100-lecie śmierci Mieczysława Karłowicza - zapomniana rocznica

Obrazek użytkownika Łażący_Łazarz
Kultura

Przeszło bez echa choć rocznica TAKA.

 

8 lutego 1909 r. w Tatrach pod śnieżną lawiną zginął jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów. W Stolicy pamietało o nim tylko ]]>Warszawskie Towarzystwo Muzyczne (tutaj), ]]>ukochane przez młodego geniusza. Jemu to w testamencie Karłowicz zapisał cały swój dorobek i majątek. I chociaż w zawierusze wojennej majątek przepadł niemal w całosci a z dorobku zachowała się cząstka, to WTM wytrwale, do dzisiaj spłaca ten dług.

 

Dzięki temu, w dniu wczorajszym, ja słuchacz fortepianowy, miłośnik Tatr i niedoszły przewodnik beskidzki, miałem przyjemność uczestniczyć w obchodach tej smutnej rocznicy.

 

Koncert Pieśni i niezwykle pięknych wspomnień o Mieczysławie Karłowiczu, czytanych plastycznie przez Andrzeja Ferenca.

 

Nie będę przytaczał życiorysu Karłowicza – niech kto Polak ten poszuka. Zamiast tego przypomnę ujmująca opowieść o jego ostatniej podróży.

 

OSTATNIM ŚLADEM WYPRAWA PO MIECZYSŁAWA KARŁOWICZA
Opowieść z tomu: Na Bezdrożach Tatrzańskich – Mariusz Zaruski



]]>]]>

Na zdjęciu napis: Mieczysław Karłowicz na Szatanie

Znowu mam dążyć przez śnieżne bezdroża za nieuchwytną postacią zgasłego taternika-druha, szukać wzrokiem miejscami zawianych już śladów nart jego, na skrzydłach kurniawy lecieć myślą tam, gdzieś, pod nieznane jeszcze turnie, gdzie go uwięziło jakieś nieszczęście... a potem chodzić jak obłędny po wielkiej mogile i stawać, i słuchać, i nasłuchiwać, czy nie idą ze śnieżnych głębin jakieś głosy życia... I czuć swoją niemoc wobec władzy śmierci, rozumieć, że góry sam nie podźwignę i nie wyprowadzę go z mogiły do życia.
Po raz drugi całą mękę tę przeżyć. Był wtorek, dzień 9-ty lutego i zarazem dzień urzędowych godzin w biurze Towarzystwa Tatrzańskiego. Właśnie w biurze byłem zajęty, gdy koło godziny 11 przed południem weszła matka śp. Mieczysława, pani Irena Karłowiczowa. Wielkie przygnębienie znać było w jej całej postaci. W kilku słowach opowiedziała swe niepokoje.


,,Naznaczyłam sobie — mówiła pani Karłowiczowa — dwa terminy: jeden — godzinę 10 rano i ten już minął, drugi porę obiadową. Jeśli na obiad nie wróci..." Nie szczęśliwej matce trudno było uwierzyć, że Mieczysław może nie wrócić. Prosiła, żebym po obiedzie udał się ku Czarnemu Stawowi.
Ze śp. Mieczysławem Karłowiczem niejednokrotnie bywałem w Tatrach na wycieczkach i znałem jego niezwykłą ścisłość i punktualność, która przybierała cechy jakiejś machiny automatycznej, gdy chodziło o godziny powrotu z górskiej wycieczki: ani noc, ani burza nie mogły go wtedy powstrzymać. Czynił to dla matki, aby jej oszczędzić chwil niepokoju i wyczekiwania.


I oto ten Karłowicz, wyszedłszy wczoraj do Czarnego Stawu, dziś o świcie nie wrócił — dziś do godziny 11 nie wrócił! Nie wątpiłem, że zaszedł jakiś wypadek. Lawina, lawina — dźwięczało mi w uchu; daj Boże, żeby jakaś mała przygoda.


Uspokoiłem, jak mogłem, panią Karłowiczową, wszakże oświadczyłem, że zaraz wyruszę. Posłałem służącego po Staszka Gąsienicę Byrcyna, do którego umiejętności jazdy na nartach najwięcej miałem zaufania — żeby natychmiast z workiem turystycznym, nartami i łopatą (drugą łopatę miałem wziąć ze schroniska T.T. na Hali Gąsienicowej) stawił się u mnie; sam zaś poszedłem do domu przygotować się do drogi.


O godzinie 12 1/2 jechaliśmy już ze Staszkiem sankami do Kuźnic. Po drodze wstąpiłem jeszcze do pani Karłowiczowej — głównie dlatego, ażeby sama widziała, że pomoc dla jej syna już poszła.


Przewidywałem, że tragedia pod Małym Kościelcem się rozegrała: w drodze do Kuźnic przypuszczenia swe wypowiedziałem Staszkowi. W Kuźnicach wstąpiłem do leśniczówki i tam od leśniczego Marcina dowiedziałem się, że w przededniu koło godziny 6 1/2 rano Karłowicz koło leśniczówki przechodził, że tegoż dnia troje jeszcze turystów na karplach podążyło na Boczań, ale niebawem wrócili — Karłowicza z powrotem nie było.


Na nartach więc ruszyliśmy śladem. Coraz wyraźniej znać było na śniegu pomiędzy odciskami karpli ślady nart. Na Boczaniu śnieg w jednym miejscu pokruszony nartami: pierwsze zdjęcie fotograficzne. Na Skupniowym Upłazie ślady karpli raptem urwały się, dalej biegły samotnie dwie nitki, wyżłobione nartami.


Czemu tym trojgu zabrakło siły brnąć w młodym śniegu! Tyle razy widziałem w bardzo nawet głębokim śniegu ślady stóp wiodące do Hali Gąsienicowej, a nawet do Czarnego Stawu. Czemu tych troje na samym wstępie cofnęło się! Byliby jeszcze wczoraj wieść do Zakopanego przynieśli! Znać sądzono mu już było zginąć samotnie.


Był to właśnie czas, gdy po długim zachmurzeniu po raz pierwszy wyjrzały góry na słońce — przepyszne, białe, w śnieżnych gronostajach królewskiej swej szaty, uginały się, rzekłbyś, pod ciężarem śniegu. Lute mrozy zazdrośnie strzegły całości tej szaty. Na każdym zboczu, pod każdą granią wisiały niespadłe jeszcze lawiny. Rozumiał to Karłowicz i już na Skupniowym Upłazie szukał drogi bezpiecznej.

 

Niedaleko od miejsca, gdzie Upłaz opiera się o Kopę Królową, ślady na grań wybiegają i ciągną się wąziutką granią do samej Kopy. Na Hali Królowej ślady na wpół śniegiem zasypane, ledwo dostrzegalne w las młody skręcają... zrozumiałem dlaczego, widać liczył się z możliwością lawiny na zboczu pod Zakosem, tam, gdzie letnia ścieżka idzie. Ogromnym półkolem objechał Karłowicz to zbocze. Śnieg tu niesłychanie głęboki i istotnie, gdyby nie kosówki i smreczki, każdej chwili mógł ruszyć lawiną.


Dnia tego w górach śnieg prószył, lekka kurniawa zasłaniała wszystko welonem. Pokazały się już szałasy, Wzrokiem sięgam jak mogę najdalej. Tam, daleko, pod turniami Małego Kościelca ta rysa ciemna na śniegu? Na dole, na dole śnieg pokruszony... Tam, tam! Przeczucie złe dźgnęło mię w serce. Tam spadła lawina — nie wątpię.


Ale czyż to jedną lawinę widzi się na wycieczce?


Zjeżdżamy ze Staszkiem co prędzej ku szałasom Gąsienicowym. Śnieg młody tamuje bieg nart naszych; wchodzimy do schroniska — płaszcz Karłowicza wisi na ścianie, na stole rozłożona kuchenka polowa. Był tu i krótko popasał.


Za śladami nart dalej dążymy w górę ku Kościelcowi, wziąwszy ze sobą drugą łopatę. Droga i tu z wielką rozwagą wybrana: kierując się w górę ominąć chciał widocznie strome zbocze w pobliżu rozłożystego drzewa z tabliczką T.T. na letniej ścieżce, na którym to zboczu jednej zimy strąciłem nartami lawinę ze 20 m szeroką.

 

Na grani odsłania się widok straszny: ślady nart, idące po zboczu, gubią się w bruzdach i pokruszonych bryłach śniegu już spadłej ogromnej lawiny...
Z drugiego końca już nie wychodzą! Naga i bezduszna prawda: to jego mogiła!


Każę Staszkowi pozostać na miejscu, bo śnieg wszędzie niepewny, i ze stromego zbocza zjeżdżam na lawinę.
Śnieg twardy, zbity i świeżo dzisiejszym śniegiem przy sypany, kopiec olbrzymi, szeroki — grób śnieżny!


Co robić? gdzie szukać? Wieczór się zbliża. Zaczęliśmy kijami sondować lawinę, czy nie natrafimy na ciało, na przedmiot jaki — nartę lub kij narciarski; schodziliśmy całą lawinę, w różnych miejscach szukali.
Na próżno.


Już 30 godzin minęło od chwili katastrofy. Znając śp. Karłowicza i jego na wycieczkach zwyczaje, wyliczyłem, że przez to miejsce przechodził koło godziny 11 przed południem; nadzieja słaba uratowania jeszcze się, jeszcze kołacze, może tak słaba, jak to serce konające być może w tej chwili w lawinie.


Zmrok już kirem góry osłaniał, gdyśmy wrócili do schroniska Towarzystwa Tatrzańskiego na Hali Gąsienicowej. Posłałem Staszka do Zakopanego z kartką tej treści:


„Karłowicz zginął zasypany lawiną pod północną turnią Małego Kościelca. W lawinie szukaliśmy go na próżno. Czekam na Hali Gąsienicowej na ludzi z łopatami".


Staszkowi poleciłem 12 ludzi sprowadzić. Sam pozostałem w schronisku na noc bezsenną i długą. Nie mogłem wszakże w nim długo usiedzieć; nałożyłem narty, zapaliłem latarkę i na mogiłę wróciłem.
Księżyc już, już miał się wynurzyć zza szczytu Żółtej Turni, posępne Granaty stały w aureoli świetlnej kurniawy, którą wiatr na ich czołach podnosił, gdy przybyłem na miejsce. Słucham... może dźwięk jaki skąd doleci, może ktoś z głębi pocznie kołatać?


Na śniegu się kładłem, przykładałem ucho do śniegu, nasłuchiwałem, chodziłem po tej nieszczęsnej mogile, szukałem w niej kijem od nart; gdy czułem dotknięciem coś w śniegu obcego, kopałem przyniesioną łopatą...
Nic! głucho i pusto. Straszliwe jak śmierć sama milczenie!
Jedna z najcudowniejszych, jakie widziałem, i najsmutniejszych zarazem mroźnych nocy tatrzańskich iskrzyła się jeszcze ostatnimi brylantami gwiazd na niebie i ziemi, wokół góry w oślepiającym blasku księżyca stały olbrzymie i nieczułe na owe tragedie, które tam, na dole się dzieją, gdy znużony i zziębły do schroniska wróciłem.


Rankiem przyszli ludzie, w ich liczbie starzy przewodnicy: Klimek Bachleda i Jakub Wawrytko 1) i zaczęliśmy szukać planowo. Poleciłem ludziom kopać studnie w lawinie do samego gruntu, a tak blisko jedną od drugiej, aby przestrzeń między studniami można było dokładnie zbadać narciarskimi kijami. W każdej studni jeden, albo dwóch ludzi.
Kopaliśmy dzień cały. Dwudziestokilkustopniowy mróz utrudniał robotę: ręce i nogi marzły; styliska łopat po krótkiej pracy pokrywały się grubą warstwą lodu, którą trzeba było ustawicznie obtłukiwać. Rękawice do stylisk przylepiały się.


Pod wieczór przybyli jeszcze trzej narciarze, pp. A. Góraś, S. Zdyb i J. Lesiecki, z nich dwaj ostatni z łopatami i stanęli do roboty.
Dzień ten nie dał żadnego pomyślnego wyniku. Nie wątpiliśmy, że w grobie śnieżnym musiało zamrzeć już życie. Chodziło o odszukanie ciała.
O zmroku wróciliśmy do schroniska — ludzie musieli odpocząć i ogrzać się. Wieczorem przybyli jeszcze na nartach pp. Stan. Barabasz i L. Loria.
Nazajutrz w zwiększonym zastępie wzięliśmy się do pracy; kopaliśmy teraz w mniejszym, północnym kopcu lawiny. Śnieg tutaj, zarówno jak w kopcu głównym, tak był stłoczony i zbity w gęstą masę, że drewniane łopaty zupełnie go nie brały; tylko łopaty żelazne i rydle mogły łupać bryły podobne do brył gliny. Wychodząc ze studni robiliśmy w ścianie stopaje i po nich wyłazili na powierzchnię.


O godzinie 11 minut 20 z jednej studni rozległ się głos pracującego w niej przewodnika Jana Pęksy; „Jest pan!"


Skoczyliśmy w kierunku tym wszyscy. W gęstej masie śniegu widniała krawędź narty. Zachrzęściały łopaty, warstwa śniegu w oczach malała — ukazały się kute gwoźdźmi turystyczne trzewiki i cała postać, leżąca na nartach twarzą ku ziemi z rękoma naprzód wyciągniętymi... Nad głową na kilka centymetrów odtajana próżnia. Ciało już sztywne. Oczekiwaliśmy wszyscy tego smutnego rozwiązania zagadki, a jednak prawda straszną była w swej bezwzględności.



 

Wyjęto ciało z grobu. Na plecach worek turystyczny, czapki na głowie nie było, widocznie śneg falą przepływając ponad nim, czapkę mu zabrał. Tak samo i czekan, który gdzieś został w lawinie.


Nos był trochę spłaszczony, .poza tym ani na ciele, ani w odzieży żadnych uszkodzeń: śnieg widocznie zasklepił go od razu miękko lecz szczelnie, jak w formę gipsową. W tej formie śnieżnej, nie wykonawszy najmniejszego ruchu, umarł. Nad ciałem było 11/4 m śniegu.


Z własnych nart nieboszczyka zrobiono prowizoryczne sanki, uwiązawszy do nich poprzecznie dwa kawałki drzewa, w płachtę owinięto ciało i złożono na nartach. Ciało do nart przywiązano. Długą linę ujęli górale i ruszyliśmy ku Hali Gąsienicowej.


Gdy ciało odnaleziono, natychmiast posłałem Staszka z kartką do Kuźnic, zapowiadając przybycie ciała na godzinę 4 po południu. Przed odejściem zrobiłem szkic odręczny turni i zanotowałem dokładnie miejsce wypadku.
Nad wyraz smutny był pochód nasz ku Zakopanemu.
Właśnie, niemal w chwili, gdy zwłoki znaleziono, powstała sroga zadymka, która nie opuściła nas już do Kuźnic: długi sznur górali, brnących w śniegu głębokim — białe cuhy ich jak skrzydła na wichrze trzepocą — za nimi nisko w śniegu płynie postać w całunie.


Ku Karczmisku szreń była tak twarda, że musiano rąbać stopaje. Na Upłazie górale szli niżej, myśmy na nartach jechali nad nimi, trzymając ciało na linach, by na dół nie osunęło się.


Posępny korowód do Kuźnic przyjechał o godzinie 4 po południu, gdzie oczekiwali już: lekarz stacji klimatycznej dr Zychoń, komisarz stacji klimatycznej p. Janowicz, dr Andruszewski, medyk Lisicki i wielu innych.
Wszystko, dzięki poleceniom i osobistej pomocy hr. Zamoyskiego, było przygotowane do zastosowania zabiegów, mających na celu przywrócenie życia. Daremnie!


Duch nie powrócił do ciała, życie młode zagasło! Lawina, która pogrzebała śp. Mieczysława Karłowicza była lawiną warstwicową z młodego śniegu. Nie była ona deską śniegową w ścisłym tego słowa znaczeniu, gdyż brakło jej spoistości, charakteryzującej deskę; wszakże
ze względu na sposób jej oderwania się można ją odnieść do tej kategorii. Wypadek zaszedł na wschodnim zboczu Małego Kościelca, w miejscu zasłoniętym od wiatrów zachodnich; śnieg tam podczas padania nie został w gęstą masę przez wiatr stłoczony, lecz leżał dość miękką, do 40 cm głęboką warstwą, tylko w żlebie i wśród kosówek było jego więcej. Jak zaznaczyłem wyżej, przez kilka dni poprzednich śniegi w górach padały, po czym nastąpiły mrozy. Śnieg w takim niemal stanie jak bezpośrednio po spadnięciu pokrywał wszystkie zbocza i turnie, nie było odwilży, nie mógł też on ani z warstwą starego śniegu dokładnie się spoić, ani nawet we własnej swej masie.
Pod samymi wszakże turniami u wylotu żlebu spoistość jego była już większa, na dole bardzo słaba. Tam, gdzie kończą się dubrawiska Małego Kościelca, jest ścianka skalna — turniczka, widzialna ze ścieżki — potem żleb, a dalej znowu ścianki turni Małego Kościelca. Jedna z nich wielka, o wyglądzie przewieszonej płyty. Pod tą płytą był środek lawiny. Lawina wszakże wypadła ze żlebu pomiędzy tą płytą a ścianką wysuniętą na północ i zaraz na grzędzie (ledwo dostrzegalnej) u wylotu żlebu, rozbiła się na dwa strumienie: jeden — południowy — utworzył kopiec główny lawiny, drugi — północny — kopiec mniejszy. W tym mniejszym, o długość 3 m od ostatniej krawędzi lawiny, znaleziono ciało.


Wypadek ten — przekonany jestem — miał przebieg następujący: Karłowicz, idąc w górę dubrawiskami, w pobliżu turni Małego Kościelca znalazł się za wysoko, mniej więcej w połowie wysokości całego zbocza, licząc od podnóża skał. Należało mu albo pomiędzy kosówkami stromo zjechać na dół, albo podać się pod same turniczki.


Coś go jednak złudziło, zapewne skąpo rosnące kosówki na wypukłości (rodzaju grzędy) gruntu pod samym żlebem. Kosówki te stary śnieg dobrze trzymają, ale dla młodego ich wierzchnie gałązki nie są żadną oporą. Kosówki go omamiły i ruszył poziomo, zamierzając przetrawersować pole na wysokości, na której się znalazł. Prawdopodobnie był na wprost żlebu, gdy nagle z błyskawiczną szybkością całe zbocze ruszyło. Musiało się to dziać w ten sposób, że najpierw drgnęły pod nartami niższe części warstwy młodego śniegu, a zaraz, bezpośrednio jęły bryłami się łupać części powyżej się znajdujące.


Wszystko to połowę drogi jechało w postaci desek, dopiero potem w bryły się pokruszyło, częściowo nawet przechodząc w lawinę pyłową.
Odruchowo musiał Karłowicz skierować się do ucieczki (miał foki na nartach) i może nawet parę metrów samoistnie ujechał (dlatego sądziłem, że mógł minąć ową wypukłość gruntu pod żlebem i zacząłem poszukiwania w kopcu południowym); wszakże strumień śniegu zabrał go z powrotem; potknął się dopiero na kopcu, który usypały warstwy poniżej jego drogi się znajdujące, upadł, a tuż za nim wtoczyły się fale brył (jeszcze dość miękkich) i śniegu płynnego, które przeszły przez niego, zabierając mu czapkę i czekan. Zasklepiły go w jednym momencie. Utrata przytomności i śmierć musiały nader szybko nastąpić.


Czas od ruszenia lawiny do spadnięcia ostatniej jej cząstki nie przewyższył zapewne 3 sekund. W czwartej zapanował już spokój. Tyle wyczytałem z ostatnich śladów nart nieodżałowanego druha-taternika.
Niechaj w spokoju spoczywa.

P.S. Ciekawy i zarazem rzadki fakt, symbolizujący niejako nieśmiertelność ducha ludzkiego. Na drugi dzień po wydobyciu ciała z lawiny udałem się na miejsce wypadku w towarzystwie p. Króla, wykopaliśmy tam studnię w śniegu do samego gruntu i na kamieniu zrobiliśmy znak farbą, mając na myśli wzniesienie w przyszłości kamienia pamiątkowego dokładnie w miejscu katastrofy. Ściąłem wówczas gałąź z pobliskiego krzewu i wetknąłem ją w śnieg na powierzchni, ażeby można było miejsce to łatwiej odnaleźć. Gdy w maju przybyłem znowu tam z robotnikami w celu omówienia robót około kamienia pamiątkowego, znalazłem tę samą gałąź leżącą na ziemi, a na niej — wyrosłe z niej zielone świeże pędy...
Non omnis moriar — głosi na kamieniu napis.


(ŁŁ: to tak bysmy nie zapominali o Naszych Najlepszych)

Brak głosów

Komentarze

media zajete,szykuja sie do najazdu na Talibow,pozdrawiam i dzieki za ten wpis

Vote up!
0
Vote down!
0
#13116