Witold Gombrowicz

Obrazek użytkownika Marek Jastrząb
Blog

Sztuka jest arystokratyczna do szpiku kości, jak książę krwi. Jest zaprzeczeniem równości i uwielbieniem wyższości. Jest sprawą talentu, czy nawet geniuszu, czyli nadrzędności, wybitności, jedyności, jest także surowym hierarchizowaniem wartości, okrucieństwem w stosunku do tego co pospolite, wybieraniem i doskonaleniem tego co rzadkie, niezastąpione, jest wreszcie pielęgnowaniem osobowości, oryginalności, indywidualności

Dziennik, 1960

Zacznę od cytatu: Poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja, czwartek – ja. Kiedy przeczytałem te słowa, na lata odrzuciło mnie od czytania Dzienników. I nie tylko od nich, bo pozostałe utwory dawno już skreśliłem. Szczególnie Ferdydurke, dzieło lekturowe, a więc z góry skazane na brak mojego zainteresowania. Megaloman, zadurzony w sobie histeryk, stwierdziłem. Co taki zarozumialec może mi przekazać, czego nauczyć? Toteż nie znając dzieł autora Pornografii, potrafiłem mieć o nim stanowczo paskudne mniemanie.

Ale wkroczyłem w następny etap i wygięło mnie w drugą stronę: poszedłem po rozum do głowy. Że zaś miałem do niej daleko, zajęło mi kęs czasu, nim odkryłem: Dzienniki po czytaniu są mądrzejsze niż przed, a megalomania ich autora, to sposób artysty na osobne istnienie, jego zmyłkowy makijaż, ochronna charakteryzacja, psychologiczna farbka, izolacja od zewnętrznego świata i celowa poza. Celowa, gdyż na każdym kroku podkreślał, że warunkami artyzmu są samotność i wyrzeczenie; wyzwolenie dokonuje się przez uwolnienie wszystkich cech obecnych w artyście.

Zamierzona ekspozycja i prowokacja polegająca na uzewnętrznianiu i wyolbrzymianiu własnych wad i słabości, świadome, niejednokrotnie bolesne eksperymentowanie na sobie, było dla niego niczym więcej, jak zbieraniem i wykorzystywaniem do pisania tak zgromadzonych doświadczeń. Jeżeli się o tym nie wie, łatwo można pójść po najmniejszej linii oporu i uznać Gombrowicza za kabotyna, pyszałka lub snoba. Łatwo dać się nabrać na jego pozerstwa i zgrywne miny.

Artysta bywa nim wtedy, gdy jest sobą i tworzy tylko poprzez siebie; wtedy jest autentyczny, niezakłamany, wolny i wyzwolony od nacisku otoczenia. Wówczas ma własny filtr osobowościowy, który wykształca w nim i narzuca mu indywidualny styl wypowiedzi.

Styl, to człowiek, a człowiek ulega nieprzerwanemu formatowaniu przez los, bezustannemu dostosowywaniu własnej twarzy do zmiennych okoliczności. Styl, to człowiek i jego siła woli; jeśli na dodatek jest artystą, broni się przed atakiem osaczających go ról. Społecznych, egzystencjalnych, kulturowych. Broni się wszczepiając sobie w twarz odpowiednie grymasy, akuratne wyglądy, słuszne skóry i stosowne maski. Używa poprawnych min, by nie dać się zaprząc do chodzenia w stadzie, na modnym pasku, po wytyczonych ścieżkach, do bycia idealnie, wzorowo, pedantycznie porządnym, opłukanym z wad i ulizanych postaw, nie chce poruszać się po świecie w sposób kostyczny, pryncypialny i w dętym namaszczeniu. Chce być sobą, bo bycie sobą, bycie rozpoznawalnym JA, to wstęp do bycia artystą: razem z nieznośnym dobrodziejstwem inwentarza.

Nie jest kopistą artystycznej wypowiedzi, nie fabrykuje więc swoich tekstów według pigularskich, matematycznych, przesadnie semiotycznych recept. Nie pisze na obstalunek doraźnej chwili, dyspozycyjnym, lokajskim i skwapliwym piórem, jak pastwiący się nad nim doktrynerzy, marudni poloniści uprawiający sabaty nad jego utworami, owe sztywniacko-poprawnościowe wygibasy przytępych belfrów w rodzaju profesora Pimki; tworzy sobą, bo, jak mawiał Flaubert: Pani Bovary, to ja.

Jest sobą, człowiekiem pojedynczym czyli kwintesencją uczciwości swoich zdań. Nieoczyszczonym z kompleksów, skaz i zalet. Obsesji czy śmiesznostek nawet. I dopiero wtedy ma przekonanie: jest artystą całkowitym. A ponieważ wszystkie te właściwości są składowymi częściami artysty-arystokraty, to skumulowane w jedną, przepuszczone przez jego osobowościowy filtr, oferują nam, zżeraczom codziennego chleba, tekst godny miana arcydzieła.

Niestety, wedle słów Gombrowicza, artystów piszących sobą, jest niewielu. Nielicznych stać bowiem na niewymuskaną odwagę pisania pod prąd, wbrew utartym, stadnym gustom, na przekór grupowym, ufryzowanym konwencjom i przyzwyczajeniom do usypiającej sztampy. Mechaniczna poetyka współczesnego pisania poprawnościowego spowodowała, że artystą jest teraz każdy, kto posiadł gładką umiejętność posługiwania się gramatyką i zdał przyspieszony kurs ortograficznego prawa jazdy.

Nie brak im zadatków na talent, ale talent utyka im w szczerbach odwagi bezkompromisowego bycia sobą, doskwiera wycieńczoną oryginalnością, prześladuje ledwo pełgającą Iskrą Bożą. Lękliwi, zawistni, literacko nierozbudzeni, bez wewnętrznego żaru, poloru i uargumentowanej charyzmy, obdarzeni małostkowością i przedwczesnym wytryskiem zarozumiałości, zaludniają awaryjny Parnas dla śniętych krów artystycznych.

Poglądy Gombrowicza na sztukę są więc mocno krzywdzące. Lecz artysta jest usprawiedliwiony okolicznościami, które skłaniają go do ferowania tak radykalnych wyroków. A usprawiedliwieniem tym jest jego emigracja. Od 1938 roku gości poza krajem. W Argentynie zastaje go II Wojna Światowa i już nigdy nie wraca do Polski (umiera we Francji w 1969 roku).

Zresztą powstała po wojnie karykatura kraju zniechęcała raczej, aniżeli kusiła do powrotu. Przed wojną mówiło się o nim. Czasem w superlatywach, czasem z kompletną nieznajomością rzeczy, ale choć kontrowersyjny i sprawiający recenzentom kłopoty, to przecież był publikowany, wydawany, dyskutowany. Natomiast w Kraju Pampasów zaczyna od zera; przekształca się z autora głośnej powieści Ferdydurke w nieznanego, początkującego debiutanta na literackim dorobku i powoli wyrabia sobie markę: pisze felietony, eseje recenzje do tamtejszej prasy. Uparcie pracuje nad sobą i wreszcie dobija się uznania. Lecz jako znerwicowany duch, nie cierpi ustabilizowania: nudzi go tutejsza martwota artystycznego środowiska, zatem wyjeżdża do Francji.

Obcy tam, skąd wyjechał, nietutejszy tu, dokąd go przywiało, nie może sobie znaleźć miejsca. W Ameryce Południowej nie istnieje tak, jak na to zasługuje, w PRL. jest na indeksie, ima się więc nowej pracy: znowu pisze felietony, eseje, recenzje, następne powieści, publikuje i wystawia dramaty, kontynuuje Dziennik, który emituje Radio Wolna Europa.

http://www.pisarze.pl/felietony/3031-z-lotu-marka-jastrzebia.html

Brak głosów

Komentarze

Powiem ci krótko: - "Co kto lubi.. - Ksiądz Kaśkę, organista kluski"

Na mnie tego rodzaju "wynalazki" ("Gombrowicze" - e tutti quanti - i to nie tylko w literaturze) nie oddziaływują wcale - ale to WCALE!

- Ja zawsze Kaśkę wybiorę..

cornik
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, áldd meg a magyart

Vote up!
0
Vote down!
-1

cornik Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, áldd meg a magyart

#300736