozostałych zgromadzono w kościele i stamtąd wyprowadzano po kilkanaście osób, które zamykano w okolicznych chatach i stodołach, po czym te zabudowania podpalano. Próbujących uciec mordowano w bestialski sposób. Cały dobytek mieszkańców wsi zrabowano.

Według ustaleń IPN, do tej eksterminacji przyłączył się kureń UPA oraz paramilitarne bojówki złożone z ukraińskich cywilów. Wracających z akcji esesmanów w sąsiedniej wsi Pieniaki przywitała brama triumfalna wystawiona przez ludność ukraińską. W Hucie Pienaickiej zamordowano 1200-1500 osób – mieszkańców wsi oraz przebywających tam wówczas uciekinierów przed bandami UPA. Dzisiaj po tej polskiej miejscowości nie ma dzisiaj nawet śladu, nie pozostał nawet kamień na kamieniu.

Istniejące od 2008 r. Stowarzyszenie Huta Pieniacka zrzesza ocalonych z Zagłady, członków ich rodzin i osoby wspierające. Celem głównym działalności jest upamiętnianie ofiar tamtej zbrodni, a szerzej ludobójczej eksterminacji Polaków dokonanej na Kresach w czasie II wojny światowej. Od ośmiu lat, w każda rocznicę krwawej likwidacji wsi, są organizowane specjalne obchody upamiętniające. Ale nie to jest najważniejsze w poczynaniach ludzi, którym przewodzi niezwykłej energii i szlachetności kobieta – pani Małgorzata Gośniowska-Kola, która zawsze uważała, że pamięci nie zachowa się bez edukacji młodzieży.

Stowarzyszenie ze Wschowy nie ogranicza się wiec tylko do martyrologii ziem zabranych, ale bardzo mocno eksponuje to, co w Polskiej historii było najchlubniejsze, a zarazem pochodzi z Kresów. Okazuje się, że takie podejście do sprawy przyciąga wielu młodych ludzi, chcących być dumnymi z własnego kraju, czego niestety im nie gwarantuje dzisiejsza rzeczywistość. Ratują więc cmentarz w Hucie Pieniackiej – jedyny materialny ślad po tej wsi. Od 2011 r. odnawiają polski cmentarz wojskowy z lat 1914-1920 w Brodach. Istotą tych działań jest praca własna członków Stowarzyszenia i ludzi ich w tym wspomagających, np. Stowarzyszenia Motocyklowy Rajd Katyński.

„Ballada o Wołyniu”, wciąż jedyny spektakl teatralny poświęcony Zagładzie, jest swego rodzaju wehikułem czasu, mostem do ludzi dobrych prawdziwie kochających Polskę. Dzięki spektaklowi poznałem Leona Popka, historyka z lubelskiego IPN, potomka wołyńskiej rodziny z Woli Ostrowieckiej i Ostrówki. 30 sierpnia 1943 r. obie wsie zostały zaatakowane przez sotnie Ukraińskiej Powstańczej Armii. W ciągu kilku godzin banderowcy we właściwy im okrutny sposób wymordowali ponad tysiąc bezbronnych ludzi, zrabowali ich dobytek i spalili zabudowania. Leon, podobnie jak pani Gosia, swój obowiązek utrwalania pamięci przodków widzi bardzo kreatywnie.

Doprowadzenie, pomimo obstrukcji władz ukraińskich, do profesjonalnych prac ekshumacyjnych na terenie Ostrówek, jest wyjątkowym dokonaniem, ale czymś jeszcze ważniejszym jest udział młodzieży w tych działaniach, jak i pracach związanych z porządkowaniem i upamiętnianiem miejsc mordów. To właśnie Leon Popek od 2008 r. jest organizatorem wyjazdów grup wolontariuszy i młodych ludzi z OHP z Lublina, którzy co rok w lipcu, w ten właśnie sposób przechodzą najlepszą lekcję patriotyzmu.

Takich przykładów jest więcej. Myślę, że polityczni hochsztaplerzy, którzy chcieli ze świadomości Polaków wyrugować ich korzenie, powoli przegrywają wojnę o pamięć. Bo jakże się nie radować, gdy słyszymy o inicjatywie: „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia”. Jej koordynatorem i inicjatorem jest wrocławska dziennikarka Grażyna Orłowska-Sondej, która od lat zbierająca środki i inspirująca dokumentowanie i odnawianie polskich mogił na Kresach. Jej konsekwencja i determinacja doprowadziły do tego, że latem tego roku nauczyciele i młodzież z Dolnego Śląska porządkować będą aż 54 cmentarze, m.in. na Wołyniu. Jednocześnie funkcjonować będzie wakacyjna szkoła języka polskiego i historii dla najmłodszych kresowian. Warto tutaj dodać, że pani Grażyna nie jest dzieckiem kresowej rodziny. Ona po prostu jest patriotką i rozumie, że bez tamtego kresowego świata, widzianego, jak u Józefa Mackiewicza, jako suma pól, lasów, domów, kościołów, ptaków i zwierząt oraz ludzi w ten pejzaż wpisanych, Polski nie będzie.

Więc patrząc na Wschód, tak to widzieć powinniśmy. Nade wszystko.

Tomasz A. Żak

 

Vote up!
2
Vote down!
-1
#1431210