Kręgi

Obrazek użytkownika Marek Jastrząb
Blog

1

Wspinałem się gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok. Za plecami słyszałem złowrogi chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika trzaskające pod naporem pośpiechu. Ominąłem polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół.
Tam, skąd uciekałem, panował mrok i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca. Strażnicy podążali moim tropem. Zdawali się być nieopodal, doganiali, prawie deptali po piętach. Miałem wrażenie, jakby wyprzedzali mnie ze wszystkich stron równocześnie. Rozróżniałem ich schylone sylwetki, cyniczne gęby niepokalanych oprawców, a w dłoniach dostrzegałem podekscytowane, rozbiegane latarki, reflektory wyrzucające snopy złowrogich świateł penetrujących las.
Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne, w skupieniu przyklejone do ziemi. I widziałem wąskie, zacięte usta miotające przekleństwa pod moim adresem, grube karki, kwadratowe ramiona przesuwające się tak blisko mojej kryjówki, że aż kusiło, by ich dotknąć. Spoglądałem na nich z taką wyrazistością, jak gdybym siedział razem z nimi, pogrążony w przyjaznej rozmowie, pochłonięty usypiającą wymianą uwag nie zobowiązujących mnie do niczego.
Wyobraziłem sobie, że tropiciele, którzy podążali moim śladem, pokonali górę i wdarli się na jej szczyt, gdzie był mój kres, skąd rozciągał się widok na brak nadziei. Wyobraziłem sobie, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje oddziałowy, jak jest wściekły, bo zmusiłem go do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno.
Najwyraźniej dyrygował owym pandemonium, gdyż wydobywał z siebie dosyć sprzeczne i wojownicze komendy, chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z odpowiednią atencją. Opiekunowie spierali się, nie byli pewni, gdzie jestem i dokąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach i niemal rozróżniałem ich sylwetki; wokół czułem szpitalny odór w akompaniamencie jadowitych rechotów.
Zmęczony, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: nic się nie działo, żaden ruch nie zakłócał nocy, nie było rejwachu; blednące światła wieżyczek profosów niemrawo muskały dach, podczas gdy za oknem rodził się następny dzień; zaczynał marszrutę od wzmożonego ruchu na korytarzach i zaspanych dialogów pierwszych obudzonych. Pamiętałem tylko, że zaraz po biciu w dzwony pobliskiego kościoła zapragnąłem zdrzemnąć się, choć na chwilę pozwolić sobie na niepamięć, ale zamiast snu, zapadłem w coś podobnego do jawy i z konsternacją zauważyłem, że choć leżę w swoim legowisku, to jestem mokry jak po kąpieli, a w ręku trzymam wyrwany strzępek sierści swojego nadzorcy.
*
Następowały teraz wnikliwe rozmowy o niczym, mamroczące uwagi pozbawione sensu i dzikie podskoki na wieść o bliskim śniadaniu.
– Mój Boże, jakie dałeś mi noce – krzyczałem pamiętając, że były niepowtarzalne. Niepowtarzalne były usypiania; zgrzyt metalowych podsuwaczy stukających w podświetlonej ciemności, lampki skierowane w dół, jęki tych z boku stałych transfuzji i respiratora, a ciężki smród śluzówki, moczu i odleżyn mieszał się z wonią szafek po drugiej stronie sali, gdzie co zdrowsi chowali niedzielną zdobycz odwiedzin rodziny: pieczone kurczaki, przesłodzone kompoty i czyste kalesony.
Z rana miejsce to odzyskiwało realny wygląd i przepoczwarzało w jasną, krzepiącą bliskość uchylonych drzwi, za którymi znajdowała się dostawka, produkt ostrego dyżuru, nieruchome łóżko skrywające wybrzuszoną zawartość: mężczyznę z otwartymi oczami i nosem przyczepionym do tlenowej butli.
Nie mogłem zapomnieć o zwyczaju nocnego mierzenia temperatury, o chwilach porannego wytchnienia, które rozpoczynały się zapaleniem górnego światła, inaugurowały brzask widokiem wymiętoszonego posługacza, który, demonstracyjnie ziewając, pojawiał się, by objąć nad nami straż.
Przeszłość wypływała na powierzchnię: razem z cierpkim wytchnieniem podmywanych ciał, w trakcie budzenia się fizjologicznych potrzeb, wychodziło słońce; jeszcze nieśmiałe, ale już wczorajsze. Zaś w ślad za jego promieniem, wędrowały do kibla rozczochrane i pokasłujące zjawy.
Z cienistym pomrukiem wiatru brzęczącego w liściach, w poszumie rzeki, podnosiły się z klęczek rozespane podkoszulki. Przykrywały owłosione przeguby rąk, zarośnięte srebrem, gotyckie szczęki wystawione na fajansowe zimno umywalek.
Były cztery umywalki. Z ich rejonu słyszałem prychanie i opłukiwanie zmaltretowanych bród, a z golonych, mytych i masowanych twarzy, mydlinowymi wstęgami przybierającymi kształt oceanu spokoju, ciekła na podłogę burzliwa piana. Po generalnym wycieraniu terakoty, otwierano całościenne okno. Zakratowane, aby formalnościom stało się zadość, w pełnym dniu skwarnych śniadań, spełniało rolę wybiegu.
Kto żyw i kto nie żyw, ślęczał na kracie, wystawiając co Bóg dał i czego nie dał. Opalał się na wczasowicza, kulał ze śmiechu od słuchania rynsztokowych dowcipów, a wszystko to musiało się wydarzyć, zanim łysy dziubdziuś, zwany oddziałowym obwieścił, jak należy spędzić resztę dnia; czas istniejący przed bramą, tutaj rozciągał się, plastyczniał, dowodził, że świat ma takie kontury, jak naczynie, w którym się znajduje.

2

Ponieważ megafony ogłosiły niedzielę i w związku z tym nie miałem żadnych zajęć, postanowiłem zwiedzić podziemia. Żeby tam się dostać, należało przechytrzyć strażników. Trafić na porę, gdy zajęci byli jedzeniem. W tym celu czekałem przy bramie prowadzącej do wąskiego korytarzyka, gdzie znajdowało się wejście (że takie wrota były, odgadłem z częstych i ściszonych rozmów).
*
Po wykołowaniu strażników, znalazłem się w przejściu łączącym dwa miejsca. Jedno należało do znanych, z którym zdążyłem się oswoić, drugie prowadziło w dół i rządzone było nieznanymi prawami. Co mnie zbiło z tropu, to panujące tu zimno. Zauważyłem ludzi biegnących na oślep, ubranych w grube palta. Rzecz dziwna: podczas gdy na górze co i rusz ogłaszano środek lata, upał, a nawet suszę, tu, w katakumbach, nikt nie przejmował się pogodą pochodzącą z góry.
W pierwszej chwili pomyślałem, że widocznie działa klimatyzacja. Ale kiedy przebyłem następnych kilkaset metrów, stwierdziłem, że w miarę oddalania się od włazu, tunel napełniony jest niemożliwym do zaakceptowania zaduchem, fetorem przenikającym z wnętrza mijanych sal. Umieszczone vis a vis, wypuszczały z siebie zepsute powietrze.
Zauważyłem w nich sporą liczbę ludzi. Fizjonomie tubylców wyrażały zniecierpliwienie, irytację, żadnej jednak nie zdobił uśmiech. Z początku, oszołomiony nagłą zmianą klimatu, bezradnie obijałem się o ściany, by po chwili wrócić do równowagi i biec z innymi w obranym kierunku.
Potrącali mnie. Z daleka i nonszalancko przepraszali. Jak gdyby grzeczność należała do ich przymusowego rytuału. Chociaż wyziewy z omijanych sal dawały mi się we znaki, to przecież musiałem przyznać, że w niezupełnie jasny sposób, znikały: wessane i oczyszczone przez mroźny nawiew przeciągu, rozpływały się w kłębowiskach ciemności.
*
Po wielu kilometrach, kiedy przekonałem się, że korytarz ma kształt wielkiego kręgu i nie kończy się tam, dokąd zmierza, wyrosła przede mną wnęka. Z pewnym zainteresowaniem przeczytałem słowa umieszczone na transparencie: serdecznie zapraszamy.
Wnęka, bocznica celu mojej eskapady, zaczynała kolejny, tym razem ciekawy i obiecujący etap zwiedzania. Lecz z różnych powodów, ilekroć chciałem wejść w nią głębiej, na drodze spotykałem ścianę ze szkła. Czasem tylko, skoro wytrwale biłem o nią głową, udawało mi się zobaczyć drwiącego ze mnie i moich wysiłków mężczyznę siedzącego po drugiej stronie.
Naraz zorientowałem się, że jestem sam. Równocześnie zrozumiałem, że przebywam w miejscu, skąd się nie wraca: śliskie ściany uciekały pionowo w górę, a przez otwór widziałem światło, strugę blasku. W lustrze szklanej tafli odbiła się moja przygarbiona sylwetka i z przerażeniem stwierdziłem, że jestem już stary. Ręce też miałem zasiekane zmarszczkami, jak gdyby nie należały do mnie. Poplamione brązowymi piegami, skręcone reumatyzmem, a szponiaste, zdrewniałe palce - ścierpnięte na wieki. Czułem jednostajny, monotonny puls. Próbowałem wyobrazić sobie, że umieram, lecz nie mogłem. Pomyślałem, że, jak zwykle, jestem do niczego. Zakląłem. Za wszelką cenę nie chciałem być do niczego i wrzasnąłem o tym w ciemność. Lecz mój krzyk odbił się od niewidocznej przeszkody szyderczym echem.
*
A kiedy już byłem zmęczony i moje ciało przywykło do chłodu, opadła mnie hałastra mieszkańców z pobliskich sal. Nieznani osobnicy krzyczeli jeden przez drugiego, a twarze mieli ziemiste. Nie było w tym nic dwuznacznego; choć przebywali tu bez dostępu słońca, sprawiali wrażenie pogodnych i rozluźnionych, jak gdyby chaotyczna gonitwa po korytarzu wzbudzała w nich chęć do życia.
Z początku nie potrafiłem zrozumieć, co mówią, lecz kiedy wsłuchałem się w rytm zdań i gdy złowiłem skomplikowaną melodię, zacząłem przypisywać znaczenie całym sekwencjom ich monologów. Bo właściwie to, co słyszałem, było jednym wielkim monologiem; choć pozornie bałaganiarski, przydługi i mętny, jakkolwiek tworzący przejmujący skowyt wspólny wszystkim katowanym, to przecież, oglądany osobno, układał się w jasny, szatańsko poprawny obraz: każde słowo miało właściwą intonację, mieniło się aż do jądra swojego znaczenia, a otaczające mnie krzyki wydawały się nieskończenie piękną skargą, pieśnią wzniosłą od nieznanego okrucieństwa. Nie błahą treścią łączyły się, lecz klimatem, którego ni w ząb nie pojmowałem, za którym wszakże płakałem, jak bóbr.

Brak głosów