Niemiecki humor

Obrazek użytkownika Marcin B. Brixen
Humor i satyra

Po miesiącach posuchy telewizyjnej spowodowanej nastymi edycjami tańczenia, śpiewania i gwiazdowania pojawił się nowy program. Jak prawie wszystkie programy polskich telewizji, był na licencji. W tym przypadku licencja była niemiecka, a tytuł brzmiał "Tscheslau aus Breslau". Tscheslau, czyli Czesław, i jego rodzina "aus Polen" przeżywali w Niemczech mnóstwo zabawnych przygód - głosiła zapowiedź.
Hiobowscy w komplecie (oprócz siostry, była na randce ze swoim chłopakiem) zasiedli przed telewizorem. Zaczął się program. Utrzymany był o dziwo w konwencji talk-show. W studiu, otoczeni rzędami publiczności, siedzieli prowadzący. Zapraszali gości, rozmawiali z nimi, rozmawiali z publicznością i rozmawiali ze sobą.
- No a Czesław? - zapytał Łukaszek.
Był i Czesław. Czesław, a właściwie Tscheslau, był bohaterem krótkich filmików puszczanych jako przerywniki. Akcja działa się w Niemczech. Próbował ukraść samochód, okraść mieszkanie, zgwałcić staruszkę, kupić gazetę z ogłoszeniami o pracę i zreperować rower. Oczywiście nic mu się nie udawało.
Publiczność w studiu wyła ze śmiechu.
- E... Y... Hm... - bąkała mama Łukaszka. "Wiodący Tytuł Prasowy" opublikował tego dnia artykuł, w którym bardzo zachwalał ten program. Przestrzegał też ten artykuł przed wybuchami bezmyślnego, nacjonalistycznego gniewu. Cały czas dusiła w sobie negatywne emocje powtarzając cicho:
- Nie jestem Polką, jestem Europejką... - ale jakoś to nie pomagało. Kiedy pokazano scenkę jak Tscheslau pierze żonie zużyte podpaski, wstała i wyszła. Przed wyjściem oznajmiła, że jutro przeczyta w "Wiodącym Tytule Prasowym" recenzję programu, bo może jednak to dobry program.
Babcia mruknęła coś o oportunizmie. Dziadek zanucił:
- Niech żyje nam towarzysz Stalin, co usta słodsze ma od malin... - i babcia obraziła się i też wyszła.
W następnej części programu był rozmowy z publicznością.
- Spotkałam kiedyś Polaka - mówiła jakaś zaaferowana pani z publiczności, stojąc, a obok niej stał jeden z prowadzących i podsuwał jej mikrofon pod wszystkie trzy podbródki. - I wyobraźcie sobie, on nie wiedział gdzie jest Donnerwetterzweiskarpetenhof!
- Hahaha - zaśmiali się w studiu.
- Gdzie jest Donercośtamhof? - zapytał Łukaszek.
- Nie wiem - powiedział tata.
- A co jest w tym Donercośtamhof?
- Też nie wiem.
- No to czemu o tym mówią?
- Nie wiem.
- Dziwne - zamyślił się Łukaszek i podparł brodę pięścią.
Po kolejnej scence z Tscheslauem prowadzący zaczęli opowiadać dowcipy. Pierwszy dowcip brzmiał następująco:
- Wchodzi Polak do kuchni, a tam co? Gówno!
Publiczność w studio płakała i pokładała się ze śmiechu. Następne dowcipy były podobne do pierwszego.
- Wchodzi Polak do sklepu, a tam co? Gówno!
- Wchodzi Polak do domu, a tam co? Gówno!
- Wchodzi Polak do auta, a tam co? Gówno!
Hiobowscy jakoś się nie śmiali.
- Co ich tak śmieszy? - zapytał Łukaszek.
- Że Polak - odpowiedział dziadek, po czym stwierdził, że szkoda życia na oglądanie tego programu i poszedł.
Program zresztą zaraz się skończył.
- Czy nie ma śmiesznych dowcipów po niemiecku? - zapytał Łukaszek.
- Są - przyznał tata Łukaszka. - Tylko, że albo tłumaczone z innych języków albo wymyślanego przez kogoś innego.
- To powiedz jakiś śmieszny dowcip po niemiecku - zażądał Łukaszek.
Tata uśmiechnął się złośliwie i wyrecytował:
- Wenn ist das Nunstruck git und Slotermeyer? Ja!... Beiherhund das Oder die Flipperwaldt gersput!
Łukaszek na szczęście nie pękł ze śmiechu, chociaż śmiał się długo.
Potem przez tydzień razem z Grubym Maćkiem wołali na okularnika z trzeciej ławki "Slotermeyer". I doprowadzali go do szału nie mówiąc ani dlaczego go tak nazywają, ani co to znaczy.

Brak głosów

Komentarze

jest z Monty Python'a. Jedno jest pewne - jest to raczej łamany niemiecki mówiony przez anglika. Po prostu bełkot.
"Slotermeyer" - tu chyba chodziło o rzeźnika... :)

Vote up!
0
Vote down!
0
#13563