London calling

Obrazek użytkownika Budyń78

Kazimierz Marcinkiewicz, nie na darmo nazwany przez Mazurka i Zalewskiego "zetafonem", co jakiś czas przypomina o sobie nową sensacją. Od wczoraj w mediach i internecie elektryzuje informacja, jakoby Lech Kaczyński, będąc jeszcze prezydentem-elektem, kazał podsłuchiwać Marcinkiewicza. Na szczęście, niezłomny szef ABW się na takie złamanie prawa nie zgodził. Sporządził jednak na ten temat notatkę, której nikt nie widział, ale były premier o niej usłyszał. Zagryzł jednak zęby na taką niesprawiedliwość i dzielnie pracował dla ekipy łotrów i totalitarystów z Prawa i Sprawiedliwości. Tylko zgadywać możemy, jak okrutnie zastraszany musiał być Marcinkiewicz, skoro przez tyle czasu bał się ujawnić kompromitującą informację. Wyjątkowo podła i cyniczna gra Kaczyńskich sprawiła, że najpierw pozostawał na fotelu prezesa rady ministrów, później zaś został wystawiony w wyborach na prezydenta Warszawy. Tu wyrządzono mu podłość największą, ponieważ dostał głosy od tak ponurych sługusów junty jak choćby autor tego bloga, co musiało być przeżyciem traumatycznym dla biednego Kazia. Marcinkiewicz, zmuszany i szantażowany, robił cały czas dobrą minę do złej gry, zacisnął zęby, gdy zmuszono go do objęcia funkcji w Londynie, po wcześniejszym jeszcze upokorzeniu przy okazji wyboru nowego szefa NBP. Dopiero po wylocie z kraju i zmianie sytuacji politycznej nasz bohater odważył się ujawnić straszliwe fakty. Czegoś jednak wciąż się boi, bo prawdę dawkuje nam pomału. Jeszcze ostrożniej zaś wydzielają nam ją dziennikarze(?) "Dziennika", którzy wywiad, który tyle zamieszania wywołał, wypuszczają ponoć dopiero pół roku po jego przeprowadzeniu i w dwa miesiące po autoryzacji. Gdyby naczelnym gazety byłby Tadeusz Mazowiecki, dałoby się to jakoś zrozumieć, ale przecież "Dziennik" to tabloid z przerostem ambicji, który na ogół nie czeka zbytnio z ujawnianiem kolejnych newsów. Dziennikarze nie piszą o żadnym drobiazgowym śledztwie, takim jak słynne śledztwo w sprawie Rywina, które przez pół roku zajmowało uwagę redakcji "Gazety Wyborczej". Na co więc czekali? Sam Marcinkiewicz, który w zdradzaniu swoich wyborców i promotorów jest równie niekonsekwentny, jak we wszystkich innych dziedzinach, sprawę próbuje bagatelizować, jednak wszystko rozgrywa się w sposób do bólu przerwidywalny: zwolennicy PiS nie wierzą w żadne jego słowo (nic nowego, pisałem o tym przy poprzednich rewelacjach), zwolennicy PO zaś w przypadku, gdy ktoś oskarża znienawidzonych przez nich Kaczyńskich tracą zdolność zadawania pytań, przyjmując każde oskarżenie bezkrytycznie. Pytań zaś jest kilka, większość zresztą pojawia się w większości takich sytuacji. Przyjmując (dla mnie karkołomne) założenie, że Marcinkiewicz mówi prawdę, należy zapytać dlaczego nie ujawnił tej informacji od razu? Przecież mielibyśmy do czynienia z faktycznym skandalem. Tymczasem Marcinkiewicz sprawuje jakby nigdy nic funkcję premiera, wspiera PiS, nawet po zabraniu mu teki premiera nie ujawnia faktów, tylko walczy w pierwszym szeregu w wojnie PiS/PO i kandyduje na prezydenta Warszawy. Nie informując przez cały czas o przestępstwie, sam je popełnia. Co więcej - godzi się na takie metody sprawowania władzy. O ile motywy działania Marcinkiewicza wydają mi się oczywiste (chce się podobać tym, co akurat mogą więcej), o tyle nie rozumiem poszczególnych jego działań. Sprawę może tłumaczyć jednak owe pół roku opóźnienia. W listopadzie mogło się wydawać, ze na wszystko zaraz znajdą się kwity, oskarżanie PiS o wszystko było najszybszą drogą do popularności, dlatego Marcinkiewicz zdecydował się na oskarżenie prezydenta, które było równie słabe, jak wszelkie inne zarzuty wobec poprzedniej ekipy. Nie wiedzieć czemu, dziennikarze jednak postanowili odłożyć sensację na potem. Pojawia się teraz, gdy trzeba odwrócić uwagę od akcji ABW, podróży życia, słabo wypadającego podsumowania pierwszego półrocza rządu itp. Spraw do przykrycia jest przecież wiele, a plan, czy nawet sam pomysł impeachmentu jest ciekawszy niż choćby skomplikowane przekręty przy okazji "darmowych podręczników". Przypomnijmy sobie, ile (i jakich!) spraw za jednym razem udało się zasłonić jedną wypowiedzią Palikota.Sam Marcinkiewicz zaś dziś umniejsza znaczenie swojego donosu i deklaruje "szacunek dla głowy państwa", pisze też, że dla niego nie ma sprawy (ale sprawa jednak jest, bo kwestia legalności rzekomych działań Kaczyńskiego nie zależy tu od widzimisię Marcinkiewicza) gdyż wie, że miłość do PO może minąć. Nie może się wycofać, bo liczy jeszcze na jakąś propozycję ze strony Platformy, która jeszcze przez pewien czas będzie rozdawać karty i posady. Jeśli jednak poczuje, że Tusk stracił grunt pod nogami, przypomni sobie, że podsłuchiwać go nie chciał Kaczyński za pomocą ABW, a Miodowicz za pomocą WSI.

Brak głosów