Wicie, rozumicie
Cieszę się, że R. Ziemkiewicz dostrzega nareszcie możliwość, że „UE” za jakiś czas stanie się czymś fasadowym lub zupełnie zniknie z obszaru pomysłów konstruktorów nowej Europy. Wprawdzie sam RAZ należał do tej grupy publicystów, którzy przed akcesją do „struktur unijnych” nie chcieli nawet słyszeć o argumentacji „na nie”, ale z czasem, jak wiemy, zaczął przeglądać na oczy. Sam więc najpierw, parafrazując to, co napisał w „Rz”, widział, lecz nie dostrzegał, no ale w końcu zaczął i dostrzegać. Dobre i to.
RAZ pisze bowiem:
„Najwyraźniej w kręgach, które robią strategiczną politykę niemiecką − prawdziwą politykę, nie paplaninę dla mediów − nie ma przekonania, że Unia za dziesięć, piętnaście lat będzie tym, czym obiecuje być. A w każdym razie dopuszcza się w tych kręgach jako możliwość bardzo realną, że jej nie będzie, albo że będzie fasadą.”
I spostrzeżenie to pada w kontekście refleksji nad całkowitą obojętnością nie tylko polskich polityków na przymierze niemiecko-rosyjskie związane z budową słynnego bałtyckiego rurociągu. Niemcy faktycznie myślą parę dekad wprzód (polscy politycy rządzący mają zwykle perspektywę najbliższego sondażu wyborczego), toteż ich sojusz z Moskwą jest zaplanowany na długie lata. Nordstream to nie jest przymierze ekonomiczne, lecz współpraca strategiczna, zaś celem tejże współpracy jest ustanowienie i Niemiec, i Rosji jako gwarantów pokoju w całej „nowoczesnej Europie”. Pomysł nie nowy i przy stałej admiracji, jaką Rosję darzy Francja, przy wyspiarskiej „splendid isolation” wobec tego, co się dzieje na Starym Kontynencie oraz przy zbliżeniu USA do Rosji, istnieją realne szanse powodzenia tego pomysłu. Jak niebezpieczna jest to dla nas sytuacja, nie muszę chyba nikogo myślącego przekonywać, skoro do tej pory Rosjanie pokazywali, jak potrafią ekonomicznie i energetycznie szantażować rozmaite państwa europejskie. Niedawne wystąpienia Putina (nie tylko na Westerplatte, ale i na konferencji prasowej) można odczytywać także w taki sposób, iż Polska może dołączyć do niemiecko-rosyjskiego, strategicznego projektu, o ile będzie respektować rysujący się podział sił.
Polski establishment, który jedyne rozwiązanie problemów naszego kraju widział w „zatopieniu go w Unii” na wizję rysującego się sojuszu, o którym tu mowa, reagował albo jego aprobatą (jak zwykle komuniści, których serca biją w chwilach próby zawsze po moskiewskiej stronie), albo groźnym pomrukiwaniem przy jednoczesnym wzruszaniu ramionami spowodowanym tym, że „niewiele da się zrobić”. Liczono zresztą, że nasze ewentualne protesty przeciwko „rurze” poprą rozmaite państwa – z czasem jednak okazało się, iż chętnych do takiego wsparcia jest coraz mniej (słyszałem, że nie tylko Finlandia, ale i nawet Szwecja już nie zamierza protestować). Zresztą, czy liczono na cokolwiek, naprawdę? Może po prostu na to, że „wszystko się jakoś ułoży”, a może na to, że po „końcu historii” (w tym wypadku polskiej, ponieważ akcesję traktowano jak przekraczanie Rubikonu) nastanie taki ład europejski, że nie tylko wszyscy będą „współdecydować” o wszystkim, ale też nie będzie państw agresywnych, neoimperialnych, tylko przeciwnie, same pokojowo nastawione do siebie.
Tymczasem historia XX wieku pokazała, że międzynarodowe organizacje mogą być traktowane instrumentalnie przez państwa silne oraz że za codziennym teatrem, w którym politycy występują, udając dobrych wujków każdego podatnika czy wyborcy, kryje się odwieczna niemalże walka o wpływy na rozmaitych kontynentach, o zdominowanie państw słabszych itd. To oczywiście elementarz, aczkolwiek tej lekcji historii „elity polityczne” w naszym kraju nie wzięły sobie do serca, przedstawiając „UE” polskim obywatelom niemalże jak instytucję charytatywną, która bogatym krajom będzie zabierać, biednym dawać i nikomu krzywdy zrobić nie da. Chociaż może było inaczej? Może właśnie doskonale wiedzieli, że „UE” to może być świetnie pomyślana fasada zasłaniająca prawdziwe geopolityczne relacje na kontynencie i może wiedzieli, że jedynym celem polskich polityków powinno być dostanie się na unijne salony, bo tam przynajmniej można bardzo przyzwoicie zarobić, a się nie orobić?
To nie jest taki nieprawdopodobny scenariusz. Nie mając bowiem żadnej wizji cywilizacyjnego rozwoju kraju i licząc na to, że Polskę ze zniszczenia komunizmem podniosą inni (młodzi i aktywni zawodowo Polacy zaś niech sobie szukają roboty za granicą, w ten sposób przysłużą się ojczyźnie), mieli ci przedstawiciele „elit politycznych” jasno sprecyzowany cel – dobrze się urządzić na eurokratycznych posadach, zaś życie niech toczy się dalej. Pozbawieni morale ludzie udający polityków realizowali i nadal realizują w ten sposób swoje egzystencjalne marzenia o dobrobycie, a nawet luksusie, mając zwykłych obywateli za frajerów, co sami sobie są winni. Do tego zatem dochodzi, że sprawy polskie wydają im się jakoś obce, dziwne, przerastające ludzkie pojęcie - wystarczyło choćby poobserwować zachowania obecnego rządu wobec kryzysu i problemów z budżetem. Jak zwykle najciekawiej wypowiada się min. Rostowski:
„Szczerze mówiąc, szarża z szablą na czołg nie jest w moim stylu. Będę robił to co możemy przeprowadzić. Rządzenie nie polega na tym by dostarczać fajnych materiałów dziennikarzom poprzez kłótnie polityczne. Pomysł by proponować reformy, o których wiemy, że nie uzyskają wymaganego poparcia politycznego jest działaniem niepożądanym i podważy wiarygodność Polski zagranicą. Po co tworzyć jeszcze dodatkowe pola walki? Oszczędzimy ludziom konfliktów. Jeśli nawet zaproponowalibyśmy dobre reformy, a one by upadły, to po co mamy czytać w światowej prasie, że to się nam nie udało? Potrzebujemy tego? Czy chcemy by dzięki temu złoty się osłabił, co doprowadzi do wzrostu kosztów obsługi długu?”
Można z tej wypowiedzi odnieść wrażenie, że oto jakiś obserwator dzieli się z nami swoimi obserwacjami, nie zaś ktoś, kto od wielu miesięcy zasiada na ministerialnym stanowisku i może decydować o wielu sprawach. To jednak jest naturalne, jeśli bowiem dla tychże polityków najważniejszy jest image oraz poklepywanie po plecach na eurosalonach, to nic dziwnego, że problemami kraju zajmują się w wolnych chwilach, przy okazji, a i to dość sporadycznie.
W przeciwieństwie natomiast do polskiego establishmentu, niemieccy i rosyjscy politycy realizują swoją twardą politykę od lat i świetnie się mają. Nic też dziwnego, że traktują nasz kraj z politowaniem. Jeśli za paręnaście lat okaże się, że projekt pt. „UE” był kompletnym niewypałem, a sojusz niemiecko-rosyjski wejdzie w fazę kulminacyjną, nasi politycy pewnie powiedzą „wicie, rozumicie, ale przynajmniej się staraliśmy”.
http://www.rp.pl/artykul/358942_Ziemkiewicz__Gazociag_przyjazni_.html
http://www.rp.pl/artykul/358876_Rekordowy_deficyt_budzetu.html
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1621 odsłon
Komentarze
Re: Wicie, rozumicie
5 Września, 2009 - 11:32
Niestety mieszkam po prawej stronie Wisły więc chyba czas zacząć uczyć dzieci po rosyjsku coby rozumiały wroga a przy okazji dodatkowo zacząć uczyć się stawiać kosy na sztorc pod odpowiednim kątem.
----------------------------------------------------------- "Polska Niepodległa to Polska niebezpieczna" Lenin
FYM,też dostrzegam miłą moim poglądam "ewolucję" RAZ,a!
5 Września, 2009 - 11:54
pzdr
antysalon
Re: Wicie, rozumicie
5 Września, 2009 - 17:42
Nie wszystko jest dla mnie jasne. To niby, gdybyśmy nie weszli do UE (znam wady tego organizmu), to byłoby lepiej w sensie naszej pozycji międzynarodowej, bylibyśmy mocniejsi wobec Rosji i Niemiec. Jakim cudem?
Jeśli są układy, to taki kraj jak Polska powinna jednak trzymać z najsilniejszym układem, czy nie. Jeśli Niemcy myślą (o sobie - rzecz jasna, ale jednak w kontekście międzynarodowym), to może warto być ich najlepszym kumplem. Nie rozdrabniać się z Rosją, ale być fąflem Niemiec, za pan brat, jak to z przyjaciółmi bywa???
FYM chyba zaprezentował tu wizję bezalternatywną, a to jest kiepska wizja. Niczego się nie dowiaduję, oprócz tego ,że nasi politycy są - jak to określił Gudzowaty - małolitrażowi. Ale to wiem doskonale i dlatego chcę zmienić elity w ogóle, albo mieć jakiś wpływ na ich wymianę.
Mamy wybór - możemy wybrać owych silniejszych, z którymi będziemy snuć wizję przyszłości i to ten właśnie wybór sobie wywalczyliśmy. Nie wybraliśmy przecież (bo nie mogliśmy) rzeczywistości, w której mocarstwa nie będą swobodnie kształtowały swoich wzajemnych stosunków. One będą to zawsze czynić. Wywalczyliśmy jednak możliwość wybierania między samą Moskwą jako sojusznikiem i patronem, a zachodnimi krajami (Niemcami, USA) jako sojusznikami i patronami (tak, tak mocarstwa patronują i zawsze będą patronować). Rosję zawsze jeszcze możemy wybrać jeśli nabierzemy apetytu na taki krok. Lepiej być chyba z bogatymi, jakoś tam demokratycznymi i praworządnymi zwłaszcza wtedy jeśli tym mocarzom przychodzi do łbów flirtować z Moskwą. Powtarzam - właśnie wtedy.
Piotr W.
Piotr W.
]]>Długa Rozmowa]]>
]]>Foto-NETART]]>
FYM-ie
5 Września, 2009 - 19:21
to, że UE wyciągnie kopyta jest dla mnie niemal pewne. Każdy socjalizm tak bowiem kończy.
A słyszałeś o idei Mitteleuropy? Moim zdaniem Niemcy będą dążyć w tym kierunku.
pozdrawiam
Kirker prawicowy ekstremista
Kirker prawicowy ekstremista
@ FYM
7 Września, 2009 - 14:26
O tym, że Niemcy i Rosjanie mają naturalną skłonność do siebie, to wiedzą wszyscy w miarę wykształceni ludzie w Europie, w tym nasi politycy.
O tym, że sojusz Polski z USA jest przeciwwagą dla powyższych skłonności - też wiemy.
Gorzka prawda jest taka, że nie mamy wpływu na amerykańską politykę zagraniczną (kto ma?) i jeżeli kiedyś amerykanom opłaci się nas sprzedać - to nas sprzedadzą. Zdaje się, że amerykanie serio biorą pod uwagę taką możliwość, ponieważ ich wkład w bezpieczeństwo naszego kraju jest więcej niż skromny.
Kolejna trudna prawda jest taka, że być może pax americana dobiega końca. Nie jest pewne, co się stanie z USA w najbliższej przyszłości - ponieważ pozycja tego kraju wynika z bardzo specyficznych uwarunkowań, które w tym momencie przechodzą wyjątkowo poważny test.
Bez USA nie ma miejsca na choćby fasadową niepodległość Polski i innych krajów w rejonie. Jest to kolejny pewnik.
Istnienie lub nie UE jest wym kontekście rzeczą drugorzędną.
Natomiast patrząc wstecz, można co najwyżej wieść historyczne spory, czy lepiej byłoby nam z UE czy bez. Odpowiedź na pytanie - przy maksimum dobrej woli - wcale nie jest prosta.
hak
hak